Horowitz Anthony - Szpieg mimo woli.rtf

(316 KB) Pobierz

ANTHONY HOROWITZ

Szpieg mimo woli

Przekład Anna Błasiak

 

 

 

 

Dla Cassian

 

 

McGuffin

Co można powiedzieć o Camden Town? To takie miejsce w północnej części Londynu, z targiem i kanałem. Czego nie kupisz na targu, znajdziesz w kanale - i to taniej.

Właśnie dlatego przenieśliśmy się do Camden Town. Bo tu jest taniej. Nasze nowe biuro jest małe i obskurne, ale to nic nie szkodzi, ponieważ właśnie tacy są w większości nasi klienci. Niewiele zabraliśmy ze sobą. Trochę starych mebli i garść złych wspomnień. A także drzwi. Taniej było zabrać stare, niż pomalować nowe. Tim Diament sp. z o.o. Prywatny detektyw. Tak głosi napis na szybie.

Były to ostatnie słowa, jakie przeczytał Jake McGuffin. Gdy goni cię para holenderskich zabójców uzbrojonych w nóż i pistolet, nie masz czasu na ambitniejszą lekturę.

To było długie, gorące lato. Chociaż wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, dla mnie miało być dłuższe i gorętsze niż dla innych. W dniu, w którym się to wszystko zaczęło, na mnie przypadało przygotowanie lunchu - ale okazało się, że nie ma co przygotowywać. Zrobiłem, co mogłem. Ustawiłem na tacy talerze, noże, widelce, serwetki i nawet kwiatek, który rósł na ścianie łazienki. Brakowało tylko jedzenia.

- To wszystko? - zapytał Tim, gdy wniosłem tacę. Siedział za biurkiem i robił papierowe łódeczki z kartek wyrywanych z książki telefonicznej. - Tylko karton mleka?

- Pół kartonu - sprostowałem. - Pierwszą połówkę wypiliśmy na śniadanie. - Tak właśnie było. Od śmierci głodowej dzieliło nas zaledwie pół kartonu mleka o przedłużonej trwałości. - Przyniosę szklanki - powiedziałem.

- Szkoda zachodu.

Tim sięgnął po pudło stojące na rogu biurka. Wywrócił je do góry nogami. Ze środka wypadła jedna słomka.

- Ostatnia słomka - oznajmił.

Mieszkałem z moim starszym bratem, Herbertem Timothym Simpleem, odkąd rodzice wyemigrowali do Australii. Herbert przemianował sam siebie na Tima Diamenta. Ogłosił się też prywatnym detektywem. I jedno, i drugie było dalekie od prawdy. Nie byłby w stanie znaleźć odcisku na opuszku własnego palca. Na widok trupów robiło mu się niedobrze. A gdy trzeba było prowadzić dochodzenie, był tak beznadziejny, że zwykle koniec końców to dochodzenie prowadziło jego.

Ze smutkiem wbiłem wzrok w mleko.

- Musisz znaleźć pracę, Tim - powiedziałem.

- Szukam pracy, Nick - obruszył się Tim. Otworzył szufladę biurka. Była zapchana listami. - Sam popatrz! Wysłałem setki podań.

- Ile odmów dostałeś? - zapytałem. Skrzywił się.

- To właśnie są odmowy. - Przez chwilę grzebał w papierach i w końcu, z uśmiechem na twarzy, wyciągnął jeden z nich. - Mam tu jeden list, na który jeszcze nie dostałem odpowiedzi - wyjaśnił.

- Może twoje podanie zgubiło się na poczcie. Tim rozpostarł kartkę przed sobą.

- Szef ochrony Banku Kanadyjskiego na Pall Mailu - odczytał. - Czterdzieści tysięcy funciaków plus talony na lunch i samochód. Innymi słowy, papu i bryka.

- Kiedy będziesz coś wiedział? - zapytałem.

- Nie martw się. Zadzwonią...

- Nie mamy telefonu - przypomniałem mu. - Odłączyli nam.

Mina mu zrzedła. Złożył list i schował go z powrotem do szuflady.

- Nie jest aż tak źle - mruknął. - Wcześniej czy później dostanę jakąś sprawę. Mówię ci, w każdej chwili ktoś może zapukać do drzwi.

Ktoś zapukał do drzwi.

Tim zakrztusił się, jakby w gardle stanęła mu kość kurczaka. Rozejrzał się dookoła. Taca z lunchem na biurku, papierowe łódeczki i cała reszta sprawiała, że pokój niespecjalnie przypominał biuro wziętego prywatnego detektywa. A do drzwi właśnie pukał potencjalny klient! Tim zamarł na moment. A potem obaj przystąpiliśmy do akcji.

Papierowe łódeczki wylądowały w koszu. Tim otworzył szufladę i wrzucił do niej noże, widelce i serwetki. Ja złapałem karton mleka i wsunąłem go do stojącego na półce wazonu. W ten sposób została tylko taca. Tim podał ją mnie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by ją schować. Nie znalazłem, więc postawiłem ją na krześle i usiadłem na niej.

- Proszę wejść! - zawołał Tim.

Nachylił się nad biurkiem i skrobał coś na czystej kartce papieru. Robiłoby to lepsze wrażenie, gdyby używał właściwego końca pióra.

Drzwi się otworzyły.

Nasz gość miał ze sobą pistolet - i to właśnie pistolet zobaczyłem najpierw. Mały, z krótką lufą, metalicznie szary. Gość też był mały, niewiele wyższy ode mnie, i taki blady, jakby dopiero co wyszedł z jednego z tych starych, czarno-białych filmów. Miał kwadratowy podbródek, krótko przycięte włosy i małe oczka, które zdawały się chować za grubymi szkłami okularów. Albo on był bardzo krótkowzroczny, albo jego okulista. A może po prostu czuł się za tymi kuloodpornymi szkłami bezpieczniej.

Zamknął za sobą drzwi. Na zewnątrz najwyraźniej padało, bo duże krople wody przywarły mu do czoła i skapywały z brzegu płaszcza. A może po prostu się pocił.

- Pan jest Tim Diament? - zapytał.

- Tak, to ja - przyznał Tim.

Mężczyzna wszedł dalej do środka i wtedy zobaczył mnie. Przez chwilę lufa mierzyła w moim kierunku. Ręce automatycznie zatrzepotały mi gdzieś ponad głową.

- A ty? - zapytał ostro.

- Nick Diament - odpowiedziałem. - Jego brat. Przesunął wzrok niżej.

- Czemu siedzisz na tacy?

- Bo czuję się jak filiżanka herbaty.

To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy, lecz najwyraźniej jemu to wystarczyło, bo chwilę później, gdy podszedł do okna, już o mnie zapomniał.

- Nie zapamiętałem pana nazwiska - powiedział Tim.

- Jake McGuffin. - Mężczyzna wyjrzał na zewnątrz. Zmrużył oczy w szparki tak wąskie, że od razu przypomniały mi się żaluzje, które sprzedaliśmy tydzień temu. Spojrzał przez ramię w stronę drzwi. - Czy to jedyne wejście?

Tim kiwnął głową.

- Czy pan ma jakieś kłopoty? - zapytał.

- Ktoś próbuje mnie zabić - odparł McGuffin. Odwrócił się od okna dokładnie w tym momencie, gdy kula wystrzelona z ulicy zrobiła zgrabną dziurę w szybie, przeleciała przez pokój zaledwie kilka milimetrów od jego twarzy, rozbiła wazon na półce naprzeciwko, demaskując karton, który ukryłem w nim wcześniej. Trysnęła fontanna mleka.

- A skąd taka myśl, panie McFaffin? - dopytywał się Tim.

Byłem w szoku. Nawet McGuffin zbladł jak ściana. Lecz Tim najwyraźniej w ogóle nie zauważył, że coś jest nie tak. Prawdę mówiąc, był tak skoncentrowany na własnym występie, że pewnie nic by nie zauważył, nawet gdyby kula położyła jego gościa trupem. Przysunąłem się bliżej do szafki na akta, gotów wcisnąć się za nią, gdyby do pokoju zabłąkała się jeszcze jakaś kula.

McGuffin wsunął pistolet do kabury pod pachą i przeszedł po dywanie, trzymając się z dala od okna.

- Muszę zadzwonić - powiedział. Słowa padły szybko, nagląco.

- Czemu? - zapytał Tim.

McGuffin zawahał się. Chyba nadal jeszcze nie rozgryzł Tima. Trudno się dziwić - przecież miał co innego na głowie.

- Mnie może pan powiedzieć, panie McWaflin - ciągnął Tim. Postukał się po nosie. - Jestem prywatnym detektywem, mam oko i nosa do kłopotów. Kłopoty to ja.

McGuffin rozejrzał się po pokoju. Gdybyśmy mieli telefon, to chyba udusiłby Tima sznurem, a potem spokojnie zadzwonił. Ale ten, kto czekał na niego na zewnątrz, zapędził go w kozi róg. Czas uciekał. Nasz gość nie miał wyboru.

- Dobrze - powiedział. - Powiem panu. Usiadł naprzeciwko Tima i wyjął papierosa.

- Mógłby mi pan zapalić? - powiedział.

Tim włączył lampę na biurku. McGuffin rozgniótł papierosa na blacie. Odniosłem wrażenie, że przez ostatnie kilka minut bardzo się postarzał.

- Niech pan posłucha - powiedział. - Jestem tajnym agentem. Nieważne, dla kogo pracuję.

- A dla kogo pan pracuje? - zapytał Tim.

- To nie ma znaczenia. Tropię człowieka zwanego Charon. To zabójca, płatny morderca, szef potężnej zbrodniczej organizacji.

Tim trochę się pogubił.

- Charon? - zapytał. - A co to za imię?

- To kryptonim - wyjaśnił McGuffin. - Z mitów greckich. Słyszał pan o Hadesie, podziemnym świecie? Starożytni Grecy wierzyli, że właśnie tam trafiają ludzie po śmierci. A Charon pomaga im się tam dostać. To przewoźnik zmarłych.

Słońce musiało się schować za chmurą. Po raz pierwszy tego lata zrobiło mi się zimno. Może to był tylko wietrzyk wpadający do środka przez dziurę po kuli.

- Nikt nie wie, kim tak naprawdę jest Charon - ciągnął McGuffin. - Potrafi błyskawicznie zmieniać swój wygląd. Jak mówią, ma tak wiele twarzy, że nie rozpoznałaby go własna matka.

- A zna pan jego matkę? - zapytał Tim.

- Nie. - McGuffin wziął głęboki wdech. - Charona można poznać tylko po jednym - powiedział. - Brakuje mu palca.

- Czyjego? - zapytał Tim.

- Własnego. Ma tylko dziewięć palców. Tim się uśmiechnął.

- Aha. I dzięki temu może go pan łatwo wskazać palcem!

McGuffin na parę sekund zamknął oczy. Pewnie miał nadzieję, że to sen i że gdy się obudzi, będzie zupełnie gdzie indziej.

- Zgadza się - odparł w końcu. - Rzecz w tym, że mam mało czasu. Charon szykuje się właśnie do zabicia rosyjskiego dyplomaty, Borysa Kusenowa.

- Słyszałem o nim - mruknąłem.

Nie skłamałem. Widziałem to nazwisko w ostatniej gazecie, jaką miałem w rękach. Były w nią zawinięte moje frytki.

- Śmierć Kusenowa to byłby koniec - kontynuował McGuffin. - Żelazna kurtyna znowu opadnie. Zacznie się kolejny wyścig zbrojeń. A może nawet wojna...

- Aż tak źle? - zapytał Tim.

- Tylko ja mogę powstrzymać Charona. Wiem, kiedy zamierza dokonać zabójstwa. I wiem jak. Muszę zadzwonić.

Tim wzruszył ramionami.

- Przykro mi, panie McTrafin. Nie mamy telefonu.

- Nie macie telefonu...

Przez chwilę myślałem, że Tim zaraz opuści ziemski padół. McGuffin wyśpiewał nam wszystko od a do zet. Na darmo. Zacisnął dłonie. Może wyobrażał sobie, że zaciska je Timowi na gardle.

- Na rogu, na Skin Lane, jest budka telefoniczna - podsunąłem.

McGuffin zapomniał, że jestem w pokoju. Spojrzał teraz na mnie, a potem na dziurę po kuli. Przypominała oko, które zdawało się wpatrywać również we mnie.

- To aleja - dodałem.

- Na zewnątrz.

McGuffin oblizał wargi. Rozumiałem, na czym polega problem. Jeśli będzie zwlekał dłużej, Charon może przyjść tu po niego. Następnym razem może to być więcej niż pojedyncza kula. Wystarczy granat i wszyscy zostaniemy na dobre odłączeni, jak telefon. Z drugiej strony, jeśli McGuffin wyjdzie na ulicę, będzie chodzącą tarczą strzelniczą. A jakoś czułem, że za drugim razem Charon nie chybi.

McGuffin najwyraźniej jednak nawykł do szybkiego podejmowania decyzji. Nagle zerwał się z krzesła i przebiegł na drugą stronę pokoju, gdzie na haczyku wisiał płaszcz przeciwdeszczowy Tima.

- Dam panu pięćdziesiąt funtów za ten płaszcz - powiedział.

- Ale pan przecież już ma płaszcz - zauważył Tim.

- Muszę się niepostrzeżenie stąd wydostać.

McGuffin zdjął swój płaszcz. Pod spodem miał białawy garnitur, który kiedyś, gdy go wkładał, był pewnie biały. Pistolet odznaczał się dość wyraźnie - sterczał w kaburze pod pachą, w miejscu, gdzie większość ludzi nosi portfel. McGuffin włożył płaszcz przeciwdeszczowy Tima i postawił kołnierz, który skrył mu prawie całą twarz. Nie wiadomo skąd, wyjął pięćdziesiąt funtów i rzucił je na biurko. Pięć dziesięciofuntowych banknotów - najlepsze, co tego dnia oglądały moje oczy. Tim też nie miał, zdaje się, zamiaru narzekać. Za płaszcz zapłacił w sklepie z używaną odzieżą jedyne dziesięć funtów, a i oni chyba nieźle na tym zarobili.

McGuffin odetchnął głęboko. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym zniknął. Drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem.

Wstałem z tacy.

- I co myślisz? - zapytałem.

Tim otworzył oczy. Pieniądze leżały tuż przed jego nosem.

- Pięćdziesiąt funciaków! - wykrzyknął.

- Ciekawe, dla kogo on pracuje?

- Daj sobie z tym spokój, Nick. - Tim schował pieniądze do kieszeni. - To nie twoja sprawa. Cieszę się, że się w to nie wplątaliśmy.

Wziąłem płaszcz McGuffina, żeby go powiesić na haczyku. Nagle coś wypadło z kieszeni. Był to klucz. Klucz z przytwierdzoną plastikową tabliczką, na której jaskrawoczerwonymi literami napisano: Pokój 605, hotel London International.

Spojrzałem na klucz. Tim spojrzał na mnie. Wplątaliśmy się, i to na całego.

 

Przerwane połączenie

Może powinienem był wyemigrować do Australii. Rodzice wyjechali trzy lata temu, gdy miałem jedenaście lat, i oczywiście zamierzali zabrać mnie ze sobą. Dotarłem z nimi aż na Heathrow. Lecz gdy oni utknęli w jednych drzwiach, ja wymknąłem się drugimi. Następnie przebiegłem przez główny pas startowy, zostawiając za plecami wycie silników - i mojej matki. Pamiętam, że zatrzymałem się dopiero przy ogrodzeniu i obejrzałem za siebie. Widziałem ich. Moi rodzice odlatywali do Australii beze mnie. Gdy samolot wzniósł się w kierunku zachodzącego słońca, poczułem ucisk w gardle. Po prostu tak strasznie się śmiałem, że aż połknąłem gumę do żucia.

Od tego czasu mieszkam z Timem. Dwa razy niewiele brakowało, a obaj byśmy zginęli. Powinienem był o tym pamiętać, gdy ruszaliśmy na poszukiwania McGuffina. Ten trzeci raz mógł się okazać pechowy.

- Na pewno wiesz, co robisz? - zapytał Tim. Pomachałem kluczem.

- Tylko go zwrócimy - powiedziałem.

Gdy dotarliśmy na Skin Lane, uliczny zamiatacz znikał właśnie za rogiem, podpierając się na złamanej, zużytej miotle. Sam zamiatacz też wyglądał niewiele lepiej. Może to z powodu upału. W alejce, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyłem wózek zamiatacza. Dlaczego nie zabrał go ze sobą? Tymczasem Tim zdążył mnie wyprzedzić. Dogoniłem go i zobaczyłem Jakea McGuffina. Stał w budce telefonicznej ze słuchawką wciśniętą pod brodę.

- Wciąż tu jest - powiedziałem.

- Tak. - Tim pociągnął nosem. - No, ale popatrz. Nosi mój płaszcz zaledwie od pięciu minut, a już zdążył go czymś poplamić.

- Co?

Nagle poczułem się gorzej. Włosy zjeżyły mi się na karku. Dziwne uczucie, nigdy bym nie przypuszczał, że w ogóle mam jakieś włosy na karku. McGuffin patrzył w moim kierunku niewidzącym wzrokiem. Złapałem za klamkę.

- Poczekaj, Nick - powiedział Tim. - Jeszcze nie skończył.

Otworzyłem drzwi.

McGuffin niewątpliwie już skończył. Połączenie telefoniczne zostało przerwane, lada chwila mogła też zostać na zawsze przerwana łączność z McGuffinem.

Płaszcz miał poplamiony krwią. Robota Charona, bez dwóch zdań. Zauważyłem szybę strzaskaną w miejscu, gdzie przebiła ją kula zmierzająca do serca McGuffina. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że człowiek z miotłą - Charon - właśnie uciekł.

Tim stał koło mnie, z otwartymi ustami i oczami jak spodki. McGuffin runął do przodu i wylądował w ramionach mojego brata. Żył. Zaczął mówić. Usłyszałbym jego słowa, gdyby nie to, że właśnie w tym momencie postanowił przejechać nad nami pociąg. Przez kilka sekund powietrze wypełniał hałas zgrzytającego, skrzypiącego metalu. Ceglane ściany alei uchwyciły dźwięk i odbijały go od siebie jak piłeczkę pingpongową. Zobaczyłem, że wargi McGuffina się poruszają. Zobaczyłem, że Tim potakuje. Ale nie słyszałem ani słowa. Gdy podszedłem bliżej, pociągu już nie było.

McGuffina w zasadzie też.

Tim go puścił. Ciało osunęło się na asfalt. Próbowałem się odezwać, ale miałem zbyt spierzchnięte wargi. Odetchnąłem głęboko i spróbowałem jeszcze raz:

- Co powiedział? - zapytałem.

- Sat - powiedział Tim.

- Sat? Chyba: saut?

- Tak.

- To wszystko?

- Nie. Powiedział: is.

- Iks?

- Nie. - Tim pokręcił głową. - Samo is.

- Sautls...

- Aa... udnie.

- Aa... udnie?

Tim spojrzał na mnie ze smutkiem.

- Nie słyszałem - jęknął. - Pociąg robił taki hałas...

- Wiem o tym! - Ze wszystkich sił starałem się na niego nie krzyczeć. - Ale ty byłeś bliżej, Tim. Na pewno usłyszałeś, co powiedział.

- Mówiłem ci. Saut. Is. A udnie.

- Saut. Is. A udnie? - Kilka razy powtórzyłem to sobie w głowie. - South east na południe? Czy to właśnie powiedział?

Tim cały się rozpromienił.

- Tak! O to chodzi, Nick! Znaczy, to musi być to. South east na południe! Jego słowa.

- South east na południe.

Dokonałem szybkiego szacunku i obróciłem się tak, że stałem twarzą do rogu Skin Lane, a tylem do High Street.

- Ślepa uliczka - powiedział Tim.

Spojrzał w dół, na ciało, a jego twarz przybrała kolor spleśniałego sera. Przestraszyłem się, że jeszcze chwila i zaraz mi tu zemdleje.

- Nie zamierzasz chyba zasłabnąć, co? - zapytałem.

- Nie! - odparł z oburzeniem Tim.

- Zwykle mdlejesz na widok trupa.

- Nieprawda.

- Zemdlałeś nawet wtedy, gdy zdechła twoja złota rybka.

- To z żalu!

- Lepiej będzie, jak zawiadomimy policję - stwierdziłem.

Tim spojrzał na budkę telefoniczną, ale pokręciłem głową.

- Z tej nie możemy zadzwonić. Odciski palców...

Pół szliśmy, pół biegliśmy. Posterunek znajdował się o jakieś pół kilometra stamtąd. Miałem wrażenie, że wszystko robimy połówkami. Nawet dotarcie na posterunek zabrało nam aż pół godziny. Problem w tym, że Tim wszędzie teraz widział Charona. Kobieta z wózkiem, strażnik miejski, facet czekający na autobus... na ich widok paraliżowało go przerażenie. Do sierżanta w okienku odezwał się dopiero wtedy, gdy sprawdził, że tamten ma dziesięć palców.

Sierżant wysłuchał naszej opowieści z chłodnym uśmiechem, po czym wprowadził nas do pomieszczenia na tyłach i poszedł po wyższego rangą oficera. Zacząłem się zastanawiać, czy nie popełniliśmy błędu, przychodząc na policję.

Wtedy drzwi się otworzyły i zyskałem pewność, że popełniliśmy błąd.

Bo wyższym rangą oficerem okazał się komisarz Snape.

Snape przypominał ciężkiego, przygarbionego byczka. Pomachaj mu przed nosem czerwoną płachtą, a rozniesie cię na strzępy. Kiedy na niego patrzyłem, przychodziło mi na myśl mięso, takie jak na rzeźnickim haku w sklepie. Snape praktycznie nigdy się nie uśmiechał. Jakby nikt go tego nie nauczył. Nawet gdy kąciki warg podjeżdżały mu w górę, oczy pozostawały małe i zimne.

Bez wątpienia jednak najgorszą stroną Snapea był Boyle, jego prawa ręka. W odniesieniu do Boylea to bardzo trafne określenie, bo Boyle uwielbia rękoczyny. Kiedyś widziałem jego zdjęcie w pełnym rynsztunku bojowym - tarcza, pałka, gaz łzawiący, granat, hełm. Dodam, że zdjęcie zrobiono w dniu, gdy miał wolne. Był niższy od Snapea. Miał ciemne, kędzierzawe włosy, które prawdopodobnie porastały go równym gąszczem aż po same stopy.

- A niech mnie! - mruknął Snape. - Czyż to nie Tim Diament?

- Ależ owszem! - odparł błyskotliwie Tim.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin