Hochsztapler.pdf

(321 KB) Pobierz
ANDRZEJ PILIPIUK
HOCHSZTAPLER
937441831.002.png
Prolog
Czasami dom jest nawiedzony. Oczywiście zdarza się to raczej rzadko, ale jak
już się zdarzy, lepiej uciekać drzwiami i oknami. Czasami duchy porozrabiają, rozbiją
telewizor za dwa tysiące złotych, zerwą żyrandol i potłuką kupione od ruskich
kryształy, a potem sobie pójdą. Czasami nic nie zniszczą, ale będą skrzypiały
schodami, udając, że po nich wchodzą. W zamkniętych pomieszczeniach pojawią się
zimne przeciągi, a nocami coś będzie wyło w piwnicy albo na strychu. Normalka.
Niekiedy wszystko rozegra się po cichu. W środku nocy zobaczycie białe sylwetki
jakby zrobione z firanek. Sylwetki w przeciwieństwie do firanek czy zwykłego dymu z
papierosów będą poruszały się pod wiatr i przechodziły przez ściany. Ci, którzy je
zobaczą, wyłysieją, zacznie im się psuć wzrok i będą wypadać zęby. Objawy te
nazywane są często błędnie syndromem Burcharda, choć jako pierwszy opisał je
niejaki Jakub Wędrowycz. Wprawdzie Burchard porównał objawy z tymi wywołanymi
przez poddanie tkanki silnemu promieniowaniu jonizującemu, Wędrowycz zaś
odnalazł analogie do schorzeń wywołanych przez nałogowe picie denaturatu, ale to
w gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli duchy nie wyniosą się same,
a wam nie uda się ich wypłoszyć za pomocą wieszania czosnku i innymi domowymi
sposobami, pozostaje wynająć fachowców.
Fachowcy egzorcyści dzielą się na cywilnych i duchownych. Duchowni nie
zajmują się raczej zwalczaniem dusz potępionych (o ile takie nie wlezą w człowieka),
choć jeśli zdołacie ustalić miejsce pochówku tego, który zatruwa wam życie, mogą to
miejsce poświęcić, co zazwyczaj eliminuje problem. Fachowcy cywilni dzielą się na
trzy kategorie. Po pierwsze są fachowcy tani i mało skuteczni. Po drugie (i tych jest
zdecydowanie więcej) drodzy i mało skuteczni. Trzecią kategorią są członkowie
towarzystw psychotronicznych, którzy pracują często za darmo, a efektów ich działań
nie sposób przewidzieć. Kiedyś byli jeszcze wioskowi znachorzy, którzy potrafili to i
owo, oraz różnego rodzaju mądre babki. Niestety, przemiany społeczne i nieudane
próby zbudowania w naszym kraju socjalizmu spowodowały całkowitą zagładę tej
pożytecznej skądinąd grupy. Oddzielny problem stanowią fachowcy zza Buga, którzy
nic nie umieją, ale bardzo się starają. A gdy wszystko zawiedzie, jest jeszcze Jakub
Wędrowycz.
I
Zgrzyt laubzegi przedzierającej się przez bukową sklejkę, syk pary z żelazka.
Szum wody w czajniku. Delikatne szybkie uderzenia lekkiego młotka. Paweł
Skorliński zszedł z mieszkania do warszatu. Ze szczytu schodów objął wzrokiem całe
pomieszczenie. Kiedyś dawno, dawno temu znajdowało się tu kilka klitkowatych
pokoików. Właściciel kazał wyburzyć ścianki działowe i uzyskał sympatyczną halę
fabryczną o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Robotnicy pracowali z
zapałem, ale na ich twarzach wyczytał zmęczenie. Kończył się pierwszy tydzień od
uruchomienia fabryczki. Norma produkcji przekroczona o dwadzieścia cztery koma
siedem procent. Uśmiechnął się lekko kącikami ust. Wyjął z kieszeni rewolwer i kolbą
uderzył w mosiężny gong. Oderwali się od pracy i popatrzyli na niego.
- Jest piątek wieczorem - powiedział. - Myślę, że na dzisiaj skończymy. Życzę
miłego weekendu.
Zaszurały odsuwane krzesła. Ścinki papieru, szmatek i skóry ktoś zaraz
pozmiatał na kupki, a ktoś inny wrzucił do dużego metalowego kubła na odpadki.
Jeszcze ktoś inny starannie przeciągnął stoły zmoczoną szmatą. Zatupotały nogi w
937441831.003.png
korytarzu. Po chwili nie było już nikogo. Paweł zszedł na dół. Przeszedł przez salę i
krótką sień. Zamknął drzwi wejściowe na potężną zasuwkę. Sprawdził, czy mocno
trzyma. Zgasił światło w sieni. Zamknął na klucz drzwi z hali do sieni. Potem zajrzał
jeszcze do magazynu. Tu także wszystko było w porządku. W zadumie zatrzymał się
na końcu linii produkcyjnej i podniósł ze stołu ładny notatnik formatu B5. Notatnik był
prawie skończony. Skórzany grzbiet wykończony kapitałką z cienkiego rzemyczka,
oprawa z szarego płótna, w rogach mosiężne okucia, nieduży zameczek na małą
kłódkę, uniemożliwiający obcym poznanie sekretów właściciela. Piękny,
niezniszczalny wyrób. Obejrzał go jeszcze raz. Ten egzemplarz został już skończony.
Nie brakowało przy nim niczego. Wyłowił spod stołu plastikową torbę, wsadził go do
środka i włączywszy zgrzewarkę, zaspawał plastik. Nie miał wprawy, folia trochę
zanadto się podtopiła. Sięgnął dłonią do pudełka i nalepił na wierzchu naklejkę:
PRODUKT WYKONANO I KONFEKCJONOWANO W POLSCE . DO JEGO PRODUKCJI UŻYTO
WYŁĄCZNIE POLSKICH SUROWCÓW, POLSKICH MASZYN I POLSKIEJ SIŁY
ROBOCZEJ.
Poczuł się dumny. W zadumie odłożył notatnik do pudełka i wszedł po
schodach na górę. Zamknął za sobą klapę. Klapa także wyposażona była w zamek.
Przekręcił klucz dwa razy, aż napotkał opór. Przeszedł do salonu i włączył wideo.
Ocknął się, coś go zaniepokoiło. Siedział w fotelu, telewizor śnieżył. Popatrzył
na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazały godzinę. Minęła północ. Pstryknął
pilotem i telewizor przesta) śnieżyć. I wtedy to usłyszał.
Ktoś szedł sobie, najwyraźniej w ciężkich butach. Dźwięk dobiegał nie
wiadomo skąd. Paweł wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go z trzaskiem.
Włączył celownik laserowy. Widok ogniście czerwonej kropki tańczącej po ścianach
uspokoił go. Otworzył drzwi na korytarz i wyskoczył, omiatając wiązką lasera każdy
zakamarek. Pusto. Prześlizgnął się do swojego pokoju i założył noktowizor.
Ciemności panujące w domu zamieniły się w ogniście zielone piekło. Przeszukał
starannie całe piętro i poddasze, ale nie znalazł intruza. Zatrzymał się
niezdecydowany Kroków nie słyszał już od dobrych kilku minut. Wszystkie okna były
zamknięte, drzwi także. Jeśli ktoś tu był, to na pewno nie mógł uciec. Klapa
prowadząca na dół do warsztatu także zamknięta była na głucho. Przyłożył do niej
ucho. Z dołu dobiegł go skrzyp, jakby ktoś oparł się o schody. Był jego. Wysunął
delikatnie bolec zabezpieczający klapę i jednym ruchem odrzucił ją na bok.
Przesadzając po kilka stopni, zbiegł na dół. Czerwona kropka celownika tańczyła po
ścianach, ale w noktowizorze ziała pustka. Nikogo. Zajrzał pod schody, pod stołami
także nikogo nie było. Drzwi do magazynu były też zamknięte. Otworzył mimo to i
sprawdził. W magazynie nie było nikogo. Wyszedł do sieni, a potem otworzył drzwi
na dwór. Wszystkie były zamknięte tak, jak je zostawił. Nikt nieproszony nie wdarł się
nocą do fabryczki. Zbadał jeszcze wszystkie okna, otworzył klapę i zajrzał do piwnicy,
Pustka, cisza, bezruch. Oparł się o stół i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś
wchodził lub schodził po schodach. Odwrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie
schodów ucichło. Były puste.
- Cholera! - zaklął.
Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymknął się na
górę. Otworzył sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna
wysokość, i zniknie. Z bronią w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto.
Sprawdził wszystkie pomieszczenia i wszystkie okna. Żadne nie zostało otwarte. W
pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor
milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze, leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek,
żeby starczyło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim
937441831.004.png
dywanem. Wystrzelił kilkakrotnie, celując w nogi, a potem zapalił światło, żeby
zobaczyć, kogo stuknął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie
też nie widać było śladów krwi.
- Ups - powiedział sam do siebie. - Przecież go trafiłem?
Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił się gwałtownie.
Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze
obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho.
- To z przepracowania - powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i
walnął się na łóżko. Nic mu się nie śniło.
II
Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby osadzone w aluminiowych ramach z
uszczelkami z silikonu sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał
gałęziami klonów rosnących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły.
W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedyne źródła światła to kominek i telewizor.
Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyciągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał.
Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli
wystawał pilot od telewizora. Napięty materiał wcisnął niektóre guziki, ale urządzenie
celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała. Paweł ocknął się. Minęło pięć dni i to, co
przeżył tamtego piątkowego wieczoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci.
Uchylił powieki i bezmyślnie omiótł nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak
jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych
złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgając pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na
kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było.
Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę.
- Ej, ty! - rozległo się gdzieś z boku. - Do ciebie mówię.
Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny
dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozostałości
urządzenia i zasłaną odłamkami szkła podłogę.
- Cholera - powiedział sam do siebie.
W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyciągnął tylko wtyczkę z gniazdka
i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach.
- Kto tam? - zapytał.
- Policja - usłyszał. - Proszę otworzyć.
Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wyglądali na
gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy
Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu.
- Proszę wsunąć legitymację policyjną przez szparę na listy -powiedział.
Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp.
Podniósł ją i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie
podrobiona, stojący za drzwiami mógł ją ukraść lub kupić na bazarze, ale przy
zachowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę.
Pchnął drzwi, a sam się szybko cofnął. Gdyby czegoś próbowali, miał ich jak na
strzelnicy. Weszli. Jeszcze raz zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchnął z ulgą.
- Dzień dobry, czego panowie sobie życzą? - zagadnął uprzejmie.
- To pan strzelał? - zapytał rzeczowo najwyższy z nich.
- Ja. - Nie było sensu się wypierać, bo ciągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer.
Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wyłączył go i zabezpieczywszy
spluwę, umieścił ją troskliwie w kieszeni.
- No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowiązek zapytać, do czego
937441831.005.png
pan strzelał?
Poczuł, że czerwieni się idiotycznie.
- Rozwaliłem mój telewizor - powiedział wreszcie.
- Możemy się tu trochę rozejrzeć?
Wiedział, że o to zapytają, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań.
- Proszę. - Zrobił ręką zachęcający gest.
Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł
pomyślał, że musieli się tego nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z
wraku trzy kule.
- Przepraszamy za najście - powiedział ten najwyższy. - Ale sam pan rozumie,
taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica.
- Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę.
- Za troskę? - zdziwił się gliniarz.
- Przecież to mnie mogli zastrzelić.
- Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać?
- Mam szyby oklejone folią antywłamaniową, na dole w warsztacie są kraty,
broń cały czas pod ręką.
Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia,
pozwolenie wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolejną
salwę koszmarnego rechotu.
- To pan nie wie, co tu było przedtem? - zagadnął znowu gliniarz.
- Hm, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił
właściciel.
- Pan to kupił czy tylko wynajmuje?
- Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata,
jak interes dobrze pójdzie...
- A to ma pan jeszcze szansę się wycofać - powiedział gliniarz.
- Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć?
- To niedobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat
pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zniszczenie. Na dole, tam
gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie
popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwanili i
zaczęli odlewać z brązu.
- Odlewać z brązu, ot tak, w mieszkaniu?! - zdumiał się Paweł.
- No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło doszczętnie. A potem z
piętnaście lat nikt tu nie zaglądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu
nie chciał - rozejrzał się na boki i zniżył głos
do szeptu - to podobnie wyglądało. - Wsadził w coś sześć kuł i skoczył oknem.
Nogę złamał.
- Hm, nie widzę związku.
- Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to podobno tradycyjnie złe miejsce.
Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca.
- Skoro to zła dzielnica...
- No nic taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na sąsiednich podwórkach to
zabawa do dziesiątej, przy latarniach kopią piłkę łebki aż miło. A tu nie. Ludziska
mają coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedzą, dlaczego coś
robią, ale podświadomość myśli za nich.
- Jak byłem mały - powiedział drugi gliniarz - mieszkałem tu niedaleko. -
Machnął ręką. - To też mówili, że tu straszy. Podobno dwu z tej odlewni się pochlało i
zostali na noc gdzieś w kanciapie na zapleczu. I coś ich tak wystraszyło, że jeden
937441831.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin