Chandler Raymond - Topielica (Tajemnica jeziora).pdf

(1150 KB) Pobierz
Raymond Chandler
TOPIELICA
Przełożył Zbigniew Gieniewski
Tytuł oryginału
THE LADY IN THE LAKE
1030149150.001.png
ROZDZIAŁ 1
G MACH T RELOARA znajdował się, i nadal się znajduje, na Olive
Street. Przy Szóstej, po zachodniej stronie ulicy. Szło się do niego
chodnikiem ułożonym z białych i czarnych gumowych kostek, który
właśnie rozbierano, żeby rząd odzyskał swój kauczuk. Nadzór nad tą
robotą sprawował facet o wyglądzie typowego kierownika budowy,
chociaż z gołą głową. Na jego bladej twarzy malowała się rozpacz, o
jaką przyprawiał go ten akt destrukcji.
Ominąłem go i podążając pasażem, wzdłuż którego usytuowane
były najróżniejszego rodzaju sklepiki, wkroczyłem do rozległej
recepcji, utrzymanej w kolorach czerni i złota. Gillerlain Company
mieściła się na szóstym piętrze, od strony ulicy. Drogę do niej
otwierały wahadłowe drzwi z grubego szkła obramowanego
platynowymi ramkami.
Podłoga recepcji pokryta była chińskimi dywanami, a jej ściany
miały matowosrebrzysty kolor. Meble zachowywały wprawdzie kąty
proste, lecz były raczej wyszukanych kształtów. Tu i ówdzie
wyrastała z piedestału jakaś agresywna abstrakcyjna rzeźba, a w
jednym z rogów pomieszczenia przyciągała uwagę wysoka
trójgraniasta witryna z próbkami produktów tej firmy.
Na półkach, półkolistych podstawkach i wspornikach z
lustrzanego szkła wyeksponowane zostały chyba wszystkie wymyślne
buteleczki, flakony i puzderka, jakie kiedykolwiek wymyślono. A w
nich kremy, pudry, mydełka i wody toaletowe na każdą porę, tudzież
na każdą okazję. Perfumy w wysokich, smukłych flakonikach,
sprawiających wrażenie, że rozpadną się pod tchnieniem
najdelikatniejszego oddechu, i perfumy w małych fiolkach
utrzymanych w pastelowej gamie, a nadto przyozdobionych
imponującymi kokardami z jedwabnych wstążeczek, które
przywodziły na myśl dziewczątka ćwiczące na lekcjach tańca.
Najwspanialszą ozdobą całej kolekcji zdawało się być coś
niesłychanie dyskretnego i prostego, co mieściło się w płaskim
bursztynowym flakoniku. Usytuowany w centrum witryny i na
wysokości wzroku patrzącego, miał on obszerną przestrzeń
zarezerwowaną tylko dla siebie, a zdobiła go etykietka, która
objaśniała, że to Gillerlain Regal, Szampan pośród perfum. Sam jego
widok stanowił pokusę nie do przezwyciężenia. Było jasne, że
odrobina tego specyfiku w zagłębieniu szyi wystarczyłaby, żeby
otoczyły ją sznury różowych pereł ofiarowanych przez wielbicieli.
W przeciwległym rogu pomieszczenia przed podręczną centralką
siedziała schludna blondyneczka, którą od wszelkiego zamętu
oddzielała barierka, a zaraz przy wejściu, za prostym biurkiem,
królowała wysoka, smukła, ciemnowłosa piękność, a umieszczona
przed nią pod kątem czterdziestu pięciu stopni tabliczka w ozdobnej
ramce informowała, że ma się do czynienia z panną Adrienne
Fromsett.
Miała na sobie typowy stalowoszary kostium urzędniczki i
ciemnoniebieską koszulę ozdobioną męskim krawatem w nieco
jaśniejszym odcieniu. Z butonierki wystawała nieskazitelnie czysta
chusteczka o krawędziach zaprasowanych tak ostro, że można było
kroić nimi chleb. Jeżeli chodzi o biżuterię, to panna Fromsett
zadowalała się bransoletką w formie łańcuszka.
Rozdzielone przedziałkiem delikatne włosy luźno, choć w
sposób bynajmniej nie przypadkowy, opadały jej na ramiona. Gładka
skóra miała odcień kości słoniowej, brwi układały się raczej w surowy
wyraz, duże zaś ciemne oczy zdawały się obiecywać, że gdyby
nadszedł właściwy czas i odpowiednia chwila, mogłyby się w nich
pojawić cieplejsze błyski.
Położyłem przed nią swoją wizytówkę; tę standardową, bez
sylwetki pistoletu maszynowego w rogu. Po czym zapytałem, czy
mógłbym porozmawiać z panem Derace’em Kingsleyem.
Przyjrzała się wizytówce.
– Jest pan z nim umówiony?
– Nie.
– Wie pan, do pana Kingsleya bardzo trudno jest się dostać
komuś, komu nie wyznaczył przedtem spotkania.
Nie zamierzałem jej przekonywać, że to niekoniecznie prawda.
– A w ogóle to w jakiej sprawie chciałby się pan z nim widzieć,
panie Marlowe?
– W sprawie osobistej.
– Rozumiem. Czy pan Kingsley pana zna?
– Nie sądzę. Być może zna mnie ze słyszenia. W każdym razie
może mu pani powiedzieć, że skierował mnie do niego porucznik
M’Gee.
– A czy pan Kingsley zna porucznika M’Gee?
Odłożyła moją wizytówkę obok stosiku papierów listowych ze
świeżo wypisanymi nagłówkami, po czym wyprostowała się, oparła
dłoń na blacie biurka i poczęła weń lekko postukiwać małym
pozłacanym piórem.
Uśmiechnąłem się do niej wdzięcznie. Widziałem, że
blondyneczka od centralki nadstawia muszelkowatego uszka i częstuje
mnie aksamitnie delikatnym uśmieszkiem, który zdawał się dowodzić,
że wprawdzie nie brak jej zalotności ani ochoty do nawiązywania
kontaktów, ale równocześnie nie starcza jej pewności siebie. Jak
kociątku przygarniętemu przez rodzinę, która niezbyt lubi kocięta.
– Mam nadzieję, że pan Kingsley zna porucznika M’Gee. Myślę
jednak, że najlepszy sposób, żeby się o tym przekonać, to po prostu
zapytać go o to.
Żeby w odruchu gniewu nie rzucić we mnie podstawką z
obsadką na pióro, za pomocą tegoż pióra złożyła swoje parafy pod
trzema gotowymi listami. Znowu się do mnie odezwała, nie
podnosząc wzroku znad biurka:
– Pan Kingsley ma w tej chwili gości. Przekażę mu pańską
wizytówkę, jak tylko będzie wolny.
Podziękowałem, odszedłem od biurka i zasiadłem w
chromowanym, obitym skórą fotelu, który okazał się wygodniejszy,
niżby można było sądzić po jego wyglądzie. Czas mijał. W recepcji
Zgłoś jeśli naruszono regulamin