James Oliver Curwood
Kwiat Dalekiej Północy
Przełożył Jerzy Marlicz
"Wydawnictwo Dolnośląskie", Wrocław 1990 r.
SPIS TREŚCI
Rozdział I Dużo możliwości 3
Rozdział II Rozwój wypadków 7
Rozdział III Rekiny giełdowe 11
Rozdział IV Plany wrogów 14
Rozdział V Dziwne spotkanie 18
Rozdział VI Wizja dawnych lat 22
Rozdział VII Przybycie statku 26
Rozdział VIII Zagadki 33
Rozdział IX Porwanie 39
Rozdział X Pościg 45
Rozdział XI Ucieczka 50
Rozdział XII We dwoje 55
Rozdział XIII Rąbek tajemnicy 59
Rozdział XIV Katastrofa 67
Rozdział XV Fort Boży 72
Rozdział XVI Siedziba samotnika 76
Rozdział XVII Henryk D'Arcambal 79
Rozdział XVIII Złamane serca 84
Rozdział XIX Sfałszowany list 87
Rozdział XX Walka się zaczyna 92
Rozdział XXI Śmierć 98
Rozdział XXII Wyznanie 104
Rozdział XXIII Okropna prawda 106
Rozdział XXIV Karta z medalionu 109
Rozdział XXV Szczęście 114
– Co za oczy! Co za włosy! Co za karnacja! Śmiej się jeśli chcesz, Whittemore, ale ja ci mówię, że nigdy nie widziałem tak pięknej dziewczyny!
Wyrazista twarz Gregsona, gdy patrząc poprzez stół na przyjaciela zapalał równocześnie papierosa, promieniała wprost entuzjazmem.
– Nie raczyła nawet na mnie zerknąć, mimo że gapiłem się na nią otwarcie! – wzdychał. – I nie było rady! Wprost nie mogłem od niej oczu oderwać! Daję słowo, wymaluję ją jutro na okładkę dla Burkego. Burke przepada za okładkami do swego miesięcznika przedstawiającymi piękne kobiety. Słuchaj stary, dlaczego ty właściwie tak chichoczesz?
– Bynajmniej nie z powodu tej jednej historii! – tłumaczył Whittemore. – Ale widzisz, myślę sobie...
Powiódł wzrokiem po wnętrzu ubogiej chałupy, oświetlonej tylko jedną lampą olejną zwisającą u sufitu. Gwizdnął cicho przez zęby.
– Myślę, czy znajdziesz na ziemi taki zakątek, gdzie nie groziłoby spotkanie z najpiękniejszą istotą świata. Ostatnia była w Rio Pedras, prawda Tom? Hiszpanka czy Kreolka? Zdaje się mam jeszcze przy sobie twój list, więc ci go jutro przeczytam. Wcale mnie zresztą nie zdziwiłeś. W Porto Rico są istotnie prześliczne dziewczęta. Ale nie sądziłem, że potrafisz nawet tutaj, w głuszy...
– Ach, ta doprawdy bije wszystkie inne! – odparł artysta, otrząsając popiół z papierosa.
– Nawet tę dziewczynę z Valencji, hę?
Rozbawiony Filip Whittemore przechylił się nieco przez stół, przy czym na jego przystojną, ogorzałą od wichru i mrozu twarz padło jaśniejsze światło lampy. Tom Gregson stanowił z nim zupełny kontrast; policzki miał gładkie, okrągłe, wąskie wypieszczone ręce i budowę tak delikatną, że nieomal kobiecą. Po raz dwudziesty chyba tego wieczoru mocno uścisnęli sobie dłonie.
– Ty także nie zapomniałeś Valencji, co? – cieszył się malarz.
– Daję słowo, ależ rad jestem, że cię znowu widzę, Fil! Zdaje mi się, jak byśmy się nie spotykali od wieków, a toć to jeszcze nie ma trzech lat od powrotu z Południowej Ameryki. Valencja! Czy o niej kiedyś potrafimy zapomnieć! Gdy Burke wręczył mi przed miesiącem pierwsze, znaczniejsze honorarium, mówiąc: Tom, robisz się sławny, potrzebujesz teraz wypoczynku – pomyślałem o Valencji, i zatęskniłem gorzko do tych dawnych dni, gdy we dwójkę omal nie rozpętaliśmy rewolucji. Ledwo nie straciliśmy głów przy okazji. Ciebie wyratowała odwaga, a mnie piękna dziewczyna!
– No i zimna krew! – roześmiał się Whittemore. – Wtenczas właśnie doszedłem do przekonania, że jesteś człowiekiem o najzimniejszej krwi, jakiego sobie tylko można wyobrazić. Czy próbowałeś dowiedzieć się, co porabia donna Izabella?
– Umieściłem dwukrotnie jej portret w miesięczniku Burkego. Raz jako Boginię Południowych Republik, a drugi raz jako Dziewczynę z Valencji. Wyszła potem za mąż za tę nieciekawą kreaturę, plantatora z Carabobo, i sądzę, że są szczęśliwi.
– Zdaje mi się, że były jeszcze inne... – rozważał Whittemore z udaną powagą. – Na przykład ta w Rio, która miała przynieść ci majątek, byle zechciała tylko pozować do portretu. W zamian za ten komplement mąż jej zamierzał ci wsadzić sześć cali noża pod żebro, lecz wytłumaczyłem mu w porę, że jesteś młody, niedowarzony, i nawet niespełna rozumu...
– Wytłumaczyłeś mu pięścią! – radośnie wrzasnął Gregson. – Ależ to był wspaniały cios! Widzę jeszcze ten nóż! Zaczynałem właśnie mówić Ojcze Nasz, gdy bac! I runął na podłogę. Zasłużył sobie na to w zupełności. Nie uczyniłem przecie nic złego. Moją najlepszą hiszpańszczyzną poprosiłem tylko piękną panią, czy nie raczy mi chwilę pozować? Kiego diabła uznał te niewinne słowa za obelgę? A ona naprawdę była piękna!
– Oczywiście! – przyznał Whittemore. – Jeśli sobie dobrze przypominam, była najpiękniejszą istotą na ziemi. Ale później przyszły jeszcze inne. Co najmniej ze dwadzieścia, każda bardziej czarująca niż jej poprzedniczka.
– Z tego się składa moje życie – rzekł Gregson, przy czym głos miał o wiele poważniejszy niż przedtem. – Mogę malować tylko kobiety, i to malować dobrze. Poczytałbym za wariata tego wydawcę, który zamówiłby u mnie rysunek bez ładnej twarzyczki. Niech im Bóg da zdrowie! Sądzę, że nie tak prędko zabraknie na świecie ładnych kobiet. Gdy w jakiejś kobiecie nie dostrzegam nic pięknego, chciałbym umrzeć...
– Tylko po co podnosić każdą rzecz do najwyższej potęgi?
– Kiedy właśnie o to chodzi! Jeśli przypadkiem jest nazbyt blada, jak na przykład donna Izabella, w myśli ożywiam jej cerę i mam piękno bez zarzutu! Lecz moja dzisiejsza nieznajoma jest naprawdę bez zarzutu! Chciałbym jedynie wiedzieć co to za jedna?
– To znaczy, gdzie można ją znaleźć i czy zechce pozować do paru szkiców oraz jednego portretu na okładkę? – wtrącił Whittemore. – Przecie o to chodzi?
– Właśnie. Masz wyraźne zdolności wnikania w istotę rzeczy, Fil!
– Burke kazał ci przecież wypocząć.
Gregson posunął w stronę przyjaciela pudełko z papierosami.
– Burke jest poetycznym poczciwcem nienawidzącym żmij, pająków i drapaczy chmur. Powiedział mi: Greggy, wypocznij sobie na łonie natury ze dwa tygodnie w ciszy i samotności zupełnej. Jako jedyne towarzystwo weź zmianę ubrania i bielizny oraz parę skrzyń piwa. Wypoczynek, przyroda, piwo co za banał! A ja marzyłem właśnie o Valencji, o donnie Izabelli, o krajach, e sama natura pieni się i musuje ustawicznie, jakby od zarania dziejów pojono ją szampanem. Tak Fil, twój list przybył w samą porę!
– A był przecie wcale lakoniczny! – rzekł Filip. Wstał i niespokojnie począł przemierzać pokój wszerz i wzdłuż. – Obiecałem ci trochę przygód oraz prosiłem, abyś przybył, skoro ci tylko czas pozwoli. Dlaczego? Hm, dlaczego?...
Zawrócił ostro, stanął i spojrzał na Gregsona.
– Chciałem cię mieć, gdyż to co się przytrafiło w Valencji, i to co w Rio, to były fraszki w porównaniu do piekła, które się tu rozpęta niebawem. Potrzebuję pomocy, rozumiesz? I nie o zabawę idzie! Prowadzę sam jeden grę na straconej placówce. Jeśli kiedy przydać mi się może wierny druh, to właśnie teraz! Dlatego do ciebie pisałem.
Gregson odsunął krzesło i wstał. Był o głowę niższy od towarzysza i raczej wątły. Ale w chłodnych stalowobłękitnych oczach, w twardym zarysie brody miał coś przykuwającego uwagę. Szczupłe palce uścisnęły dłoń Filipa, niby stalowe kleszcze.
– Wreszcie przystępujesz do rzeczy, Fil! Czekałem cierpliwie niby Hiob, albo niby nasz przyjaciel Bobby Tuckett, jeśli go pamiętasz, który począł zabiegać przed siedmiu laty o względy Minnie Sheldon, a ożenił się z nią nazajutrz po dniu, gdy otrzymałem twój list. Zanadto byłem pochłonięty dociekaniem, co się kryje między wierszami twojej epistoły, aby móc iść na ślUb. Nic zresztą nie odgadłem. Głowiłem się nawet daremnie całą drogę z La Paz. Wezwałeś mnie! Przybyłem. O co chodzi?
– W pierwszej chwili wydam ci się wariatem, Greggy! – zachichotał Whittemore, zapalając fajkę. – Twoja estetyczna natura będzie niewątpliwie urażona. Spójrz!
Chwycił Gregsona za ramię i powiódł go do drzwi.
Chłodne niebo północne jarzyło się od gwiazd. Chata, której ściany tonęły w splątanej gęstwinie wyrosłych w ciągu lata pnączy, stała u szczytu wyniosłego wzgórza, na Dalekiej Północy noszącego szumne miano góry. Wokół leżała dzika głusza, biało_szara w pobliżu, czarna w oddali. Dochodził z niej monotonny płaczliwy szmer wodnego przypływu. Filip, oparłszy dłoń na ramieniu Gregsona, wskazał na samotną pustkę.
– Nie tak znów wielka odległość dzieli nas od Oceanu Lodowatego – rzekł. – Czy widzisz to światło podobne do ogniska, które raz przygasa, to znów pnie się w górę? Czy nie przypomina ci tej nocy, podczas której zmykaliśmy z Carabobo, a donna Izabella wskazywała nam drogę ucieczki? Wtenczas świecił nam księżyc. Teraz jest zorza północna. Słyszysz łoskot przyboru w zatoce? A w powietrzu czuć nawet bliskość gór lodowych. Za przełęczą górską, o karabinowy strzał, leży Fort Churchill. Pomiędzy nami a cywilizacją, na przestrzeni czterystu mil, nie ma nic prócz indiańskich osiedli oraz faktorii Kompanii Zatoki Hudsona. Co za spokój pozorny, co za cisza! Tss, słyszysz, jak w Fort Churchill wyją psy pociągowe? To głos dziczy, głos tego kraju! I ten przypływ oceanu, tak pełen tajemniczości. Gwarzy o sprawach dla człowieka niepojętych i w mowie dla nas nie zrozumiałej. Znasz się na pięknie, Greggy, to cię musi nieco wzruszać.
– Owszem. Ale dokąd sterujesz, Fil?
– Do celu, Greggy, wprost do celu, tylko bez pośpiechu. Zamierzam ci wyjawić dlaczego sprowadziłem cię tutaj. Waham się z wypowiedzeniem ostatniego słowa. Wygląda tak trywialnie wobec tego całego piękna, wobec twojej filozofii życiowej. Jakże tu bowiem przejść od donny Izabelli do ryb!
– Do ryb?
– Właśnie, do ryb.
Zapalając nowego papierosa, Gregson trzymał przez chwilę zapałkę w ten sposób, by oświetlić nią twarz przyjaciela.
– Słuchaj no! – wybuchnął. – nie sprowadziłeś mnie tu chyba dla rybołówstwa?
– I tak, i nie. Ale jeśli nawet tak, cóż w tym złego?
Ujął Gregsona za ramię i z twardego uścisku palców malarz poznał, że Filip tym razem mówi poważnie.
– Przypomnij sobie, co rozpętało rewolucję w Hondurasie, w dwa tygodnie po naszym przybyciu do Porto Barrios? Dziewczyna, prawda?
– Słusznie, dziewczyna i nawet niezbyt ładna.
– I o jaki drobiazg poszło! Przypomnij sobie ten plac w Ceiba ocieniony palmami. Prezydent Belize pije wino z kuzynką, narzeczoną generała O'$kelly Bonilla, pół Amerykanina, pół Irlandczyka, wodza sił zbrojnych Republiki i najserdeczniejszego przyjaciela w dodatku. W chwili, gdy pozornie nikt nie zwraca na nich uwagi, Belize całuje kuzynkę, doprawdy jedynie po kuzynowsku. Lecz właśnie niepostrzeżenie nadchodzi O'$Kelly i przyjaźń jego do prezydenta zmienia się w gorzką nienawiść o podkładzie zazdrości. W ciągu trzech tygodni rozpętał potem rewolucję, pobił wojska rządowe, wygnał Belize'a ze stolicy, wciągnął do zamieszek Nikaraguę oraz zmusił do interwencji trzy francuskie, dwa niemieckie i dwa amerykańskie okręty wojenne. W sześć tygodni po owym niewinnym pocałunku O'$kelly sam został obwołany prezydentem. Pomyśl Greggy, taka błaha przyczyna i taki rezultat! Dlaczego ryba nie miałaby wywołać znacznie większej hecy?!
– Doprawdy zaczyna mnie to interesować! – rzekł Gregson.
– Jazda Fil, przystąp do rzeczy. Nie przeczę, że ryby kryją w sobie wiele możliwości. Gadaj!
Trwali obaj chwilę w milczeniu, nasłuchując posępnego łoskotu przypływu huczącego poza ciemną linią boru. Potem Filip pierwszy zawrócił ku chacie.
Gregson poszedł w ślad za przyjacielem. W świetle wielkiej lampy olejnej zwisającej u sufitu zauważył w twarzy Whittemore'a niedostrzeżony poprzednio wyraz: twardy skurcz szczęk, niepokój oczu, bezpodstawne na pozór wzruszenie. Pewien był, że te cechy pojawiły się dopiero w ostatnich paru sekundach. Radość z powodu dzisiejszego spotkania, po dwuletniej niemal rozłące, rozwiała na krótko troskę gromadzącą się teraz na nowo.
Przypomniał sobie portret Whittemore'a naszkicowany z pamięci, jako wspomnienie owych czasów, które obaj pamiętali tak wyraźnie: chłodne, nieugięte rysy i równocześnie pogodny zuchwały uśmiech, zdający się drwić z wszelkich przeciwności losu; uśmiech człowieka zawsze gotowego do walki z żartem na ustach. Dał ten rysunek do miesięcznika Burkego, opatrując go tytułem: Dzielny Człowiek. Burke skrytykował go z powodu uśmiechu właśnie. Ale Gregson wiedział, co robi. Portret przedstawiał przecie Whittemore'a.
Coś się teraz zmieniło w Filipie. Postarzał się, postarzał zadziwiająco. Wokół oczu miał głębokie zmarszczki. Policzki mu zapadły. Znikł żywiołowy dobry humor, a ożywienie sprzed kwadransa było zaledwie nieudolnym wspomnieniem dawnej beztroski. Te dwa lata musiały wpleść w egzystencję Filipa wiele spraw niezrozumiałych, toteż Gregson zastanowił się chwilę, czy właśnie tym sprawom należy zawdzięczać, że z wyjątkiem ostatniego listu, przez cały ten czas nie otrzymał od szkolnego kolegi ani jednego słowa.
Skoro zajęli miejsce po obu bokach stołu, Filip wyjął z kieszeni niewielki zwitek papierów. Spośród nich wyciągnął mapę, którą z kolei wygładził dłonią.
– Tak – powiedział w zadumie. – Ryby kryją w sobie wiele możliwości. – Nie po to cię zresztą sprowadziłem, byś walczył z wiatrakami. Obiecałem ci prawdziwą walkę. Czyś widział kiedy schwytanego w pułapkę szczura? Drzwi pułapki stoją otworem, lecz u wylotu stróżuje krwiożerczy terier. Podniecający sport dla więźnia, nie ma co gadać. Wyobraź sobie teraz na moment, że więźniem jest istota ludzka!
– Sądziłem, że będziemy mówić o rybach – wtrącił Gregson.
– Tymczasem powiesz mi zaraz, że w pułapce siedzi dziewczyna, albo że ktoś schwytał dziewczynę na wędkę...
– A jeśli nawet tak – Filip uważnie obserwował towarzysza. – Jeśli ci powiem, że w pułapce siedzi kobieta... dziewczyna... niejedna dziewczyna nawet, tylko dziesięć, sto kobiet i dziewcząt. Co wtenczas, Greggy?!
– Walka oczywiście! I to co za walka!
– Na to się też zanosi, Greggy! Niecodzienna walka i niecodzienne zamieszanie. Przy tym weź pod uwagę, że łatwo nam przyjdzie zginąć, tobie i mnie. Jest nas przecie tylko dwóch. A zamierzam stawić czoło potędze, wobec której siły zaangażowane w rewolucjach południowoamerykańskich wyglądają jak cent przy dolarze. A teraz spójrz!
Podsunął mapę Gregsonowi, wskazując coś na niej palcem.
– Czy widzisz tę czerwoną smugę? To nowa linia kolejowa do Zatoki Hudsona. Dawno minęła już La Paz, przy czym jej twórcy pragną wykończyć pracę do wiosny. To najwspanialszy twór tego rodzaju na kontynencie amerykańskim, najwspanialszy, bo tak potrzebny, i tak długo odwlekany. Około stu milionów ludzi nie zauważało dotychczas jego gigantycznego znaczenia i raptem otworzyły się im oczy. Ten szlak wiodący poprzez czterysta tysięcy mil dzikiej głuszy, otwiera dostęp do kraju zajmującego niemal połowę tej przestrzeni co całe Stany Zjednoczone, a bogactwa mineralne zawarte w tej ziemi dadzą więcej w ciągu lat pięćdziesięciu niż okolice Jukonu lub Alaska w ciągu całego okresu ich eksploatacji. Droga z Montrealu, Duluth, Chicago do Liverpoolu i innych portów europejskich skraca się o pełnych tysiąc mil. Zatokę Hudsona poczną nawiedzać liczne statki, na brzegach jej powstaną portowe miasta, a pod kręgiem polarnym wyrosną olbrzymie huty. Czy wiesz, że same okolice bieguna zawierają dość rudy żelaznej i węgla kamiennego, by zaspokoić zapotrzebowanie całej kuli ziemskiej w ciągu setek lat. To tylko część korzyści, Greggy, jakie przynosi światu otwarcie nowej kolei. Pamiętasz, jak przed dwoma laty wybierałem się w te strony i proponowałem ci, byś jechał razem? Szukałem przygód, ale nie śniło mi się nawet...
Umilkł, uśmiechając się po dawnemu zuchwale i beztrosko.
– Nie śniło mi się nawet, do jakich zadań los mnie przeznacza. Dążyłem drogą wytyczoną dla nowej linii kolejowej, wyglądając zajmującej okazji. Kanada spała wtenczas i nie nadarzało się nic, co by mnie mogło nęcić. Na wschód od przyszłej kolei towarzystwa przemysłowe wzięły już opcję na góry zawierające rudę żelazną lub na pola kryjące złoża węgla kamiennego. Na zachodzie wałęsałem się ja sam. Spędziłem sześć miesięcy pośród francuskich osadników, Indian i Metysów. Byłem z nimi, polowałem, nauczyłem się nieco francuskiego i narzecza Cree. Czułem się tam doskonale. Stałem się z duszy i serca człowiekiem Północy jakkolwiek brakło mi nieco doświadczenia. Kluby, bale, miejskie rozrywki znikły z mojej pamięci. Pamiętasz zresztą, że nienawidziłem zawsze siedzącego trybu życia i że wpływało to na mnie fatalnie. Tu znienawidziłem go jeszcze bardziej. Byłem po prostu szczęśliwy. I wtenczas...
Zwinął pierwszą mapę, wyjął natomiast spośród papierów drugi plan, tym razem narysowany ołówkiem.
– I wtenczas Greggy – rzekł, rozprostowując plan na stole – znalazłem to, czego szukałem. Objawienie zstąpiło na mnie pewnej gwiezdnej nocy, gdy siedziałem przy ognisku przed namiotem. Spójrz na tę mapę i powiedz mi co na niej widzisz?
Gregson słuchał jak urzeczony. Szczycił się, że w żadnej sytuacji nie traci głowy, ani nie ujawnia miotających nim uczuć. Ta pozorna obojętność mogła mu czasem silnie zaszkodzić. Obecnie jednak niczego nie udawał; był mocno przejęty. W palcach trzymał niezapalonego papierosa. Nie spuszczał oczu z twarzy towarzysza. Czekał na rewelację. Wobec zachęty Filipa spojrzał na rozłożoną przed sobą mapę.
– Nie ma tu nic szczególnego – rzekł. – Tylko rzeki i jeziora.
– Słusznie! – wykrzyknął Filip. Zerwał się niespodzianie i począł nerwowo przebiegać pokój. – Rzeki i jeziora! Setki, co mówię, tysiące rzek i jezior. Greggy, pomiędzy nami a cywilizacją, nie dalej jak czterdzieści mil od nowej kolei, leży do trzech tysięcy jezior! Z tych, dziewięć dziesiątych roi się od ryb, aż niedźwiedzie zamieszkujące pobrzeża stale śmierdzą rybą. Pstrągi, Gregson, najpiękniejsze pstrągi! OGólnie biorąc, lustro wód na tej całej przestrzeni ma obszar trzykrotnie większy niż pięć Wielkich Jezior razem wziętych. Nikomu jakoś dotychczas nie przyszło na myśl, co to za bogactwo! Toć tutejszą rybą można cały świat nakarmić! Toć to milionowa wartość! Ta oto myśl spadła na mnie pośród nocy i rozważyłem zaraz, że gdybym tak mógł zapewnić sobie wyłączność na tych paru jeziorach zanim się zbuduje kolej...
– Zostałbyś milionerem – poddał Gregson.
– Nie tylko to! – wtrącił Filip, przystając na chwilę pośrodku izby. – Na razie doprawdy nie myślałem o pieniądzach. Były stanowczo na drugim planie w moich rojeniach nocnych. Zobaczyłem natomiast, co za cios mogłaby wymierzyć Daleka Północ, jak grzmotnąć w zachłannych aferzystów monopolizujących handel żywnością na całej przestrzeni Stanów! Toć te niezmierzone zapasy ryby dałoby się sprzedać w Nowym Jorku, Bostonie lub Chicago z dużym zyskiem, a mimo to o połowę taniej niźli ceny wyznaczone przez trust! Nie myśl, że jestem wyłącznie filantropem! Spostrzegłem okazję do upokorzenia ludzi, którzy zrujnowali mego ojca, aż złamany umarł. Zabili go! Okradli mnie w parę lat później. Tak więc, opuszczając na krótko Daleką Północ, udałem się wpierw do Ottawy, a potem do Toronto i Winnipeg. Znalazłem Brokawa, starego kolegę mego ojca i wtajemniczyłem go we wszystko. Wspominałem ci kiedyś o Brokawie, jednym z najdzielniejszych, najzręczniejszych i najbardziej zajadłych bojowników zachodu. W rok po śmierci mego ojca stał już na nogach równie mocno jak przódy. Brokaw znalazł jeszcze paru wartościowych wspólników i poczęliśmy zabiegać o koncesję. Od razu szło jak z kamienia. Ledwo projekty nasze doszły do wiadomości ogółu, trudności jęły się piętrzyć zewsząd. Z dnia na dzień powstało Kanadyjskie Towarzystwo, zasobne w kapitały i poczęŁo się ubiegać o tę samą koncesję co i my. Oczywiście Kanadyjskie Towarzystwo służyło do mydlenia oczu, a działał spoza niego trust! Czego tam nie było, oszczerstwa, kampania prasowa! I mimo to...
Twarz Whittemore'a zmiękła. Roześmiał się, wyjął z kieszeni fajkę i zapalał ją uważnie.
– Nie potrafili dać nam rady, Greggy! Pojęcia nie mam jak się Brokaw do tego zabrał, wiem tylko, że przeciągnął na naszą stronę trzech członków parlamentu i pół tuzina innych polityków, co nas zresztą kosztowało sto tysięcy dolarów! Ale nasi oponenci podnieśli taki gwałt, dowodząc, że rdzenni Kanadyjczycy będą oburzeni na inwazję obcego elementu, iż otrzymaliśmy jedynie koncesję prowizoryczną, i to z zastrzeżeniem, że rząd ma prawo cofnąć ją nawet przed upłynięciem terminu. Mało mnie to obeszło, byłem bowiem pewien, że prowadząc interes uczciwie, po upływie pół roku przeciągniemy na swoją stronę całą ludność. Na końcowym zebraniu wyraziłem moje poglądy, po czym podzieliliśmy się pracą. Brokaw i pięciu dalszych wspólników miało prowadzić interesy na Południu, ja zaś miałem wyłączne kierownictwo spraw na Dalekiej Północy. Nie minął miesiąc, a już pracowałem. O, tutaj – tu pochylony nad ramieniem Gregsona wskazał palcem skrawek mapy – rozbiłem główną kwaterę mając do pomocy Mac Dougalla, szkockiego inżyniera. W ciągu pół roku mieliśmy nad jeziorem Ślepego Indianina stu pięćdziesięciu robotników, a pół setki łodzi zwoziło zapasy. Wszystko szło nawet gładziej niż myślałem. Zbudowaliśmy już przystań, dwa składy, lodownie, magazyny i wykańczaliśmy własną bocznicę kolejową. Zatraciłem się w pracy. Zapomniałem nawet o istnieniu wspólników. Gospodarzyłem tak oszczędnie, że wydałem niespełna sto tysięcy dolarów. Po sześciu miesiącach, gdy zamierzałem właśnie wyjechać na południe, jeden z naszych magazynów wraz z towarem wartości dziesięciu tysięcy spłonął niespodzianie. Było to pierwsze niepowodzenie, gryzłem się więc należycie. Ledwo spotkałem Brokawa, ledwom się z nim przywitał, wygarnąłem od razu złą wieść.
Stanął przed Gregsonem, nieco blady, i spoglądał nań uważnie.
– Wiesz co mi odpowiedział, Greggy? Obserwował mnie chwilę mając w kątach ust zagadkowy uśmieszek, po czym rzekł: To wszystko głupstwo, Filipie, nie ma się czym tak przejmować! Zarobiliśmy już przecie na tej rybiej kampanii okrągły milion dolarów!...
Gregson wyprostował się na krześle.
– Milion dolarów! Bagatela!
– Milion! – potwierdził Filip z uśmiechem. – W Banku Narodowym miałem otwarty rachunek na sto tysięcy dolarów. Miła niespodzianka, co?
Gregson odłożył papierosa. Obie ręce oparł na stole. Milcząc oczekiwał dalszego ciągu.
Filip przechadzał się dobrą minutę wzdłuż i w poprzek izby. Przystanął znów.
– Milion, Greggy! Sto tysięcy czystego zysku dla mnie! Podczas gdy ja harowałem dniem i nocą chcąc pokazać społeczeństwu i rządowi co możemy i chcemy zrobić – podczas gdy w myśli święciłem zwycięstwo nad łapczywym trustem – oni również nie zasypiali sprawy. Brokaw i wspólnicy założyli przedsiębiorstwo pod nazwą Wielkie Północne Towarzystwo Rybackie, zarejestrowali je w New Jersey i zdążyli sprzedać akcje za milion dolarów! Gdy przybyłem, ruch wrzał w całej pełni. Ponieważ Brokaw miał upoważnienie do występowania w moim imieniu, więc okazało się raptem, że jestem wiceprzewodniczącym największej imprezy złodziejskiej ostatniego dziesięciolecia. Więcej pieniędzy szło na reklamę, niż na istotny rozwój przedsiębiorstwa. Moje listy pisane z Północy, pełne zachwytu dla podjętego dzieła, odbijano w setkach tysięcy egzemplarzy, i mydlono nimi ludziom oczy. Wyraziłem się w jednym liście, że gdyby eksploatować jedynie połowę znanych mi jezior, dałoby to jeszcze około miliona ton ryb rocznie. Ale w prospekcie Brokaw wykreślił ustęp następujący: "Dla eksploatowania połowy tych jezior trzeba by mieć około piętnastu tysięcy robotników, tysiąc wagonów chłodni i rozporządzać kapitałem pięciu milionów dolarów". Rozmiar ich łotrostwa oszołomił mnie na razie, gdy zaś zagroziłem, że popsuję im szyki, Brokaw tylko parsknął śmiechem. ŁOtry, nie zaniedbali żadnej ostrożności! Zaznaczyli we wszystkich prospektach, że Towarzystwo posiada jedynie prowizoryczną licencję, którą rząd może cofnąć w razie jakichś wykroczeń. I ta klauzula zjednała im zaufanie drobnych ciułaczy. Ta biedota właśnie, którą chciałem poratować tanią żywnością, wysupłała krwawo oszczędzany grosz na milion dolarów z górą. Oszukano ich gorzej, niżby to uczynił trust, bowiem trust zwraca część wkładów w formie procentów, a tu niewątpliwie akcjonariusze mieli wszystko stracić. I to była moja wina, Greggy! Ja byłem za to odpowiedzialny! Ja wymyśliłem całą tę kombinację! Moje listy zrobiły reklamę temu towarzystwu! Figurowałem przy tym wszędzie jako założyciel i wiceprzewodniczący!
Upadł na krzesło. Twarz lśniła mu od potu, choć w izbie panował raczej ziąb.
– Zostałeś mimo to? – spytał ...
kichu24kichu24