Zenon Gierała - Baśnie i legendy ziemi radomskiej.doc

(496 KB) Pobierz

%.

Ш:

Л>

'W

,V

S.4t4

u

sauna мілзіупаагішьл^          gaj■•,-.                     'Г-Głowaczów/-, •Ї'Ч'-І'М^ >\'         >'t             •■■■                          S

m f                                          ,=#«.

              %              , r              J^                "CÓRA

*              «І              Ік  П              $   *

1                            P  1             

%:                            iy              Vi.

I»?,                            *A             

%   .%                            V-.              .4         №

О    %                            1*              i%        f»

RAWA U AZ.                            K              i                        S

%                                          Zteftroztfm0

V

Ostrówka

5

Jr'S"'\           ,J...J/ÓOIELIfICA

(JTOBT MIASTOnadPILIl

'■>?••

*:Г

 

SOS

UJJJJ_____l_

/0     /S    ^0*m _l____I____I

— —• granica województwa  ■

radomskiego

ЬіШІЇї!,       9     miasta wymienione w tekście

 

iff^!f#s

 

№ ■ #%^

*U'

Kimam    _

Popooróm

Шш^~

l%5

 

Przytyk

Cerekiew                          '^        ""^8Cfe.   „        Q    /  „

(Miednice         o        > RADOM                 .     'Uttf&G, Czarnolas \/

#                  ^їЩЇ'                      .       4   ...

t      Kotorowlce      .                               ™ОШщ  «^bfi»"^.,.;   -^f

Oo   .V-.                                  i-,  „   -ZamoScmomy. r''"'

Mazowszany%tX>SKARrszEW      * <«'                ЧІ<-/

«.                                       •>>■                ^«ЖК      KAZIMIERZ

, .    Ł        ».., $&,          r-~~^                 .     ^^  долл*

Jastrząb            :■#%:. ■*>■■•'               £іі«Г£і?

 

ąe»^»«^

              BAŚNIE

              i LEGENDY

_              ziemi radomskiej

             

             

.             

             

             

             

900Z ZQ Б 2

 

 

ZENO» GIERAU BAŚNIE

i LEGENDY

ziemi radomskiej

WYDA WNICTWO PTTK „KRAJ" WARSZAWA 1986

Opracowanie graficzne Juliusz Kulesza

Opracowanie kartograficzne Anna Rzadkowska

 

Redaktor kartograf             

Anna Rzadkowska             

Korektor             

Krystyna Okoniewska             

 

 

 

 

MIEJSKA ВШЛ0ТЖА FlMlCZNA w Zabrzu

ł

ZN. KLA§^

 

NR INW,

Ш

£.£.P,    K№

 

 

 

 

(C) Copyright by Zenon Gierata. Warszawa 1986 ISBN 83-7005-103-0

„Nie pogardzaj bajka gminną,

ona się wysnuwa z serca ludu,

z jego pojęć, marzeń, nadziei,

z całego jego bytu w pewnej epoce:

dlatego też objawia w sobie

żywotne pierwiastki narodu,

jego charakter i pogląd na życie."

(L. Srtyrmer „Katakptyk". tom i)

Od autora

Ziemia Radomska, jak wiele innych regionów Polski, ma przepiękne opowieści, baśnie i legendy tworzone przez dziesiątki, a nawet setki lat wśród jej mieszkańców. Przekazywane z ust do ust, z dziada pradziada, tchną swoistym czarem przeszłości, mówią wiele o mieszkańcach i miejscowej tradycji. Wyszukane z trudem ustne przekazy, zasnute mgłą niepamięci pozwoliły odtworzyć legendarną historię powstawania wielu wsi i miasteczek. Historia to pradawna, której daremnie szukalibyśmy w uczonych rozprawach. Mimo że niekiedy minęły stulecia przetrwała w opowieściach ludu. Czasami są to bardzo skrócone wzmianki, innym razem barwne i pełne życia opisy. Mam nadzieję, że — choć poddane upiększającej obróbce — nie zatraciły swego oryginalnego charakteru.

Zebrane tu opowieści dotyczą przede wszystkim miejscowości, których nazwy mają swój legendarny rodowód sięgający głęboko w przeszłość. Przekazywane z pokolenia na pokolenie zginęłyby niechybnie wraz z odejściem jej mieszkańców. Warto zatem uchronić chociażby cząstkę tych uroczych opowieści. A opowiadają je starzy mieszkańcy wsi i miasteczek, barwnie i żywo. To właśnie oni w długie jesienne i zimowe wieczory stworzyli ową krainę baśni, nierzeczywistą i zaczarowaną.

„...baśń tęczowymi słowy

Płynie. Czasem dźwigną głowy

Zadrzemane babki z kąta...

Coś im się po myślach pląta...

Przetrą oczy półprzytomne,

Szepcą cicho: „Pomnę, pomnę..." D                                         (Leopold Staff „ Wieczornica")

Legendy te starałem się przekazać w możliwie prostej formie, charakterystycznej dla ludzi, którzy je stworzyli. Wiele z nich może zawierać szereg naieciałości z innych regionów Polski i dopiero dokładniejsze badania mogłyby wyjaśnić ostateczne ich pochodzenie. Sprawę tę pozostawmy jednak etnografom. Żywię nadzieję, że mimo wszystko nie zatraciły one swojego oryginalnego charakteru i autentyczności. Znaleźć będzie można pośród nich prawdziwe skarby Ziemi Radomskiej, bo jak pisze Ksawery Pruszyński: „...nie ma autentycznych lub podrobionych legend. Legendy nie mają metryki...".

Słowa serdecznej podzięki kieruję w tym miejscu do młodzieży z Zespołu Szkół Mechanizacji Rolnictwa w Radomiu, która niestrudzenie przez szereg lat pomagała mi w zbieraniu baśni i legend, oraz tym wszystkim, którzy potrafili zachęcić mnie do pracy nad tą książką. Szczególne słowa podziękowania należą się Wojewódzkiemu Domowi Kultury i „Tygodnikowi Radomskiemu".

Posłuchajmy zatem, co w długie zimowe wieczory, gdy wicher za węgłem sypał zamiecią, a ogień w kominie strzelał pękami iskier, opowiadali sędziwi mieszkańcy tej ziemi.

 

Ludzie i potwory

POTWORÓW

W czasach, kiedy ziemię naszą zamieszkiwały potężne gady o łabędzich szyjach, skrzydłach nietoperza i rybich łuskach, ludzie byli ba*-d7o biedni i daleko im było do dzisiejszej mądrości. Widiąc, iż przy takich umiejętnościach przyjdzie ludziom niechybnie zginąć wśród dzikiej i nieprzyjaznej przyrody, potwory owe zaczęły im przychodzić z wielką pomocą. Od nich to ludzie w krótkim czasie nauczyli.się odróżniać trujące dzikie jagody od jadalnych, zbierać grzyby i orzechy, a gdy nadszedł czas zimy, rozpalały ogień, by w jego cieple człowiek mógł ogrzać zziębnięte ciało.

W miarę, jak przyjaźń między nimi rosła, ludzie — irrmo swych potężnych sąsiadów — coraz śmielej sobie z nimi poczynać zaczęli.

Oto potwory zaczęły budować dla nich suche i ciepłe domy, człowiek więc mógł opuścić wilgotną i ciemną jaskinię, zaś gdy nadszedł cz-^s zimy, ludzie zażądaii, aby dostarczono im pokarmu do domów, bowiem żadnych nie robili zapasów.

Widząc to potwory zaczęły uczyć ludzi, w jaki sposób sieje się i zbiera zboże. Poleciały w tym celu daleko, aż do ciepłych krajów, skąd przyniosły ludziom ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia. Zaczęła się żmudna nauka, jak owe rośliny należy siać i zbierać, gdyż ludzie niechętnie zabrali się do pracy. Potwory same więc musiały większą część roboty wykonać, nie chcąc, aby cały ich trud poszedł na marne.

Jednakże powoli, powoli ludzie opanowali sztukę siania i orania, nauczyli się sporządzać sieci i łowić ryby, a gdy przekonali się, że sami już doskonale sobie radzą, zaczęli na swych sąsiadów nieprzychylnie spoglądać. Rozpoczęły się długo w noc trwające narady, jak owych — ukrytych w głębi puszczy — sąsiadów pozbyć się raz na zawsze.

Potwory o niczym nie wiedziały, nadal więc spieszyły ludziom z pomocą, dziwiąc się niekiedy, że woda w strumieniu, gdzie gasiły pragnienie stała się nagle słona, a owoce dziwnie gorzki smak przybrały. Nie wiedziały, że to ludzie w źródłach rzeki sypali sól, a owoce zaprawiali różnymi ziołami, aby nie smakowały potworom. Liczyli, że te, zniechęcone złym pożywieniem wkrótce odlecą w inne strony. Tchórzliwi ludzie bali się olbrzymom wydać otwartą wojnę, bo chociaż stali się już od nich mądrzejsi i sprytniejsi, a dobroduszne gady większą część praey nadal za nich wykonywały, to jednak potężne rozmiary potworów

budziły powszechny respekt i dla wielu były prawdziwym postrachem.

Tymczasem i potwory zmiarkowały, że dziwna przyjaźń i zaufanie ludzi zły obrót zaczyna przybierać, a widząc ową ludzką niewdzięczność, smutne i zawiedzione, któregoś ranka wzbiły się wysoko w powietrze, na zawsze opuszczając niewdzięczną okolicę.

Dopiero teraz ludzie, gdy przyszło im samym orać, siać i martwić się o pełne spiżarnie, gdy znikąd nie nadchodziła pomoc, a burze i nawałnice niszczyły całoroczne plony, zaczęli unosić ręce ku górze wznosząc prośby i błagania, aby dobrzy opiekunowie powrócili. Jednakże spóźnione to były błagania i na nic się nie zdały. Dziki zwierz dalej niszczył zagony, woda rzek występowała z brzegów, a mróz i śnieg dokonywały reszty.

Budowano więc na brzegu puszczy, na rozstajnych drogach, w świętych gajach, podobizny gadów, które miały ich rzekomo uchronić od przyszłych klęsk. Wszystko to czyniono jednak daremnie — potwory nie powróciły. Zaczęła się żmudna i ciężka — trwająca dziesiątki lat praca człowieka, a choć czyniono teraz wszystko, aby dawnych sąsiadów przywołać, zniknęli oni na zawsze Jedynym śladem, jaki po nich po dziś dzień pozostał, są nazwy niektórych miejscowości. I tak na ziemi radomskiej istnieje wieś, która na pamiątkę opisanych tu odległych wydarzeń nazwana została mianem Potworów. W ten sposób mieszkańcy wsi upamiętnili dawną przyjaźń człowieka i gada.

Ludzie i dąb

WIELGIE gmina CIEPIELÓW7

Dwadzieścia i dwa dni minęły już od chwili, gdy pierwsze potoki wody runęły na ziemię, a deszcz ciągle padał i padał. W szarym półświcie ciężkie, leniwie sunące chmury zalewały świat oparami mgły, wody i błota. Wzburzone rzeki podniosły się znacznie w swych korytach poczynając sięgać ludzkich zabudowań.

Woda rozlewała się szeroko, zatapiając położone niżej drogi i doliny. Poziom jej podnosił się nieustannie, aż wreszcie sięgnęła podnóża wzgórz i bezustannie rozlewała się dalej. Uciekali przed nią w popłochu ludzie, ciągnąc za sobą resztki dobytku. Ryk przerażonych zwierząt mieszał się z krzykami ludzi. Gwałtownie wezbrane rzeki, szukając ujścia, porywały wszystko, co znajdowało się na ich drodze.

Tak minął dzień dwudziesty czwarty, piąty i szósty. Ludzie z niemą rozpaczą spoglądali ku górze, skąd spadały wciąż nowe potoki wody. Ziemia powoli znikała z oczu. Wysokie wzgórze, na którym schroniła się grupa ludzi, wyglądało teraz jak niewielka wyspa. A i ona z każdą chwilą niebezpiecznie malała.

Przerażeni ludzie zabrali się więc do ścinania drzew. Pod ich ciosami padały wiekowe buki i jodły. Ociosane, związane mocnymi linami, tworzyły teraz potężny pomost, na który zaczęto składać resztki uratowanej żywności i sprzętu. W końcu woda dotarła i na szczyt wzgórza. Zbudowana przez ludzi tratwa uniosła się, zakołysała i pomknęła unoszona falami.

Mijały kolejne dni. Wszędzie jak okiem sięgnąć roztaczał się bezmiar wody. Ziemia zniknęła. Zagubiona tratwa zdana na łaskę i niełaskę losu unosiła phnących w nieznane. Kończyły się zapasy żywności i ludzie z rozpaczą myśleli o nadchodzącej śmierci.

Tak wśród stale padającego deszczu upłynęło dalszych dni dziesięć. Dnia trzydziestego szóstego, w szarej poświacie mgły zamajaczył ciemniejszy kształt ni to góry, ni wyspy. Dobywając resztek sit, ludzie skierowali tratwę w tamtym kierunku. Po chwili mogli już rozpoznać olbrzymi pień, a na nim — niemal dotykające wody — potężne konary prastarego dębu. Stał nieruchomy, silny, odpierając zaciekły napór wody. Jego gałęzie splatane w tysiące węzłów, okryte liśćmi stanowiły szczelną osłonę przed naporem deszczu. I u.izie z nadzieją spojrzeli na tego niespodziewanego sprzymierzeńca. Pełni podziwu dla olbrzyma postanowili mu zaufać. Przywiązali więc tratwę do potężnego pnia, skąd łatwo już dotarli do bezpiecznych konarów.

I oto, ku ich wielkiej radości, dąb okazał się doskonałym mieszkaniem z obficie zaopatrzoną spiżarnią, bowiem nie tylko ludziom użyczył swojej gościnności, ale i najróżniejszej dzikiej zwierzynie, która w porę schroniła się pośród gałęzi. Patrząc na ten dar niebios, ludzie odetchnęli z ulgą. W miejscu, gdzie dąb rozwidlał się kilkoma konarami znaleźli bezpieczne miejsce, mogli więc wygodnie i spokojnie rozbić obozowisko. Rozpalili ogień, a jego ciepło po raz pierwszy od wielu, wielu dni przyniosło znękanym i utrudzonym ludziom uczucie bezpieczeństwa. Oto najniespodziewaniej znaleźli dom. Patrząc wokoło podziwiali mocarne, ginące w dali ramiona oibrzymich konarów. Tworzyły one istne ulice, którymi można było spokojnie spacerować. Wkrótce też upolowano kilka ptaków i ludzie zaspokoili pierwszy głód. Przekonali się również, że i jaj ptasich było pod dostatkiem. Najedzeni i ogrzani za-1 1     padli wreszcie w pierwszy od wielu, wielu dni i nocy, spokojny sen.

 

 

12

Tak minęło wiele następnych dni. Aż oto w pewnej chwili szum ulewy zaczął powoli cichnąć. Tysiące spadających kropel zmieniło nagle rytm. Ich szum stawał się coraz słabszy, aż w końcu zamarł zupełnie. Ludzie z nadzieją wyjrzeli na zewnątrz. Wokoło panowała noc. Jedynie w górze, na niewielkim skrawku błękitu blado połyskiwały gwiazdy. Okrzyk radości wyrwał się z ust rozbitków.

Wschodzące słońce zastało świat piękny, cichy i zasłuchany. Za wcześnie jednak było na prawdziwą radość. Woda wprawdzie opadała, ale jednak bardzo powoli. I znów upływały dnie i noce. Ludzie czekali, a dąb dalej cierpliwie żywił ich i chronił. W końcu zaczęły pojawiać się pierwsze zarysy dawnych wzgórz. Najpierw po trzy, cztery niczym maleńkie wysepki wyłaniały się teraz jakby nieśmiało z bezkresnych wód. W miarę, jak woda opadała zaczęły opuszczać swą zieloną przystań ptaki. Wkrótce ukazał się ląd i ludzie zeszli na ziemię. Dopiero teraz mogli w całej okazałości zobaczyć swojego mocarnego zbawcę. A było to drzewo niebywale potężne. Jego wierzchołek zdawał się sięgać chmur, a rozłożyste konary obejmowały swoim zasięgiem sporą leśną polankę. Potężne korzenie głęboko wpuszczone w grunt, mimo że osłabione naporem wody, stanowiły nadal mocną podporę.

Patrzyli ludzie z podziwem na dęba olbrzyma. Był przecież dla nich jedynym schronieniem przez tyle dni. Toteż wdzięczni i ufni postanowili u jego stóp założyć nową wioskę i wraz z nim pozostać na zawsze. Tak też się stało.

Wielki dąb rósł dalej, a powstałą osadę nazwano Wielgie. W taki to sposób ludzie uczcili olbrzymi, wiekowy dąb.

Dwie wróżki

ZAJEZIERZE gmina SIECIECHÓW

Pośród głębokiej puszczy, kędy Wisła od Dęblina szerokim łukiem skręca ku zachodowi, było kiedyś wielkie jezioro. Połączone z jednej strony rzeczką z Wisłą, z drugiej dopełniane wartkimi wodami strumienia, kryło w sobie nieprzeliczone bogactwo ryb. Toteż rybacy założyli tutaj osadę i żyli szczęśliwie. Karmiło ich jezioro, a puszcza nie szczędziła skór i mięsa z dzikiego zwierza. Łoś, dzik, jeleń czy sarna chcąc uga-1 3     sić pragnienie przychodziły na brzeg, gdzie łatwo było je upolować.

Pewnego razu nad jezioro przybyły dwie wróżki. Gościnni rybacy przyjęli obie bardzo serdecznie, jednej i drugiej kąt najlepszy w osadzie ofiarowując. Rychło jednak okazało się, że dwie wróżki, dwa różne mają oblicza. O ile jedna, zamieszkująca prawy brzeg jeziora była łagodna i dobra, a zwierz i ptak dziki chmarą garnął się do niej, o tyle drugiej kruk jedynie towarzyszył na kominie, a nocą puchacz obwieszczał jej panowanie.

Rybacy jednak obie wróżki wielce szanowali. Do dobrej chodzili po rady, złej — ze strachu przed jej czarami — obfite dary nosili.

Mijały dni...

I oto pewnego razu, gdy rybacy o świcie wypłynęli na połów, zerwała się nagle potężna burza. Fale z niezwykłą siłą biły o brzeg, a niewielkimi łódkami, jak łupinkami orzecha rzucało na wszystkie strony. Z trudem dobrej wróżce udało się rozhukane żywioły uspokoić. A gdy rybacy na brzeg wrócili, okazało się, że ich sieci są puste i poszarpane.

W tym dniu zła wróżka daremnie czekała na dary. Rybacy wracając z pustymi sieciami nic nie mogli jej ofiarować. Im więc słońce niżej chyliło się ku zachodowi, tym większa złość ogarniała złą wiedźmę. Skoro tylko noc zapadła, zapaliła czarownica w dziupli starego dębu ogień i mamrocząc straszliwe zaklęcia, warzyć zioła zaczęła. Buchnął war piekielny wysoko ponad konary, zaskrzeczał kruk, zahuczał puchacz, opadły liście dębu, zatrute jadem warzonej strawy. Pochwyciła zła wiedźma wrzątek straszliwy, zaniosła na brzeg jeziora i do wody wylała.

Skoro świt rybacy wyruszyli na połów. Daremnie jednak raz i drugi zarzucali sieci. Ani jedna ryba nie pojawiła się w toni.

Wrócili rybacy do zagród, a na drugi dzień znowu ruszyli na połów. Lecz i tym razem, tak jak poprzednio, ich sieci były puste. Ani jedna ryba do nich nie wpadła:

Zdumienie i trwoga odmalowały się na twarzach rybaków. Od niepamiętnych czasów ilekroć wypływali na jezioro, ich sieci zawsze były pełne, a obfitość ryb niewyczerpana. Rzekł na to jeden z najstarszych rybaków:

— Nic tu po nas, bracia. Widać złe moce zawzięły sij na nas i zawładnęły jeziorem. Tylko dobra wróżka radę znaleźć tu może. Pójdźmy zatem do niej.

Zawrócili rybacy łodzie ku domostwom i do dobrej wróżki skierowali swoje kroki. Domyśliła się dobra wróżka, co jest przyczyną tak nagłej ucieczki ryb.

—  Wracajcie w spokoju do domu — rzekła rybakom. — A jutro, gdy znów wypłyniecie na połów, wasze sieci będą pełne.

Podziękowali rybacy dobrej wróżce i z otuchą w sercach wrócili do osady. Rankiem, jak powiedziała dobra wróżka, tak się też stało. Pod wpływem jej czarodziejskiego zaklęcia prysły złe moce i ryby — które już daleko w stronę Wisły odpłyń cły — zawróciły z drogi.

Rankiem rybacy jak zwykle wypłynęli na połów i, jak zwykle, ich sieci znów się zapełniły. Szczęście ich nie trwało jednak długo. Zła czarownica, widząc, że jej zaklęcia nie skutkują, straszliwą zemstę wymyśliła. Wśród ciemnej nocy, gdy ludzie spali w osadzie spokojnym snem, wiedźma zaczęła szeptać zaklęcia:

—  Hej moce piekielne, hej wichry i huragany, błyskawice i grzmoty, wy, którzy jesteście na moje rozkazy, przybywajcie!

Zadrżała puszcza w posadach, wzburzyły się fale jeziora. Huk straszliwy targnął powietrzem, błyskawica raz i drugi rozdarła noc. Przerażeni rybacy zerwali się z głębokiego snu. Oczom ich ukazał się widok straszliwy. Potężne głazy i zwały ziemi waliły się na dno jeziora.

Wzburzone fale przelewały się przez brzeg, ginąc w leśnej głuszy. Drżała stara puszcza, a huk grzmotów mieszał się z trzaskiem łamanych drzew. Prastare olbrzymy, zmożone potężną siłą kładły się teraz pokornie u stóp jeziora. Jezioro ginęło!

Wzburzona woda wystąpiła z brzegów, a walące się drzewa i głazy dopełniały dzieła zniszczenia. W chwilę potem na miejscu, gdzie dawniej była głębia, widniał zwał rumowiska. Zniszczone i rozrzucone dookoła chaty rybaków przedstawiały opłakany widok. Zemsta wiedźmy była straszliwa.

Rankiem pobiegli rybacy po pomoc do dobrej wróżki, ale szukali jej nadaremno. Na próżno czekali całe dnie i noce, ślad po dobrej wróżce zaginął. Zła wiedźma również na zawsze opuściła te strony.

Rybacy jednak pozostali. Po latach odbudowali swoje domy, a choć jeziora już nie było, ruszali na połów wzdłuż Wisły, a i dzikiego zwierza w dalszym ciągu było pod dostatkiem. Czas powoli zacierał okrutne wydarzenia owej nocy...

Od tamtego czasu minęły setki lat. jednak nie wszystko poszło w zapomnienie. Do dzisiaj bowiem pozostała nazwa osady, która początkowo ..Za jeziorem" zwana — z czasem została na „Zajezierze" przemieniona.

Zaczarowany kotarwicki

kamień

KOTARWICE gmina KOWALA

Bardzo, bardzo dawno temu, jak świat światem, a ziemia ziemią, na terenach położonych dzisiaj na południe od Radomia znajdowały się wielkie wody. Tak wielkie, że gdyby nawet w tym miejscu stał najwyższy dom świata, a na nim dziesięć innych, a na samym szczycie człowiek wybudowałby sobie mieszkanie, to woda sięgałaby mu jeszcze po sufit.

Po upływie wielu tysięcy lat, w czasach, gdy na ziemiach położonych daleko na południe i zachód prorocy zapowiadali przyjście na świat Mesjasza, nad wspomnianą wodę przyleciał bardzo, bardzo duży ptak. Wyglądem przypominał dzisiejszego kota, pióra miał koloru żółtego, zaś skrzydła jego były tak wielkie, że gdyby zebrać i ustawić jeden za drugim sześćset największych statków świata, to nie okrążyłyby jednego z nich. Ptak był bardzo spragniony, więc pił, pił i pił, aż z dna zaczęły wynurzać się grzbiety wielkich ryb. A gdy zaspokoił pragnienie, uniósł znów skrzydła do lotu, czyniąc nimi taki wiatr, że resztki wód uniosły się w chmury, a z nimi i ryby wzleciały w powietrze. Jeszcze dzisiaj możemy spotkać takie ryby latające nad morzami.

Od tego czasu na obszary południowego Radomia coraz częściej zaczęły przylatywać żółte koty, a ponieważ wody i pokarmu było dosyć, zamieszkały w pobliskich lasach i na mokradłach.

Mijały lata, aż pewnego razu na tereny zalesione i zamieszkałe dotychczas przez żółte koty, zaczęli przybywać ludzie. Osadnicy karczowali lasy, a żółte koty zaczęły przychodzić pod domostwa. Człowiek koty te powoli przyzwyczaił do siebie, a każdego nowo przygarniętego poddawał „wicie", czyli wyrywaniu wszystkich piór ze skrzydeł. Otóż takie pióra wyrwane z dopiero co oswojonego kota miały przez okrągłych trzydzieści zachodów słońca wielką, czarodziejską moc. Kto je zatem zdobył opływał w dobro wszelakie.

I choć rozmaitych nieszczęść w owych czasach było dookoła bez liku, kraina zasłynęła ze szczęścia i bogactwa. Choroby ją omijały, złe powietrze opuszczało, pola złociły się zbożem, a lasy pełne były zwierza. Sława czarodziejskich piór rozniosła się szeroko po krainie Lecha, aż dotarła na dwory królewskie. Zaczęli więc zjeżdżać do dziwnej krainy

ie i legendy...

królowie i księżniczki, możni i rycerze, a i lud biedny ściągał tłumnie, chcąc ujrzeć czarodziejskie pióra.

W tym czasie — jak opowiadali nasi pra- pradziadowie — w pobliskim zamku mieszkała piękna księżniczka o równie pięknym imieniu. Była tak urodziwa, że każdy młodzieniec, chcący ją poślubić musiał — oczarowany jej pięknością — uznać, że nie jest godny jej ręki. Wieść o księżniczce fotem błyskawicy rozeszła się po całym świecie. Pewnego razu dotarła do dwóch rycerzy o imionach Kaszlo i Mazowjasz mieszkających nad nieznaną rzeką. Po namyśle obaj postanowili wyruszyć w drogę, aby sprawdzić, na ile cała opowieść o pięknej księżniczce jest prawdziwa.

Droga była trudna i żmudna. Szli przez olbrzymie pustynie, szerokie i trudne do przepłynięcia rzeki, drogę zagradzały im gęste zarośla i lasy. Walcząc z trudnościami, chłodem i upałem, po osiemdziesięciu wschodach i zachodach słońca dotarli na miejsce, tam, gdzie mieszkała bajecznie piękna księżniczka.

Kiedy młodzieńcy zbliżali się do pałacu, księżniczka wyjrzała przez okno. W tym momencie rozległ się tajemniczy zaklęty głos, od którego zadrżały złocone mury zamku:

—  To są twoi wybrańcy!

Przerażona księżniczka przesłoniła oczy rękami, ale nie słysząc więcej złowrogiego głosu, kazała wpuścić młodzieńców do komnat. A gdy stanęli przed obliczem księżniczki i powitali ją, jak na rycerzy przystoi — ta rozkochała się w obu naraz.

—  Któremu oddać rękę? Który mężem zostać powinien? — rozmyślała. A ponieważ decyzji w żaden sposób podjąć nie umiała — kazała wezwać przebywającego na zamku starca, który już sam nie pamiętał, ile lat sobie liczy.

Starzec pokiwał głową i w te odezwał się słowa:

—  Wyślij ich księżniczko o przecudnej urodzie, za wody, za lasy, nie za daleko i nie za blisko, tam gdzie żyją czarodziejskie koty szczęsno-pióre. Niech każdy z nich spróbuje schwytać jednego. Po trzech nocach i dniach czekać ich będziesz u wrót zamku, kędy drogi rozchodzą się w cztery strony świata. Który z nich piękniejszego kota złowi i przyniesie, ten twoim mężem zostanie.

Wyruszyli więc bracia, a każdy inną obrał drogę. Jeden poszedł ku słońcu — drugi za słońcem.

Tak minęły trzy dni i trzy noce.

Na trzeci dzień, gdy Kaszlo zbliżał się do pałacu, ujrzał brata, a u niego o wiele ładniejszego kota szczęsnopióra. Zadrżało bratnie serce z roz-     18

19

                           

                           

                           

                           

paczy i zazdrości. I, gdy tylko zmierzch zapadł, w miejscu przez które brat jego miał przechodzić, Kaszlo wykopał głęboki dół.

Mazowjasz nic o tym nie wiedząc, szedł śmiało ścieżką, kiedy nagle ziemia osunęła się mu pod stopami. I oto stał się dziw nad dziwy. Kot, którego zły Kaszlo już, już miał wyrwać ginącemu bratu, zamienił się nagle w głaz ciężki i potężny. Daremnie Kaszlo chciał kamień podnieść. Chociaż miał więcej siły niż cztery pary koni, kamień ani drgnął. Na zawsze przykrył otwór, a z nim Mazowjasza.

Tymczasem księżniczka dowiedziawszy się o srogim nieszczęściu, wybiegła na drogę przed zamek. Pospieszyły za nią dworki, pobiegli dworzanie. Nie uszli jednak daleko, bo oto stała się rzecz przedziwna. Po raz wtóry zadrżały mury zamku i ponownie rozległ się zaklęty głos:

— Z twojej to winy księżniczko stało się nieszczęście, więc i ty wraz z nimi poniesiesz karę!

Ledwie przebrzmiał głos tajemniczego zaklęcia, a księżniczka wraz z całym dworem zamieniła się w płaczące wierzby.

Mijały lata. I oto pewnego razu spod jednej z płaczących wierzb zaczął wypływać strumień wody — lub jak lud okoliczny głosi — strumień łez płaczącej księżniczki. Strumień ten przepływa przez las, który wyrósł w miejscu, gdzie obok kamienia stał zły brat Kaszlo. Las ten nazywa się Olszyny od rosnących w nim drzew, które tutejsi mieszkańcy nazywają olszaki. Nazwa drzew pochodzi od imienia jednego z braci. Otóż „Olszak" czytany od prawej do lewej daje właśnie imię Kaszlo.

Jak powiadali nasi pradziadowie, ma nadejść taki dzień, w którym wierzba płacząca przemieni się w wesołą księżniczkę, las zniknie, a w jego miejsce z powrotem ukaże się Kaszlo, natomiast zaklęty kamień odsunie się, by uwolnić zamkniętego pod nim Mazowjasza. Nastąpić to ma wówczas, gdy powtórnie przyleci wielki kot i zacznie pić wodę ze strumienia.

Mijają jednakże lata, a jak dotąd po dawnych wydarzeniach pozostały jedynie nazwy. Tam gdzie księżniczka wraz z dworem przemieniona została w płaczące wierzby, powstała prastara osada Wierzbica. W miejscu zaklętego z Mazowjaszem kamienia — rozciągają się dziś Mazowszany, zaś obok, pomiędzy nimi, ciągną się piękne gaje olszynowe — olszaki, ślad po złym bracie Kaszlo. Miejsce, gdzie usiadł wielki kot i osiedliły się następnie inne koty o ceglastożółtej barwie, poddawane później „wicie", nasi pra-pra-pradziadowie nazwali od tego wydarzenia Kotarwicami. A żółte koty, choć mniejsze od swych przodków i bez skrzydeł, po dzisiejszy dzień latają po zagrodach na południe od Radomia i odstraszają złe duchy.

Czarodziej i Marysieńka

SKŁOBY gmina CHLEWISKA

W niewielkiej chatce na skraju lasu mieszkał sobie stary drwal z synem Kacprem i córką Marysieńką. Codziennie skoro świt drwal zarzucał siekierę na ramię, wołał syna i we dwóch na wyrąb ruszali. Marysieńka warzyła wówczas strawę i dbała o porządek w obejściu, a oni, choć lichy grosz zarabiali, zawsze jej w zamian coś ładnego kupili. I żyliby sobie zapewne tak długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że pewnego razu nad ich chatą przelatywał zły czarownik Draoko. Zobaczył — na jej nieszczęście — Marysieńkę, a widząc jak piękna jest i gospodarna, zapałał ku niej niebywałą miłością. Od tej chwili dniami i nocami zaczął myśleć, jak też ją w swoje siedlisko między skałami zwieść.

A miał Draoko na swych usługach sprytnego czarnego wilka. Umyślił zatem, by go do dziewczyny z posłaniem wysłać i z domu wywabić. Jakoż ukryty w krzakach wilk czekał, aż ojciec i brat opuszczą domostwo, i około południa, gdy Marysieńka obiad zaczęła warzyć — udając zdyszanego i zmęczonego — wybiegł nagle z lasu i wołać, a narzekać począł:

—  Marysiu, Marysieńko, pójdź za mną, a szybko! Potężne drzewo ojca przygniotło!

Przestraszona dziewczyna porzuciła garnki i, tak jak stała, za czarnym wilkiem pobiegła.

—  Pójdziemy na przełaj — stęknął wilk — krócej będzie, a i ojca szybciej zobaczysz!

Biegła nie patrząc, że wilk zupełnie inną drogą ją wiedzie i już teraz śmiało na przełaj w kierunku siedziby Draoko zmierza. Widząc, iż plan swój tak łatwo w czyn wprowadził — Draoko, który na wszystko miał baczenie, zacierał sękate łapska z radości i chichotał tak, aż sąsiednimi skałami dreszcz obrzydzenia wstrząsnął. Brzydki bowiem był ten Draoko jak nieszczęście. Rzadka broda zwisała mu nędznie, a chytre, małe oczka spoglądały drwiąco dookoła. Nos miał ostry, haczykowaty, jak dziób sowy, a na głowie ani jednego włoska. W dodatku jego chudą sylwetkę garb duży szpecił.

Gdy tylko wilk z Marysieńką zbliżył się do niego, Draoko schwycił dziewczynę w swoje szponiaste dłonie, uniósł wysoko i zniknął między skałami. Daremnie przerażona dziewczyna wołała ojca i brata. Bór stał cichy i głuchy, a oni tymczasem daleko od tego miejsca spokojnie

pracowali. Gdy zas wieczorem do domu powrócili, zastali chatę pustą i ogień na kominie wygasły. Zaczęli wnet dziewczyny szukać, ale na nic to się zdało. Kacper, obchodząc chatę dookoła, spostrzegł odciśnięte ślady wilczych pazurów i małych stóp swojej siostry.

—  Ani chybi czarny wilk ją porwał — rzekł do ojca. — Trzeb.a jni siostrę ratować i na pomoc spieszyć. Dajcie ojcze topór, a o świcie ruszę do lasu!

Jak powiedział, tak też uczynił. Rankiem rosa jeszcze dobrze nie obeschła, ptak jeszcze przez sen kwilił, a Kacper idąc krok w krok po wilczych śladach, w las się zagłębił. Us_zedł tak spory kawał drogi, gdy nagle spostrzegł na zwalonym pniu siedzącego orła. Zranione skrzydło zwisało mu bezwładnie, a zmierzwione pióra świadczyły o przebytej walce.

—  Cóż to królewski ptaku za nieszczęście cię spotkało? — zapytał zasmucony Kacper.

—  Dobry człowieku — rzecze na to orzeł — od wielu, wielu lat walczę ze złym czarownikiem Draoko. Co roku niszczy on moje...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin