Johansen Iris - Zabojcze sny.rtf

(598 KB) Pobierz

Prolog

 

- Mówiłem ci, że to idealne miejsce - powiedział Corbin Dunston, prezentując dumnie wyłowionego przed chwilą pstrąga. - Spójrz na to cudo. Waży pewnie z półtora kilo.

- Wspaniały - przyznała Sophie, wstając. - Czy teraz, tato, możemy wrócić do restauracji na obiad? Michael i mama czeka¬ją na nas.

- Zamiast siedzieć w restauracji, Michael powinien był przyjść tu z nami. Powinien pobyć trochę na słońcu. Poza tym chciałem się trochę przed nim popisać. To przywilej dziadka. - Następnym razem. Mówiłam ci, że jest przeziębiony. Tu, na pomoście, mogłoby go przewiać.

- Nic by mu się nie stało. Nie jest przecież żadnym chuch¬rem. Niezły z niego urwis.

- Tato, on ma dopiero osiem lat. Pozwól mi go rozpieszczać jeszcze przez jakiś czas. Zresztą mama też chciałaby go mieć przez chwilę tylko dla siebie. Wy dwaj spędzacie razem wystar¬czająco dużo czasu.

- Chyba masz rację. Poza tym to powstrzyma mamę od wiszenia cały czas na telefonie z klientami. Czasami wydaje mi się, że ona ciągle jest w biurze. - Corbin wrzucił rybę do koszyka, wstał, przeciągnął się i zaczął powoli iść w stronę brzegu. - Tak chyba jest lepiej. Może pobawić się z Michaelem, pogadać z kelnerkami i wykonać kilka telefonów, żeby nie mieć poczucia winy. - Wzruszył ramionami. - Mówiłem jej, że powinna przejść na emeryturę, tak jak ja, ale ona twierdzi, że zwariowałaby bez pracy. - Spojrzał na córkę i pokręcił głową. - Odziedziczyłaś po niej ten pracoholizm. Byłoby lepiej dla was obu, gdybyście odpuściły trochę i po prostu cieszyły się życiem.

- Ależ ja się cieszę życiem - zapewniła Sophie. - Po prostu nie lubię łowić ryb. To ty powinieneś sobie darować te próby nawracania mnie na wędkarstwo. Zabierasz mnie ze sobą nad jeziora, odkąd skończyłam sześć lat.

- Nigdy nie protestowałaś. - Corbin poklepał córkę po ra¬mieniu. - I prawie nigdy nie narzekałaś. Wiem, że myślisz, że chciałem mieć syna, i masz rację. Ale wiedz, że nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieć przez te wszystkie lata lepszego towa¬rzysza niż ty. Dziękuję ci, Sophie.

Dziewczyna przełknęła ślinę.

- Teraz narzekam. Wiesz, że mam w pracy bardzo ważny duży projekt. - Uśmiechnęła się. - Powinieneś to zrozumieć. Jeśli dobrze sobie przypominam, to sam bywałeś w takich okolicznościach nieźle spięty.

- To już historia - powiedział Corbin, wpatrując się w jezioro. - Boże, spójrz na ten zachód. Czyż nie jest piękny?

- Jest piękny - zgodziła się Sophie.

- Wart tego, żeby zostawić na chwilę ten cenny projekt?

- Nie. - Sophie uśmiechnęła się lekko. - Ale ty jesteś tego wart.

- Dobre i to. - Corbin roześmiał się. - Jestem inteligentny, mam poczucie humoru i poznałem tajemnicę życia. Dlaczego nie miałabyś się ze mną trochę poobijać?

- Właśnie.

Sophie zaczęła się przyglądać ojcu. Policzki miał zarumie¬nione dzięki opaleniźnie. Jego wysoka, umięśniona sylwetka nie wskazywała na sześćdziesiąt osiem lat, które skończył Corbin. Sophie pomyślała, że ojciec wygląda na szczęśliwego człowie¬ka. Nie było w nim śladu stresu, żadnych oznak zmęczenia.

- Dlatego też rzuciłam wszystko, żeby trochę z tobą po węd¬kować - powiedziała i po chwili dodała: - Stęskniłam się za tobą. Chciałam przyjechać w zeszłym miesiącu, ale znowu nie miałam czasu.

- Zawsze tak jest. Dlatego właśnie pięć lat temu wycofałem

się z tego wyścigu szczurów. Ludzie są ważniejsi niż projekty. Każdy dzień powinien być przygodą, a nie kieratem. - Wes¬tchnął i niechętnie oderwał wzrok od zachodzącego słońca. - W przyszłym miesiącu wybieramy się z mamą na Bahamy. Chciałbym, żebyście pojechali z nami. Ty i Michael.

- Nie mogę ... - Urwała, kiedy napotkała wzrok Corbina. Właściwie dlaczego nie? Jej rodzice nie stają się przecież coraz młodsi. Ojciec ma rację. Ludzie są ważniejsi niż projekty, szczególnie ci ludzie, których się kocha. - Na jak długo?

- Dwa tygodnie.

- I nie będzie wędkowania? - upewniła się.

- Może trochę połowimy na otwartym morzu. Michael powinien tego spróbować.

Sophie westchnęła.

- Zgoda, jeśli nie będziecie przeszkadzali mme l marrue w leżeniu na pokładzie i piciu drinków.

- Umowa stoi - powiedział Corbin i dodał: - Weź Davida, jeśli będzie mógł się wyrwać. On też potrzebuje odpoczynku. - Zapytam go. Chociaż on ma teraz duży proces cywilny i pracuje bez przerwy. Wiesz, że to oznacza dla niego wielkie pieniądze.

- Następny pracoholik. - Corbin skrzywił się. - Nie wiem, jak wam się w ogóle udało począć Michaela.

- Są przecież przerwy na lunch - zuważyła z uśmiechem Sophie.

- Nie zdziwiłoby mnie to - mruknął i przyspieszył kroku.

- Jest mama i Michael. Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć

mu o naszej wyprawie. - Pomachał Mary Dunston i Michaelo¬wi, którzy wyszli przed restaurację i machali w ich stronę. - Mama będzie szczęśliwa, że jedziecie z nami. A założyła się ze mną, że nie uda mi się ciebie przekonać. Gdybyś się nie zgodziła, obiecałem jej, że pojadę z nią do spa. Twoja matka chce zrzucić kilka kilogramów.

- Przecież nie ma czego zrzucać.

- Wiem. Jest idealna. - Twarz Corbina złagodniała, kiedy spojrzał na żonę. - Z wiekiem wygląda coraz lepiej. Wciąż jejpowtarzam, że nie mam pojęcia, dlaczego zakochałem się w niej, kiedy miała dwadzieścia lat. Jej skóra nie miała wtedy żadnych charakterystycznych linii, a w oczach nie było śladu rozumu. Mówi, że plotę głupstwa, ale nie ma racji.

- Wiem. - Miłość między rodzicami była dla Sophie rzeczą pewną przez całe jej dzieciństwo. - Ona też to wie.

Michael zaczął biec w ich stronę.

- Dziadku, czy możemy zatrzymać się w sklepie z grami w drodze do domu? Chcę pokazać ci nową grę, którą odkryłem. - Oczywiście, jeśli tylko zostanie nam trochę czasu po obiedzie.

- Nareszcie - powiedziała Mary Dunston, dołączając do

grupki. - Umieram z głodu. Złowiłeś coś? - Oczywiście. Dwa olbrzymie pstrągi.

- Prawie olbrzymie - poprawiła go Sophie.

- Niech będzie, ale musisz przyznać, że są imponujące.

Skończyłaś swoje telefony, Mary?

Skinęła głową.

- Są szanse, że dostanę ten wykaz w Palmaire. - Pocałowała go przelotnie. - A teraz chodźmy coś zjeść.

- Jasne - mruknął Corbin, otwierając koszyk.

- Nie pokazuj mi teraz swoich ryb, Corbin! -zawołała Mary.

- Wierzę ci na słowo. Wspaniałe. Olbrzymie.

- Nie chcę pokazać ci ryb, Mary.

Corbin wyciągnął z koszyka pistolet kaliber 38 milimetrów i strzelił żonie w głowę.

- Tato?! - Wstrząśnięta, Sophie patrzyła z przerażeniem, jak czaszka matki rozpada się na kawałki. To chyba jakiś żart. To nie może dziać się naprawdę ...

To nie był żart. Ciało matki osunęło się na ziemię. Corbin odwrócił się i wymierzył broń w Michaela.

- Nie! - Sophie rzuciła się między syna a ojca, który nacisnął właśnie spust.

Rozdzierający ból w klatce piersiowej. Krzyk Michaela.

Ciemność.

 

Rozdział 1

Dwa lata później.

Szpital uniwersytetu Fentway Baltimore w stanie Maryland

 

- Co się stało? Nie powinno cię tu być.

Sophie Dunston podniosła głowę znad karty choroby.

Przełożona nocnej zmiany pielęgniarek, Kathy Van-Boskirk, stała w drzwiach.

- Nocna sesja, bezdech.

- Pracowałaś cały dzień i teraz nadzorujesz nocną sesję?

- Kathy weszła do pokoju i spojrzała na łóżko, które stało po drugiej strony szyby. - Ach, to niemowlę. Już świta.

- To nie jest niemowlę. Elspeth ma już czternaście miesięcy

- sprostowała Sophie. - Trzy miesiące temu wszystko ustąpiło,

teraz znowu ma nawrót. W środku nocy po prostu przestaje oddychać, a lekarze nie potrafią tego wyjaśnić. Jej matka od¬chodzi od zmysłów.

- Więc dlaczego jej tu nie ma?

- Nocami pracuje.

- Ty też. Pracujesz dniami i nocami - powiedziała Kathy, przyglądając się śpiącemu dziecku - Boże, jaka ona piękna. Kiedy na nią patrzę, słyszę, jak tyka mój zegar biologiczny. Moje dziecko majuż piętnaście lat i nie ma w nim nic uroczego.

- Don jest po prostu zwykłym nastolatkiem. Wyrośnie. - So¬phie zaczęła pocierać oczy. Wydawało jej się, że ma pod powiekami piasek. Dochodziła piąta. Jej nocny dyżur zaraz się skończy. Będzie musiała zająć się załatwieniem najważniejszej teraz dla niej sprawy, po czym położy się na kilka godzin i wróci tu na pierwszą, na sesję z dzieckiem Cartwrightów. - Kiedy tu był w zeszłym tygodniu, zaproponował, że umyje mi samochód.

- Prawdopodobnie miał nadzieję, że będzie mógł go pod¬wędzić. - Kathy uśmiechnęła się. - A może liczył na to, że uda mu się poderwać dojrzałą kobietę? Uważa cię za niezłą laskę.

- Jasne. - W tej chwili Sophie poczuła się dużo starsza, niż była. Wydawało jej się, że jest brzydka jak noc. Spojrzała na kartę choroby Elspeth. O pierwszej miała bezdech, od tamtego momentu nic się nie działo.

- W pokoju pielęgniarek jest dla ciebie wiadomość - powiedziała Kathy.

Sophie zamarła i po chwili zapytała:

- Z domu?

Kathy zaprzeczyła szybkim ruchem głowy.

- Och, nie! Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować.

W ogóle nie pomyślałam. Wiadomość przyszła podczas zmiany o siódmej, ale zapomnieli ci jej przekazać. Jak się ma Michael? - spytała po chwili milczenia.

- Czasem okropnie. Czasem dobrze - odparła Sophie z wymuszonym uśmiechem. - Ale wszystko dzielnie znosi.

Kathy skinęła głową.

- Och, tak. To dzielny chłopak.

- Ale za pięć lat będę pewnie rwała sobie włosy z głowy, jak ty teraz - powiedziała i żeby zmienić temat, spytała: - Kto zostawił wiadomość?

- Gerald Kennett. Nie oddzwonisz?

- Nie - ucięła Sophie, sprawdzając jednocześnie leki Elspeth. Alergie?

- Korona ci z głowy nie spadnie, jeśli z nim porozmawiasz. Zaproponował ci pracę, w której zarobisz w ciągu miesiąca ty le, ile tutaj, na uniwersytecie, w ciągu roku. Może da ci jeszcze więcej, skoro się tobą opiekuje. Ja bym od razu do niego zadzwoniła.

- A więc zadzwoń. Lubię tę pracę i ludzi, z którymi pracuję. Nie chcę pracować dla firmy farmaceutycznej.

- Kiedyś już to robiłaś.

- To było zaraz po studiach i to był błąd. Wydawało mi się, że będę mogła przez cały czas robić badania. Nic z tego. Teraz. jest lepiej, kiedy zajmuję się badaniami w wolnym czasie. - Zakreśliła jeden z leków na karcie Elspeth. - Poza tym tutaj nauczyłam się, jak radzić sobie z ludźmi, czego nie nauczyła¬bym się w laboratorium.

- Tak, jak Elspeth. - Kathy przyglądała się dziecku - Ona się cała trzęsie.

- Tak, od pięciu minut jest w fazie NREM. Już prawie koniec. - Odłożyła kartę choroby i poszła do pokoju badań. - Muszę zdjąć jej te przewody, zanim się obudzi. Nie chcę, żeby się przestraszyła. Będzie się bała, gdy nikogo przy niej nie będzie, jak się obudzi.

- Kiedy ma przyjść jej mama?

- O szóstej.

- To wbrew przepisom. Rodzice powinni odbierać dzieci zaraz po zakończeniu sesji, a ta kończy się o piątej trzydzieści - Do diabła z przepisami. Przynajmniej dba o dziecko na tyle, że zgodziła się na testy. Zostanę te pół godziny dłużej.

- Wiem - powiedziała Kathy. - Jeśli nie przestaniesz się przemęczać, sama zaczniesz mieć koszmary.

Sophie wyciągnęła ręce w stronę Kathy, jakby chciała odpędzić złe moce.

- Proszę, przyślij tutaj matkę Elspeth, jak tylko się zjawi.

Kathy zaśmiała się cicho.

- Przestraszyłam cię, co?

- Tak. Nie ma nic gorszego niż nocne koszmary. Wierz mi. Wiem coś o tym.

Powiedziawszy to, Sophie weszła do pokoju, w którym leżała Elspeth. Zdjęcie przewodów trwało tylko kilka minut. Dziew¬czynka miała ciemne włosy tak, jak jej matka. Jej oliwkowa, gładka skóra była teraz zaróżowiona od snu. Patrząc na nią, Sophie poczuła znajome ciepło.

- Elspeth - szepnęła miękko. - Wróć do nas, kochanie. Nie pożałujesz. Porozmawiamy, poczytam ci bajkę i pocze¬kamy na mamę

Powinnam wracać do pracy, pomyślała Kathy, spoglądając przez szybę na Elspeth i Sophie. Sophie wzięła na ręce dziecko, zawinęła je w kocyk i usiadła z małą w bujanym fotelu. Kiedy tak ją kołysała i opowiadała bajki, wyraz jej twarzy był czuły i pogodny.

Kathy słyszała, że inni lekarze chwalą profesjonalizm Sop¬hie. Mówią też, że jest obdarzona ogromną intuicją. Miała doktoraty z medycyny i chemii i była jednym z najlepszych terapeutów snu w całym kraju. Ale Kathy najbardziej lubiła właśnie tę Sophie. Tę, która niemalże bez wysiłku, naturalnie potrafiła dotrzeć do pacjentów. Temu ciepłu nie oparł się nawet syn Kathy, kiedy poznał Sophie, a nie jest to typ sentymental¬ny ... Oczywiście nie bez znaczenia było to, że Sophie jest wysoką, zgrabną blondynką, trochę podobną do Kate Hudson. Don nie lubi typu kobiety matki. Chyba że na okładce jednej ze swoich płyt wystylizowałaby się na nią Madonna.

Ale w tej chwili Sophie nie wyglądała jak Madonna. Nie przypominała również posągu Dziewicy Marii. W tej chwili wyglądała na bardzo ludzką i pełną miłości.

I silną. Nie miała zresztą wyboru. Musiała być silna, żeby stawić czoło piekłu, które przechodziła w ciągu ostatnich kilku lat. Należy jej się odpoczynek.

Kathy chciałaby, żeby Sophie przyjęła tę pracę od Kennetta.

Zgarnęłaby okrągłą sumkę i zapomniała o odpowiedzialności.

Kiedy jednak znowu spojrzała na wyraz twarzy Sophie, pokręciła głową. Ona nigdy nie zapomni o odpowiedzialności, ani za to dziecko, ani za Michaela. Taka jest jej natura.

Może Sophie miała rację? Może rzeczywiście pieniądze nie są tak ważne, jak to, czego doświadcza dzięki temu dziecku.

 

 

- Cześć, Kathy - rzuciła Sophie, kierując się w stronę windy.

- Do zobaczenia!

- Wolałabym cię nie widywać. W tym miesiącu mam tylko nocne dyżury. Czy wiesz już, skąd biorą się te bezdechy?

- Zamieniam jej jeden z leków. W wieku Elspeth można właściwie działać tylko metodą prób i błędów. - Drzwi do windy otworzyły się i Sophie weszła do środka. - Dopóki z tego nie wyrośnie, musimy ją obserwować.

Kiedy drzwi się zamknęły, oparła się o ścianę windy i zam¬knęła oczy. Była wykończona. Mogłaby iść do domu i zapom¬nieć o Sanbornie.

Nie bądź tchórzem, przywołała się do porządku. Zdążysz jeszcze pójść do domu.

Kilka minut później otworzyła drzwi swojego samochodu.

Starała się nie patrzeć na tylne siedzenie toyoty, gdzie leżała strzelba. Wcześniej upewniła się, że jest nabita. Ostatecznie nie musiała tego robić, gdyż Jock zawsze sprawdzał broń i nie dopuściłby, żeby ruszyła się gdzieś z nienaładowaną strzelbą. Był przecież profesjonalistą.

Chciałaby móc powiedzieć to samo o sobie. Przez całą noc udawało jej się nie dopuszczać do siebie myśli o Sanbornie, ale teraz cała się trzęsła. Oparła głowę o kierownicę i na kilka chwil zastygła w tej pozycji. Trzeba dać sobie z tym spokój. To normalne, że tak właśnie się czuła. Odebranie komuś życia zawsze jest czymś potwornym. Nawet jeśli chodzi o taką gnidę jak Sanborne.

Wzięła głęboki wdech, podniosła głowę i przekręciła kluczyk w stacyjce.

Sanborne przyjedzie do zakładu o siódmej rano. Musi być tam przed nim.

 

Uciekać.

Usłyszała za sobą krzyk.

Ześlizgnęła się ze zbocza, upadła, podniosła się i zsunęła nad

brzeg jeziora.

Nad głową świsnęła jej kula. "Zatrzymaj się!"

Uciekać. Trzeba biec.

Usłyszała jakieś dźwięki pochodzące z krzaków na szczycie wzgórza.

Ilu ich tam było?

Zanurkowała w krzakach. Samochód zaparkowała jakieś pół kilometra stąd. Przedzierając się przez zarośla może zdoła ich jakoś zgubić.

Gałęzie uderzały ją mocno po twarzy. Głosy ucichły.

Nie, nie ucichły, po prostu były daleko. Może poszli w drugą stronę?

Nareszcie dotarła do samochodu.

Usiadła za kierownicą, strzelbę rzuciła na tylne siedzenie i ruszyła.

Mocno przycisnęła pedał gazu.

Uciekać. Jeszcze wszystko może być dobrze. Może nie zdą¬żyli jej się przyjrzeć.

Przecież nie byli nawet na tyle blisko, żeby wlepić jej kulkę...

 

Kiedy godzinę później Sophie weszła do domu, Michael krzyczał.

Cholera. Cholera. Cholera.

Rzuciła torbę i pognała korytarzem.

- W porządku - powiedział Jock Gavin, kiedy Sophie wbie¬gła do pokoju. - Obudziłem go od razu, gdy tylko włączył się sensor. To nie trwało długo.

- Wystarczająco.

Michael siedział na łóżku, jego chuda klatka piersiowa falo¬wała. Sophie podbiegła do chłopca i przytuliła go.

- Już w porządku, maleńki. Już po wszystkim - szeptała, delikatnie go kołysząc. - Już po wszystkim.

Michael przytulił się do matki mocniej, po czym, po chwili odepchnął ją od siebie.

- Wiem, że już po wszystkim - powiedział szorstko. Ode¬tchnął głęboko i dodał: - Przestań traktować mnie jak dziecko. Dziwnie się z tym czuję.

- Przepraszam. - Za każdym razem przysięgała sobie, że nie będzie reagowała tak emocjonalnie, ale nie zawsze jej się to udawało. Przełknęła ślinę. - Postaram się tego nie robić. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Wyobraź sobie, że niektórzy uważają, że wciąż jesteś dzieckiem.

- Zrobię ci śniadanie, Michael - powiedział Jock, idąc w stronę drzwi. - Rusz się. Jest w pół do ósmej.

- Już. - Michael wstał z łóżka. - Muszę szykować się do szkoły. Nie chcę spóźnić się na autobus.

- Nie ma pośpiechu. Jeśli się spóźnisz, zawiozę cię.

- Nie. Jesteś zmęczona. Powinienem zdążyć. Jak tam to

małe dziecko?

- Jeden atak. Myślę, że to wina jednego z leków, które bierze. Spróbuję go czymś zastąpić.

- Super - powiedział Michael i zniknął za drzwiami łazienki. Teraz, prawdopodobnie, oparł się o umywalkę, starając się powstrzymać napad mdłości, które pojawiły się wraz ze stra¬chem. To ona go tego nauczyła, chociaż ostatnio Michael nie chciał, żeby była świadkiem tej czynności. To naturalne. Nie było powodu, dla którego miałaby czuć się zraniona. Michael miał dziesięć lat i powoli dorastał. Cieszyła się, że i tak mieli ze sobą dobry kontakt.

- Mamo. - Michael wystawił głowę zza drzwi. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Skłamałem. Tak naprawdę, nie czuję się z tym dziwnie. Po prostu pomyślałem, że powinienem tak się czuć.

Znowu zniknął.

Sophie poczuła, jak ogarnia ją matczyna miłość. Poszła do kuchni.

- Fajny chłopak - powiedział Jock. - Ma jaja. Sophie skinęła głową.

- To prawda. Miał w nocy jeszcze inne ataki?

- Według twojej aparatury, nie. Tętno równomierne. Dopie-

ro nad ranem nagle skoczyło. - Jack spojrzał jej w twarz. - Powiedz Michaelowi, że zrobiłem mu tost i nalałem soku pomarańczowego. Idę zadzwonić. Muszę się zameldować Mac¬Duffowi.

Uśmiechnęła się.

- Kiedy pierwszy raz tak powiedziałeś, myślałam, że Mac¬Duff jest nie szkockim właścicielem ziemskim, a twoim kurato¬rem sądowym.

- W pewnym sensie nim jest - przyznał, mrugając powieka¬mi. - Gdybym się od czasu do czasu nie meldował, gotów by mnie ścigać, żeby tylko upewnić się, że robię to, co powinie¬nem. Zawarliśmy umowę.

- To, że wychowałeś się w wiosce najego ziemi, nie znaczy, że musisz robić, co ci każe.

- On tak nie uważa. Zawsze czuł się odpowiedzialny za ludzi w naszej wiosce. Zawsze był też zaborczy. Uważa nas za swoją rodzinę. Czasami i ja sam wciąż tak myślę - dodał z uśmiechem. - Jest moim przyjacielem, a trudno powiedzieć przyjacielowi, żeby się od ciebie odczepił ... Masz na policzku zadrapanie.

Sophie z trudem powstrzymała się, żeby nie dotknąć twarzy.

Doprowadziła się do porządku na stacji benzynowej, ale nie mogła nijak zakryć tej małej rany. Powinna była wiedzieć, że Jock zauważy. On zauważał wszystko.

- To nic.

Przyjrzał jej się uważnie.

- Spodziewałem się, że będziesz już godzinę temu. Gdzie byłaś?

- I tak mógłbyś się ze mną skontaktować, gdyby coś stało się Michaelowi - odparła wymijająco.

- Gdzie byłaś? - powtórzył. - Byłaś tam. Pojechałaś do zakładu?

Nie mogła go okłamać. Skinęła nerwowo głową.

- Nie przyszedł. Przez ostatnie trzy tygodnie, w każdy wto¬rek, pojawiał się tam przed siódmą. Nie wiem, dlaczego dzisiaj nie przyszedł. - Zacisnęła dłonie. - Niech to cholera, Jock, byłam gotowa. Byłam gotowa to zrobić.

- Nigdy nie będziesz gotowa.

- Nauczyłeś mnie. Jestem gotowa.

- Możesz go zabić, ale wciąż będziesz rozdarta.

- Zabijanie nie sprawia, że jest się rozdartym.

Jock skrzywił się.

- Trzeba było mnie widzieć kilka lat temu. Byłem kłębkiem nerwów.

- To jeszcze jeden powód, żeby zabić Sanborne'a - powie¬działa Sophie. - Nie powinien się był urodzić.

- Zgadzam się. Ale nie ty powinnaś odebrać mu życie.

- Zamilkł, po czym dodał: - Masz Michaela. On cię potrzebuje.

- Wiem. Umówiłam się z ojcem Michaela, że zaopiekuje sięnim, jeśli zajdzie taka potrzeba. Kocha go, ale przez pierwszy rok nie umiał sobie z tym poradzić. Teraz stan Michaela jest o wiele lepszy.

- On potrzebuje ciebie.

- Zamknij się, Jock. Jak mogę ... - Potarła dłonią skroń i wyszeptała: - To moja wina. Oni wciąż to robią. Jak mogę na to pozwalać?

- MacDuff zna wielu wpływowych ludzi. Mogę poprosić go, żeby zadzwonił do kogoś z waszego rządu.

- Przecież wiesz, że próbowałam i tego. Zadzwoniłam do wszystkich, których znałam. Głaskali mnie po głowie i mówili, że to histeria. Zrozumiała, ale tylko histeria. Ten Sanborne był poważanym biznesmenem, aja nie miałam żadnego dowodu na to, że jest potworem. Tylko własne słowa. - Sykrzywiła się. - Kiedy skierowali mnie do kolejnego zbiurokratyzowanego senatora, rzeczywiście wpadłam w histerię. Nie mogłam pojąć, że oni mi nie wierzą. Tak, mogłam. Łapówki. Po wszystkich szczeblach do góry. - Powoli potrząsnęła głową. - Twój Mac¬Duff spotka się z tym samym. Tak musi być. - Zacisnęła usta. - I mylisz się, mówiąc, że będę rozdarta. Nie pozwolę, żeby Sanborne dalej mnie krzywdził.

- Pozwól, że to ja go zabiję. To lepsze wyjście.

Pomyślała, że ton głosu Jocka był normalny, niemalże bez¬barwny.

- Bo spłynie to po tobie, jak po kaczce? Wiesz, że to nieprawda. Nie spłynie. Nie jesteś bezdusznym człowiekiem.

- Czyżby? Wiesz, ilu ludzi zabiłem?

- Nie. I ty też tego nie wiesz. Dlatego mi pomagasz.

Nastawiła ekspres do kawy i oparła się o blat kuchenny.

- Jeden ze strażników mnie widział. Może nawet kilku. Nie jestem pewna.

Jock znieruchomiał.

- Niedobrze. Czy byłaś w zasięgu kamery? Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Poza tym miałam na sobie płaszcz i włosy schowane pod czapką. Jestem pewna, że zobaczyli mnie dopiero, kiedy już odchodziłam, i tylko przez chwilę. To może się udać.

Jock potrząsnął głową.

- To się uda - zapewniła. - Ja się tym zajmę. Nie powiadomią policji. Sanborne nie chce zwracać na siebie uwagi.

- Ale teraz będą uważać.

Nie mogła zaprzeczyć.

- Będę ostrożna.

Jock pokręcił głową.

- Nie pozwolę na to - powiedział delikatnie. - Może Mac¬Duff zaraził mnie poczuciem odpowiedzialności? Ja swojego osobistego demona zabiłem lata temu. Teraz wyznaczyłem ci odpowiedni kierunek, żeby dopaść Sanborne'a. Gdyby nie ja, być może nigdy byś go nie znalazła.

- Znalazłabym go. Po prostu zajęłoby mi to więcej czasu. Sanborne Pharmaceutical ma zakłady na całym świecie. Po prostu sprawdziłabym każdy z nich.

- Minęło osiemnaście miesięcy, zanim przejrzałaś na oczy.

- Nie mogłam w to uwierzyć. A może po prostu nie potrafiłam tego zaakceptować. To było zbyt wstrętne.

- Życie potrafi być wstrętne. Ludzie też.

Sophie przyglądała się Jockowi i pomyślała, że on taki nie był. Był prawdopodobnie najpiękniejszą istotą, jaką kiedykol¬wiek spotkała. Smukły, miał niewiele ponad dwadzieścia lat, jasne włosy i harmonijne rysy. Nie było w nim nic zniewieś¬ciałego, był absolutnie męski, mimo to ... był piękny. Nie po¬trafiłaby ująć tego inaczej.

- Dlaczego mi się tak przyglądasz?

- Lepiej, żebyś nie wiedział. Mogłabym urazić tę twoją męską, szkocką dumę. - Nalała sobie kawy. - Tej nocy miałam pacjentkę o imieniu Elspeth. To szkockie imię, prawda?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin