Herbert George Wells
Ludzie jak bogowie
Przełożyła J. Sujkowska
Tytuł oryginału angielskiego Men Like Gods
Pan Barnstaple doszedł do przekonania, że gwałtownie potrzebuje wypoczynku, a tymczasem nie miał ani dokąd wyjechać, ani też z kim. Był przepracowany i zmęczony domowym otoczeniem.
Był to człowiek, odznaczający się skłonnością do silnych przywiązań, kochał bardzo rodzinę i tak dobrze znał wszystkich jej członków, że w okresach podobnego przemęczenia grali mu po prostu na nerwach. Trzej dorastający synowie stawali się z każdym dniem bardziej długonodzy i masywniejsi. Zawsze siadywali na krzesłach, które sobie właśnie upatrzył; nie dopuszczali go do własnej pianoli; napełniali dom wrzaskliwymi śmiechami z powodu dowcipów nie nadających się do powtarzania; przeszkadzali mu w niewinnych tatusiowatych flircikach, które dotąd były główną jego rozrywką na ziemskim padole; bili go w tenisie, staczali ze sobą żartobliwe bójki na schodach i ze straszliwym hałasem po dwa, po trzy stopnie na raz spadali z nich na dół. Wszędzie zostawiali kapelusze. Spóźniali się na śniadania. Co wieczór kładli się przy akompaniamencie ogłuszających krzyków: „Ha–ha–ha, ha — masz!” Matka zdawała się tym delektować. Szło na nich masę pieniędzy, ale oni byli tego nieświadomi w wesoły sposób, a przynajmniej takie robili wrażenie. Nie zdawali sobie również sprawy z faktu, że wszystko poszło w górę z wyjątkiem zarobkowych możliwości ojca. A kiedy przy stole napomknął coś o Lloyd George’u lub zrobił najlżejszą próbę podniesienia rozmowy nad poziom bezmyślnej paplaniny, robili się ostentacyjnie roztargnieni.
W każdym razie ich zachowanie wydawało się ostentacyjne.
Pragnął z całego serca rozstać się z rodziną na czas pewien, udać się do jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mógłby myśleć o swoich ukochanych z dumą i miłością, a nie być przez nich maltretowany.
Pragnął również uwolnić się choćby na krótko od osoby pana Peeve’a. Sam widok ulic napełniał go udręką. Chciałby już nigdy więcej nie ujrzeć gazety ani dziennikarskiego afisza. Dręczyło go przeczucie i obawa jakiejś katastrofy, finansowej i ekonomicznej, wobec której wielka wojna wydałaby się jedynie drobnym wypadkiem. Stało się to dlatego, że będąc zastępcą redaktora i zarazem totumfackim „Liberała”, ogólnie znanego organu pesymistycznej myśli postępowej, znajdował się pod ciągłym wpływem swego szefa, pana Peeve’a i ulegał jego posępnym nastrojom.
Poprzednio można się było przeciwstawiać melancholijnemu desperatowi żartując ukradkiem z jego ponurego usposobienia z innymi członkami personelu redakcyjnego, ale obecnie i to się urwało, gdyż pan Peeve w przystępie wątpliwości finansowych zredukował ich wszystkich co do jednego. Faktycznie w danej chwili stałymi współpracownikami „Liberała” pozostawali jedynie pan Barnstaple i pan Peeve. Tym sposobem nic już nie stało na przeszkodzie destrukcyjnym wpływom redaktora. Siadywał zgarbiony w swym redakcyjnym fotelu z rękami zasuniętymi głęboko w kieszenie spodni, kracząc ponuro o wszelkich sprawach tego świata czasami przez dwie godziny z rzędu.
Pan Barnstaple z natury rzeczy skłonny był do umiarkowanego optymizmu i wiary w postęp, podczas gdy jego szef utrzymywał z niezachwianą pewnością, że wiara w postęp przeżyła się już co najmniej sześć lat temu i że jedyną jasną nadzieją, jaka pozostała liberalizmowi, było przypuszczenie, że niebawem nastąpi Sąd Ostateczny. Napisawszy swój artykuł, który dawny personel zwykł był nazywać tygodniową niestrawnością szefa, pan Peeve wynosił się, pozostawiając panu Barnstaple’owi zadanie przygotowania reszty materiału, potrzebnego do wydania następnego numeru.
Nawet w zwykłych czasach trudno byłoby wytrzymać z takim człowiekiem jak pan Peeve, ale czasy nie były bynajmniej zwyczajne; działy się ciągle rzeczy, które w znacznej mierze potwierdzały jego melancholijne przewidywania. Wielki lokaut węglowy trwał już od miesiąca i zdawał się być pierwszą jaskółką wieszczącą przemysłowo–handlową ruinę Anglii. Każdy poranek przynosił nowe wieści o zuchwałych poczynaniach Irlandczyków, poczynaniach, których nie można było ani przebaczyć, ani zapomnieć. Długotrwała susza na całym świecie groziła klęską głodu. Liga Narodów, po której za wielkich dni prezydenta Wilsona pan Barnstaple spodziewał się ogromnych rzeczy, stała się melancholijnym, choć zarozumiałym niczym. Wszędzie panował stan zamętu, konfliktów i absurdów. Siedem ósmych świata zdawało się zapadać w stan chronicznego bezwładu i społecznego rozprzężenia. Nawet bez pana Peeve’a ciężko byłoby przeciwstawić się druzgocącym faktom i nie dać się ogarnąć pesymizmowi.
W samej rzeczy, gruczoły pana Barnstaple’a przestały wydzielać ożywcze soki nadziei, a dla takich konstrukcji psychicznych jak jego nadzieja jest czymś tak istotnym, że bez jej współudziału nie można strawić życia. Zawsze wierzył w liberalizm i w szlachetne liberalne dążenia, ale teraz zaczynał dochodzić do przekonania, ze liberalizm nie zdobędzie się na nic lepszego nad siedzenie w zgarbionej pozycji w głębi fotela z rękami w kieszeniach i zżymanie się, i wyrzekanie na działalność małowartościowych, lecz za to energicznych osobników, których ambitne zabiegi doprowadzą niechybnie świat i ludzkość do ruiny.
Dniami i nocami pan Barnstaple dręczył się teraz sprawami całego świata. Nawet bardziej nocami niż dniami, gdyż zaczynał cierpieć na bezsenność. Nawiedzało go gorączkowe pragnienie, żeby wydać jeden numer „Liberała” podług swojej myśli — przerobić go całkowicie po odejściu pana Peeve’a i wyrzucić wszelkie niestrawne elukubracje, puste wydrwiwania tego czy owego, delektowania się okrutnymi i smutnymi faktami, przesadne traktowanie naturalnych ludzkich uchybień Lloyd George’a, apele do lorda Greya, lorda Roberta Cecila, lorda Landsdowne’a, papieża, królowej Anny lub cesarza Fryderyka Barbarossy (zmieniało się to z tygodnia na tydzień). Pragnął zerwać się, nadać wyraz i formę młodym aspiracjom maj/b9cego się narodzić świata, napełnić szpalty pisma utopią i zawołać do zdumionych czytelników „Liberała”: „Oto są rzeczy, których musimy dokonać! Oto są rzeczy, których dokonamy!” Cóż by to był za cios dla pana Peeve’a, gdyby to przeczytał przy niedzielnym śniadaniu! Tak by się pewnie zdziwił, że zapomniawszy o nienormalnej sekrecji swoich gruczołów, strawiłby może ten posiłek, jak należy. Ale to było niedorzeczne marzenie. W domu było trzech młodych Barnstaple’ów i trzeba było myśleć o tym, jak ich wykierować na niezależnych ludzi. I pomimo że rzecz ta w marzeniu przedstawiała się nad wyraz pięknie, pan Barnstaple miał nieprzyjemne przeświadczenie, że nie był dostatecznie uzdolniony, by ją przeprowadzić. Zrobiłby pewnie z tego groch z kapustą. Może w praktyce trafiłby z deszczu pod rynnę. „Liberał” było to pismo posępne, zniechęcające, zgryźliwe, ale bądź co bądź nie takie znów złe i liche,
Jednakowoż dla uniknięcia tak fatalnego kroku niezbędne było, żeby pan Barnstaple mógł odpocząć choćby na krótko od destrukcyjnego wpływu pana Peeve’a. Już parę razy postawił mu się okoniem. W każdej chwili można się było spodziewać awantury. Pierwszym krokiem do uwolnienia się od pana Peeve’a była, ma się rozumieć, wizyta u doktora. Pan Barnstaple udał się tedy do doktora.
— Nerwy wypowiadają mi posłuszeństwo — rzekł na wstępie. — Mam silną neurastenię.
— Ma pan neurastenię — potwierdził lekarz.
— Codzienna praca przejmuje mnie wstrętem.
— Potrzeba panu wypoczynku.
— Czy pan sądzi, że potrzebna mi jest zmiana otoczenia?
— Tak zupełna, na jaką tylko może pan sobie pozwolić.
— Czy może mi pan doktor polecić jakieś miejsce, dokąd mógłbym się udać?
— A dokąd pan chce jechać?
— Nie mam określonych planów. Myślałem, że pan mógłby polecić…
— Niech pan jedzie tam, dokąd panu przyjdzie fantazja, i na razie nie zadaje sobie żadnego przymusu.
Pan Barnstaple zapłacił doktorowi jedną gwineę i, uzbrojony w powyższe wskazówki, przygotował się do obwieszczenia przy odpowiedniej okazji panu Peeve’owi nowiny o swej chorobie i konieczności wyjazdu.
Przez czas pewien ta perspektywa urlopu wypoczynkowego była tylko jednym strapieniem więcej, dodanym do i tak już nadmiernego ciężaru zmartwień i kłopotów. Decyzja wyjazdu równała się konieczności rozwiązania za jednym zamachem trzech pozornie niezwalczonych trudności: Jak wyjechać? Dokąd? I ponieważ pan Barnstaple należał do tych ludzi, którzy nużą się szybko .przebywaniem sam na sam ze swoją jaźnią, rodziło się pytanie: Z kim? Ostry błysk ukradkowych knowań wdarł się w szczere przygnębienie, które ostatnio stało się zwykłym nastrojem pana Barnstaple’a. Co prawda, nikt nigdy nie zwracał zbytniej uwagi na nastroje pana Barnstaple’a.
Jedna rzecz nie ulegała dlań najmniejszej wątpliwości. Nie powinien wspomnieć w domu ani słowa o zamierzonym urlopie. Wiedział, co by się stało, gdyby pani Barnstaple zorientowała się, co się święci. Z miną kompetentnie troskliwą zaj/eałaby się całą sprawą na własną rękę. „Musisz mieć porządny wypoczynek” — powiedziałaby z namaszczeniem.
Wybrałaby jakąś odległą i kosztowną miejscowość w Kornwalii, Szkocji lub Bretanii, zakupiłaby masę rzeczy na drogę, w ostatniej chwili dorzuciłaby jeszcze dużo niewygodnych pakuneczków i wyprawiła z nim chłopców. Prawdopodobnie namówiłaby też niektórych znajomych, żeby się wybrali w to samo miejsce celem robienia „wesołego nastroju”. Gdyby jej posłuchali, z pewnością przywieźliby ze sobą swoje najgorsze przyrodzone cechy i okazali się niezmordowanymi nudziarzami. Nie byłoby mowy o żadnej rozmowie, a za to dużo nieszczerego śmiechu i gry, i gry bez końca… Nie!
Ale jak człowiek maże wyjechać na urlop w taki sposób, żeby żona się o tym nie dowiedziała? Trzeba ukradkiem spakować rzeczy i przemycić je z domu.
Najbardziej pocieszającą stroną całej tej kłopotliwej sprawy był fakt, że pan Barnstaple posiadał swój własny samochodzik. Było rzeczą naturalną, że ten przedmiot odegrał dużą rolę w jego tajnych planach. Przede wszystkim nastręczał najłatwiejszy sposób wydostania się z domu i zamieniał ewentualną odpowiedź na pytanie: dokąd? Określającą punkt stały, w coś, co, o ile wiem, matematycy nazywają locus*[1]. Nadto w małej benzynowej bestii było coś tak towarzyskiego, że odpowiadała poniekąd na trzecie pytanie: z kim?
Samochód był tylko na dwie osoby i w rodzinie znany był pod nazwą Nożnej K/b9pieli, Musztardy Colmana i Żółtego Niebezpieczeństwa. Jak wynika z powyższych określeń, była to niska, otwarta maszyna, jasnożółtej barwy. Pan Barnstaple jeździł nią do biura z Sydenham, gdyż zużywała tylko jeden galon benzyny na trzydzieści trzy mile i była o wiele tańsza niż sezonowy bilet kolejowy. W ciągu dnia stała na podwórzu pod oknem redakcji. W Sydenham schowana była zawsze w szopie, do której klucz znajdował się stale w posiadaniu pana Barnstaple’a. Jak dotąd, udało mu się nie dopuścić do tego, by chłopcy nią jeździli lub też rozebrali ją na kawałki. Czasami pani Barnstaple prosiła męża o obwiezienie jej po Sydenham, gdy miała dużo sprawunków, ale w rzeczywistości nie lubiła małego wozu, gdyż wystawiał ją zbytnio na działanie żywiołów, zasypywał kurzem i targał włosy.
Zarówno z racji tych rzeczy, które umożliwiał, jak i tych, które wykluczał, mały samochodzik nadawał się znakomicie jako środek urzeczywistnienia marzeń wypoczynkowych. I oprócz tego pan Barnstaple bardzo lubił nim jeździć. Prowadził go co prawda źle, ale nadzwyczaj ostrożnie. I chociaż maszyna czasami stawała i odmawiała posłuszeństwa, to w każdym razie nie posuwała się tak daleko, jak większość innych rzeczy w życiu pana Barnstaple’a, które zawracały na wschód, wtedy gdy on wykręcał kierownicę na zachód. Toteż jadąc swym samochodem doznawał miłego poczucia władzy i niezależności.
W końcu pan Barnstaple powziął ostateczne postanowienie bardzo szybko. Nastręczyła mu się nagle doskonała okazja. We czwartek był jak zwykle u drukarza i powrócił wieczorem do domu straszliwie wyczerpany i zdenerwowany. Pogoda dopisywała — panowała upalna susza. Było to tym rozpaczliwsze, że wróżyło głód i nędzę dla połowy świata. W Londynie sezon był w całej pełni — miasto szumiało, eleganckie i uśmiechnięte. Jeżeli to możliwe, był to jeszcze głupszy rok niż rok 1913, wielki rok tanga, który w świetle późniejszych wypadków pan Barnstaple przywykł uważać za najgłupszy rok w dziejach świata. „Star” jak zwykle głosił złe wieści na marginesie towarzysko–sportowych nowin. W dalszym ciągu trwały walki między Rosją i Polską, jak również w Irlandii, Azji Mniejszej, na pograniczu Indii i we Wschodniej Syberii. Zdarzyły się trzy nowe straszliwe morderstwa. W dalszym ciągu trwał lokaut górników i zanosiło się na wielki strajk wszystkich mechaników. W pociągu powrotnym było tylko stojące miejsce i wyruszył on z dwudziestominutowym opóźnieniem.
Pan Barnstaple zastał w domu bilecik od żony, informujący go, że dostała depeszę od kuzynów z Wimbledonu z wiadomością, iż nadarzała się nieoczekiwana okazja ujrzenia tenisa, granego przez mademoiselle Lenglen i innych mistrzów, i że wobec tego ona, to jest pani Barnstaple, pojechała tam z chłopcami i powróci dopiero późnym wieczorem. Uważała, że chłopcy niezmiernie skorzystają przypatrując się pierwszorzędnej grze mistrzyni. Na zakończenie przepraszała go, że nie zastanie nikogo w domu, gdyż był to wychodny dzień służby. Przed wyjściem mieli mu przygotować zimną kolację.
Pan Barnstaple przeczytał list z uczuciem rezygnacji. W trakcie posiłku przerzucił broszurę, którą przysłał mu przyjaciel z Chin dla wykazania, że Japończycy świadomie wyłamali się z ostatnich pęt chińskiej cywilizacji i chińskiego systemu wychowawczego.
Dopiero gdy po kolacji znalazł się z fajką w małym ogródku za domem, uświadomił sobie całą doniosłość faktu, że pozostawiono go samego w pustym domu.
Nagle zaczął się krzątać z wielką gorliwością i zapałem. Zadzwonił do pana Peeve’a, powiedział mu o orzeczeniu doktora, wytłumaczył, że sprawy „Liberała” znajdowały się w zadowalającym stanie i że skutkiem tego osoba jego nie była całkiem niezbędna, i dostał pozwolenie na wyjazd. Potem pobiegł do swego sypialnego pokoju i spakował pośpiesznie najpotrzebniejsze rzeczy w starą skórzaną torbę podróżną, której brak nie zostanie, jak sądził, od razu zauważony, i ukrył ją pod siedzeniem auta. Następnie poświęcił trochę czasu na napisanie listu do żony, który… schował starannie do kieszeni kamizelki.
W końcu zamknął na klucz szopę z samochodem i usadowił się wygodnie w trzcinowym fotelu w ogrodzie z fajką i sympatyczną mądrą książką o bankructwie Europy celem nadania sobie przed powrotem rodziny do domu możliwie niewinnego i zwyczajnego wyglądu.
Po powrocie żony powiedział jej zdawkowym tonem, że ma wrażenie, iż cierpi na neurastenię, i że postanowił pojechać jutro rano do Londynu i zasięgnąć porady lekarskiej.
Pani Barnstaple chciała mu wybrać doktora, ale się z tego wykręcił mówiąc, że musi się liczyć w tym względzie z opiniami Peeve’a i że Peeve ma szczególne zaufanie do togo właśnie lekarza, którego się już faktycznie poradził. A kiedy żona dodała jeszcze, że podług jej zdania oni wszyscy potrzebowali wypoczynku, mruknął tylko coś nieokreślonego.
W ten sposób pan Barnstaple mógł wydostać się z domu z całym bagażem, niezbędnym przy kilkotygodniowych wakacjach, nie obudziwszy podejrzeń i nie wywoławszy nieprzezwyci/eażonej opozycji. Następnego rana wyruszył do Londynu. Ruch na drodze był ożywiony i wesoły, ale wcale nie kłopotliwy, i Żółte Niebezpieczeństwo mknęło tak równo i lekko, że można by je było tym razem przechrzcić na Złotą Nadzieję.
W Camberwell skręcił na nowy trakt i pojechał do urzędu pocztowego przy Vauxhall Bridge Road. Tu się zatrzymał. To, co czynił, napełniało go jednocześnie lękiem i uciechą. Wszedł na pocztę i wysłał do żony depeszę następującej treści: „Dr Pagan powiada — samotność i wypoczynek gwałtownie potrzebne — jadę okręg jezior wydobrzeć mam torbę rzeczy — wysyłam list.”
Potem wyszedł z gmachu pocztowego i wyjąwszy z kieszeni list do żony, który z taką starannością skomponował poprzedniego wieczora, wrzucił go do skrzynki. Był on naumyślnie nagryzmolony w taki sposób, żeby świadczyć o neurastenii w ostrym stadium. Wyjaśniał w liście, że dr Pagan przepisał mu natychmiastowy wypoczynek i poradził „wędrówkę na północ”. Lepiej będzie dla niego, to jest dla pacjenta, jeżeli przez kilka dni, a nawet tydzień i więcej — nie będzie pisał żadnych listów. Napisze tylko wtedy, jeżeliby zaszło coś ważnego. Brak nowin będzie dobrą nowiną. Jest pewny, że wszystko pójdzie dobrze. Jak tylko dojedzie do jakiegoś określonego miejsca, przyśle telegraficznie adres, ale prosi, żeby mu komunikowano tylko naprawdę ważne wiadomości.
Po ukończeniu tych czynności zaj/b9ł miejsce w samochodzie z takim poczuciem swobody, jakiego nigdy nie doświadczył od przyjazdu na swoje pierwsze szkolne wakacje. Skierował się ku wielkiemu północnemu traktowi, ale na rogu Hyde Parku natknął się na szalony ruch i pozwolił policjantowi zawrócić się ku Knightsbridge. Później na rogu, gdzie rozwidlają się Bath Road i Oxford Road, zagrodziła mu drogę platforma i skierowała na Bath Road. Nie miało to wszakże znaczenia. Każda droga gdzieś prowadziła, a na północ mógł zawrócić przy pierwszej lepszej sposobności.
Dzień był słoneczny i wesoły, jeden z tych dni charakterystycznych dla wielkiej posuchy 1921 roku. Nie było ani trochę parno. W powietrzu unosiła się świeżość, która zestrajała się z przeczuciem pana Barnstaple’a, że czekają go jakieś miłe przygody. Powróciła mu nadzieja. Wiedział, że znajdował się na drodze, która miała go wywieść ze znanego mu świata, chociaż jak dotąd nie miał najlżejszego podejrzenia, jak dalece miał być wyrzucony poza ową sferę znanych mu spraw.
Niebawem zatrzyma się przed oberżą i zje śniadanie — będzie to naprawdę mała przygoda, a jeżeli w dalszej drodze dokuczy mu samotność, będzie mógł kogoś podwieźć i uciąć pogawędkę. Łatwo będzie oddać komuś tę przysługę, gdyż dopóki był zwrócony plecami do Sydenham i redakcji „Liberała”, dopóty było mu wszystko jedno, dokąd i którędy pojedzie.
Niedaleko od Slough minął go ogromny, szary wycieczkowy samochód. Stało się to tak nagle, że aż skręcił gwałtownie w bok. Olbrzym nadjechał cichuteńko, i chociaż pan Barnstaple podług swego prawie dokładnego licznika pędził z szybkością niemal dwudziestu siedmiu mil na godzinę, przeleciał koło niego jak wicher. Zauważył, że znajdowali się w nim trztj dżentelmeni i jedna dama. Wszyscy siedzieli prosto i patrzyli za siebie, jak gdyby zainteresowani czymś, co jechało za nimi. Przemknęli za szybko, by zdążył im się dokładnie przyjrzeć; zauważył tylko, że dama była cudownie piękna, pięknością bezwzględną i nią podlegającą żadnej dyskusji, i że najbliższy pasażer od jej strony miał szczególnie chochlikowa ty wyraz niemłodej już fizjonomii.
Zanim zdążył ochłonąć z éclat*[2] tego spotkania, usłyszał znów za sobą ostrzegawczą trąbkę drugiego samochodu, podobną do głosu przedhistorycznego jaszczura. To mu się podobało. Lubił, gdy go w ten sposób mijano — z zachowaniem formalności. Zjechał tedy, odrzuciwszy wszelkie pretensje, ze środka drogi i wykonał ręką parę zachęcających gestów. Duża, gładka, szybka limuzyna skorzystała z jego pozwolenia i zajęła po jego prawej ręce wolne trzydzieści kilka stóp szerokości. Wyładowana była bagażem, ale oprócz młodego dżentelmena w monoklu, siedzącego obok szofera, nie zdołał dojrzeć żadnych innych pasażerów.
Limuzyna objechała zakręt drogi i pomknęła w ślad za samochodem wycieczkowym.
Trzeba wziąć pod uwagę, że nawet Mechaniczna Kąpiel Nożna nie lubi być mijana w taki pański, lekceważący sposób w jasny poranek na otwartej drodze. Pan Barnstaple nacisnął tedy akcelerator i objechał zakręt z szybkością o jakieś dziesięć mil na godzinę większą od swojej zwyczajnej, ostrożnej normy. Przed nim rozciągała się szara wstęga pustej drogi.
W istocie, droga była zadziwiająco pusta. Biegła, nie załamując się, na przestrzeni może jednej trzeciej mili. Po lewej stronie ciągnął się niski, dobrze utrzymany żywopłot i widniały rozproszone drzewa, równe pola, kilka dalekich małych chatek, odległe topole oraz mała plamka zamku Windsor. Po prawej rozpościerały się równe pola,. stała mała oberża, a na dalszym planie szarzały niskie zalesione pagórki. Wybitnym rysem tego spokojnego krajobrazu była tablica na słupie z reklamą nadrzecznego hotelu w Maidenhead. Przed zdumionym wycieczkowiczem wirowało tylko wzdłuż drogi w gorącym powietrzu kilka małych kłębów pyłu, ale nie było widać żadnego śladu ani szarego samochodu wycieczkowego, ani tej limuzyny.
Upłynęły dwie sekundy, nim pan Barnstaple zdołał sobie uświadomić całą niezwykłość tego faktu. Ani na prawo, ani na lewo nie było widać żadnej bocznej drogi, która mogłaby usprawiedliwić zniknięcie jednego czy też drugiego auta. Jeżeli zaś znajdowały się już za następnym zakrętem, to musiały chyba pędzić z szybkością dwustu mil na godzinę!
Pan Barnstaple miał znakomity zwyczaj zwalniania w razie jakichś nasuwających się wątpliwości. Zwolnił też i teraz i pojechał dalej w tempie może piętnastu mil na godzinę z otwartymi szeroko oczami i ustami, rozglądając się naokoło w oczekiwaniu, że pusty krajobraz wyjaśni mu jakimś sposobem tajemnicę tego zniknięcia. To było ciekawe, że nie miał wcale uczucia, żeby groziło mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Nagle doznał wrażenia, że samochód o coś uderzył i pośliznął się, ale tak gwałtownie, że pan Barnstaple stracił na chwilę głowę. Nie mógł sobie przypomnieć, co się w takim wypadku powinno robić. Coś mu się troiło niewyraźnie, że należy skręcić w tym kierunku, w jakim samochód się pośliznął, ale w podnieceniu nie mógł się zorientować, która to właściwie była strona.
Potem przypomniał sobie, że w tym momencie usłyszał dźwięk. Był to zupełnie taki sam dźwięk, jaki oznacza najwyższy punkt ciśnienia, ostry jak pęknięcie struny lutni, słyszy się go przy końcu lub na początku utraty przytomności przy zastosowaniu środków znieczulających.
Zdawało mu się, że skręcił ku żywopłotowi na prawo, ale teraz znów ujrzał przed sobą wstęgę drogi. Nacisnął akcelerator, po czym zwolnił i stanął. Stanął, przejęty najgłębszym zdziwieniem, jakiego kiedykolwiek doznał.
Była to bowiem jakaś zupełnie inna droga niż ta, na której znajdował się pół minuty temu. Żywopłoty i drzewa zmieniły się zasadniczo, zamek Windsor zniknął jak miraż, ale za to zjawiła się z powrotem wielka limuzyna. Stała koło drogi w odległości jakichś stu jardów.
Przez czas jakiś uwaga pana Barnstaple’a podzieliła się między dwa przedmioty: limuzynę, z której pasażerowie zaczęli właśnie wysiadać, i roztaczający się naokoło krajobraz. Ten ostatni był w samej rzeczy taki cudowny i tak niezwykły, że mała grupka ludzi stojąca przed panem Barnstaple’em dlatego tylko przykuła jego uwagę, iż ludzie ci musieli odczuwać to samo co on zdumienie i zachwyt, wobec czego mogli mu dopomóc w wyjaśnieniu oszałamiającej i budzącej niepokój sytuacji.
Sama droga nie była już zwyczajną angielską szosą, zbudowaną z ubitych kamieni i odpadków, zalanych smołą i posypanych z wierzchu żwirowatym piaskiem i kurzem z dodatkiem zwierzęcego nawozu, lecz lśniącym traktem, najwidoczniej szklanym, w niektórych miejscach przejrzystym jak krystaliczna woda, w innych mlecznym lub opalizującym delikatnymi barwami albo mieniącym się złocistym pokostem. Był on szeroki na jakieś dwanaście lub piętnaście jardów.
Po obydwóch jego stronach ciągnęły się pasy murawy, najpiękniejszej, jaką pan Barnstaple kiedykolwiek oglądał — trzeba bowiem zaznaczyć, że znał się na gatunkach trawy i sam kosił trawniki — za nimi zaś widniały szerokie obrzeżające je rabaty kwiatów. W miejscu, gdzie siedział w samochodzie oszołomiony pan Barnstaple, i na przestrzeni może trzydziestu jardów w obie strony rabata składała się z gąszczu jakichś nieznanych kwiatów koloru niezapominajek. Dalej urywała się jednostajność barwy i w miarę, jak wzrok przenosił się coraz dalej, zjawiało się coraz więcej wysmukłych, niepokalanie białych kiści, które w końcu wyrugowywały z grządki błękitne kwiecie. Z drugiej strony drogi te same kiście zmieszane były z masą roślin, okrytych strąkami, również nie znanych panu Barnstaple’owi a grających istną gamę kolorów, od błękitu i fioletu do czerwieni i intensywnego szkarłatu.
Poza tą cudownie barwną pianą kwiatów rozciągały się płaskie łąki, na których pasły się stada białego bydła. Trzy sztuki znajdujące się w pobliżu, może trochę spłoszone nagłym ukazaniem się pana Barnstaple’a, żuły paszę i przyglądały mu się zamyślonymi, łagodnymi oczyma. Miały one długie rogi i podgardla jak bydło z Indii i południowej Europy. Od tych potulnych stworzeń oczy pana Barnstaple’a przeniosły się na długi rząd drzew o konturach w kształcie płomieni, na biało–złotą kolumnadę i na tło łańcucha śnieżnych gór. Parę długich białych chmur żeglowało po olśniewająco błękitnym niebie. Powietrze robiło wrażenie zdumiewająco czystego i wonnego.
Z wyjątkiem krów i grupki osób, stojących koło limuzyny, nie było widać żadnej innej żywej istoty. Turyści stali nieruchomo i rozglądali się ze zdumieniem dokoła. Pana Barnstaple’a dobiegło echo kłótliwych głosów.
Ostry trzask z tyłu zwrócił jego uwagę w innym kierunku. Z boku przy drodze, od strony, z której, jak sądził, nadjechał, widniały ruiny wyglądające na rumowiska niedawno zdemolowanego kamiennego domu. Obok stały dwie ogromne jabłonie, świeżo odarte z kory, połupane i powykręcane jakby skutkiem jakiejś eksplozji. Ze środka gruzów wydobywał się słup dymu i charakterystyczny trzask palących się przedmiotów. Powykręcane sylwetki zdruzgotanych drzew sprawiły, że pan Barnstaple uświadomił sobie, i/bf część kwiatów, rosnących tuż przy drodze, przechylona była na jedną stronę jakby skutkiem gwałtownej wichury, która tylko co tędy przeszła. Nie słyszał jednakże żadnej eksplozji ani też nie poczuł żadnego, choćby najlżejszego podmuchu wiatru.
Przez chwilę patrzył osłupiały, a potem znów spojrzał w kierunku limuzyny, jakby wyglądając stamtąd wyjaśnień. Troje turystów szło drogą ku niemu. Na przedzie zdążał wysoki, szczupły siwy mężczyzna w pilśniowym kapeluszu i długim samochodowym prochowcu. Miał on drobną, rezolutną twarzyczkę z malutkim noskiem, ledwie dostatecznym do utrzymania sprężyn złotych binokli. Pan Barnstaple zapuścił motor i pojechał wolno na ich spotkanie.
Znalazłszy się, jak sądził, w odległości głosu, zatrzymał się i wychylił głowę z Żółtego Niebezpieczeństwa, by zapytać, gdzie się znajduje. W tejże samej chwili wysoki siwowłosy dżentelmen zadał mu pytanie, jakby wyjęte z jego własnego gardła:
— Czy mógłby nam szanowny pan powiedzieć, gdzie się właściwie znajdujemy?
— Pięć minut temu — odparł pan Barnstaple — powiedziałbym, że na szosie Maidenhead, w pobliżu Slough.
— Właśnie! — potwierdził wysoki pan poważnym przekonywającym tonem. — Właśnie! I ja utrzymuję, że nie ma żadnej najlżejszej racji przypuszczać, iż w dalszym ciągu nie znajdujemy się na tejże maidenheadzkiej szosie.
W głosie jego zabrzmiała wyzywająca nuta urodzonego dialektyka.
— To wcale nie podobne do maidenheadzkiej szosy — zauważył pan Barnstaple.
— Zgoda! Ale czyż mamy sądzić na podstawie pozorów, czy też bezpośredniej ciągłości naszego doświadczenia? Szosa maidenheadzka doprowadziła nas tutaj, to jest jej dalszy ciąg, przeto utrzymuję, że to jest szosa maidenheadzka.
— Te góry? — rzekł pan Barnstaple.
— Powinien tam leżeć zamek Windsor — odparł z ożywieniem wysoki jegomość takim tonem, jakby oddawał jedną figurę w gambicie.
— Był tam przed pięciu minutami — powiedział pan Barnstaple.
— A więc najwidoczniej te góry są rodzajem kamuflażu — oznajmił triumfująco dialektyk — i cała ta historia jest, jak się to dzisiaj mówi, inscenizacją.
— Wygląda na piekielnie udaną inscenizację — odparł właściciel Żółtego Niebezpieczeństwa.
Nastało chwilowe milczenie, w trakcie którego pan Barnstaple przyjrzał się reszcie towarzystwa. Wysokiego osobnika znał doskonale. Widywał go niejednokrotnie na zebraniach i oficjalnych ucztach. Był to pan Cecil Burleigh, wielki przywódca konserwatystów. Wyróżniał się on nie tylko jako polityk, ale również jako człowiek prywatny, był filozofem i w ogóle jednostką obdarzoną wszechstronną inteligencją.
Za nim stał nie znany panu Barnstaple’owi człowiek w średnim wieku, niski i krępy, o zaczepnym wyglądzie, która to cecha potęgowała się jeszcze skutkiem noszenia monokla. Trzeci osobnik wydawał mu się również znajomy, ale przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, kim on właściwie był. Miał gładko wygoloną, okrągłą, pucołowatą fizjonomię i pulchną postać, a strój jego wskazywał albo na anglikańskiego pastora, albo też na bardzo zamożnego katolickiego księdza.
Młody człowiek w monoklu zabrał głos i przemówił bezsilnym falsetem:
— Przejeżdżałem tędy niecały miesiąc temu w drodze do Taplow Court i z pewnością tego wszystkiego wtedy nie było.
— Przyznaję, że rzecz nastręcza pewne trudności — rzekł z kompetentną miną pan Burleigh. — Przyznaję, że są poważne trudności. Ale pomimo wszystko ośmielam się twierdzić, że moje główne założenie pozostaje w całej mocy.
— Pan nie myśli, że to jest szosa maidenheadzka? — rzekł dżentelmen w monoklu, zwracając się obcesowo do pana Barnstaple’a.
— To wydaje się za doskonałe na inscenizację — odrzekł tonem łagodnego uporu zapytany.
— Ależ panie kochany! — zaoponował pan Burleigh — ta droga jest znana...
Bender_is_great