Benford Gregory - Centrum Galaktyki -03- Wspaniała gwiezdna rzeka.pdf

(1089 KB) Pobierz
Benford Gregory - Centrum Galak
GREGORY BENFORD
Wspaniała gwiezdna
rzeka
Tom 3 sześcioksięgu Centrum Galaktyki
(Przekład: Radosław Januszewski)
 
PROLOG
KLĘSKA
 
Killeen szedł przez morze ruin.
Wyczerpany przedzierał się przez plątaninę powyginanej stali, rozbitych
kamiennych konstrukcji, cegieł, zapadniętych sufitów i zmiażdżonych mebli.
Urywanym, chrypliwym głosem zawołał ojca:
- Abrahamie!
Imię poszybowało w dal z zimnym, świszczącym wiatrem. Nad trzeszczącymi
płomieniami kłębił się dym, opływał Killeena, sprawiał, że powietrze wydawało się
drżące i falujące.
Przed nim, na rozległym krągłym pagórku rozpościerała się Cytadela. Jej kręte
zaułki leżały teraz w gruzach. Nogi miał sztywne z wyczerpania, oczy piekły go od
dymu i łez. Zatrzymał się przed posadzką pokrytą potrzaskanym białym marmurem -
szczątkami kopuły, która wcześniej wznosiła się kilometr nad arboretum Cytadeli. Tu
kiedyś biegał, bawił się, śmiał, kochał...
- Abrahamie! - Rzadko wymawiał imię ojca. Teraz brzmiało dziwnie i obco.
Zachrypiał, odkaszlnął. Ostry dym dostał mu się do gardła.
Niższe części wałów obronnych Cytadeli płonęły. Tam zmechy wdarły się na
samym początku. Mrok osnuwał dzielnice Broadsward, Zielony Rynek, Three
Ladies’ Rest. Sadza pokrywała wyszczerbiony rozbity mur.
Wyżej sterczały tępe walce - pozostałości wyniosłych wież. Z ruin wystawały
fantastycznie powykręcane wstęgi stali konstrukcyjnej. Wraz z powiewem wiatru
doleciał odgłos walących się murów.
Wiatr nie przyniósł jednak krzyków ani jęków. W Cytadeli było cicho.
Zmechy zabrały życia i jaźnie. Zostawiły puste ciała. Killeen skręcił i ruszył w górę.
Był na swoim terenie. Porozrzucane kamienne bloki i powykręcane kratownice nie
zniekształciły całkowicie ścieżek i korytarzy, po których biegał jako chłopiec.
W pobliżu leżało ciało mężczyzny z wybałuszonymi oczami wpatrzonymi w
sine niebo, a dalej kobieta przecięta na pół spadającą belką.
Znał ich oboje. Przyjaciele, dalecy krewni rodziny Bishopów. Dotknął
zimnych ciał i poszedł dalej.
Uciekł z kilkoma członkami rodziny. Udało się im dotrzeć do gór. Dopiero
wtedy spostrzegł, że wśród ocalałych nie ma ojca. Wrócił więc do Cytadeli. Żeby
szybciej się poruszać, włożył getry siłowe. Nogi jak cienkie tłoki zaniosły go za
rozbite wały, zanim ktokolwiek z rodziny zauważył jego nieobecność.
Abraham bronił zewnętrznych wałów. Kiedy na mury wdarły się zmechy,
 
linia obronna się załamała, ludzie cofali się w dzikim popłochu. Zmechy wpadły do
środka. Killeen był pewien, że słyszał głos ojca nawołujący przez com. Wtedy
właśnie bitwa zamieniła się w szalone, gorące tornado śmierci i paniki.
- Killeen!
Zatrzymał się. Powolny Cermo nawoływał go przez com.
- Daj mi spokój - odpowiedział.
- Chodź! Nie ma czasu!
- To przyjdź tutaj.
- Nie! Wokół są ciągle zmechy. Niektóre kierują się w tę stronę.
- Zdążę.
- Biegnij! Nie ma czasu.
Pokręcił głową i nie odpowiedział. Pstryknięciem odłączył com od sieci.
Wspinał się między gruzami. Nawet w kombinezonie siłowym trudno było
wgramolić się na strome ruiny. Zmechy wydłubały dziury w wale, ale grube mury
forteczne trzymały się mocno. Ciężkie fundamenty ustąpiły dopiero pod naporem
nieustających wybuchów.
Przeszedł pod ocalałym jakimś cudem łukiem. Wiedział co znajdzie dalej, lecz
nie mógł się powstrzymać.
Leżała w tej samej pozycji. Gdy ją niósł, żonę trafił promień cieplny. Z lewej
miała przypalone ciało.
- Veronika.
Nachylił się i spojrzał w otwarte szare oczy. Patrzyły na świat, który zniknął
na zawsze.
Spróbował łagodnie je zamknąć, ale sztywne powieki nie ruszyły się, jak
gdyby nie chciała tracić ostatniego widoku ukochanej Cytadeli. Blade usta uchyliła w
półuśmiechu. Zawsze tak wyglądała, kiedy zamierzała coś powiedzieć. Skórę miała
twardą i zimną, jakby dołączyła do świata zimnych kamieni.
Wstał. Gdy odchodził, czuł na plecach jej spojrzenie.
Wdrapywał się na gruzy, które jeszcze niedawno były domami, warsztatami,
eleganckimi arkadami. W centralnej bibliotece szalał ogień.
Ogrody publiczne, jego ulubione miejsce, te wspaniałe plamy wilgotnej
zieleni na szarych ścianach Cytadeli, były spalone, dobywał się z nich dym.
Kiedy przechodził koło senatu, alabastrowe galerie jęknęły, zatrzęsły się i
powoli zaczęły się zapadać. Dalej szedł ostrożniej. Nie znalazł nawet śladu po
 
zmechach.
- Abrahamie!
Wokół znajdowały się zrujnowane szczątki tego, co kiedyś należało do jego
dzieciństwa. Tutaj, w warsztacie ojca, uczył się używania pojazdów siłowych. Niżej,
pod wysokim sklepieniem z przyporami, po raz pierwszy spotkał skromną,
zawstydzoną Veronikę.
- Abrahamie!
Nic. Ani żywego ducha. Ciało ojca leżało prawdopodobnie głęboko pod
gruzami wałów obronnych.
Ale jeszcze nie przeszukał całego, chaotycznie zbudowanego kompleksu,
wznoszonego przez pokolenia ludzi. Nadal istniała jakaś szansa.
- Killeen!
Tym razem to nie był Cermo. Dotarł do niego ostry, pewny siebie głos Farmy,
przebijający się przez blokadę comu.
- Wycofaj się. Nie mamy tu czego szukać.
- Ale... Cytadela...
- To przeszłość. Zapomnij.
- Mój ojciec...
- Musimy uciekać.
- A inni...Mogą być...
- Nie. Jesteśmy pewni. Tam nie ma nikogo żywego.
- Ale...
- Już!!! Mam tu pięć kobiet osłaniających bramę Kriszny. Wyjdź tędy. Potem
pójdziemy w stronę przełęczy Rollo.
- Abraham...
- Słyszałeś mnie? To zasuwaj!
Odwrócił się, żeby popatrzeć ostatni raz. To był cały jego chłopięcy świat. W
Cytadeli wspólnota ludzka stała się czymś ciepłym, dodającym otuchy. Niezłomnie
stawiała czoło całemu wrogiemu wszechświatowi rozpościerającemu się za jej
murami. Była silna, a mimo to zachowała pewien wdzięk. Smukłe wieże błyszczały
jak zrobione z cukru. Serce mu rosło za każdym razem, gdy wracał z krótkich
wypraw i widział te dumne, sterczące w niebo iglice. Godzinami wędrował po
labiryncie uliczek, podziwiał eleganckie zdobienia wysokich, wymodelowanych
sufitów. Cytadela zawsze była ogromna, a przy tym pełna ciepła. Każdą jej rzeźbioną
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin