Krentz Jayne Ann - Zaufaj mi .doc

(1355 KB) Pobierz
Jayne Ann Krentz

Jayne Ann Krentz

Zaufaj mi

 

 

Tytuł oryginału

TRUST ME

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu mężowi, Frankowi,

którego kocham i któremu ufam

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

- Jest pani kobietą, panno Wainwright. Proszę o szczerą opinię, - Sam Stark upił łyk brandy. - Czy myśli pani, że wystraszyła ją ta intercyza?

Desdemona Wainwright poszła za jego spojrzeniem. Stał przy oknie gabinetu ze wzrokiem wbitym w coś, co znajdowało się na dworze, piętro niżej, i raptem odniosła denerwujące wrażenie, że Stark patrzy na trzy wielkie łabędzie z lodu, topniejące w ascetycznie urządzonym ogrodzie.

Jej pracownicy musieli już chyba uprzątnąć większość pozostałości po nagle odwołanym przyjęciu weselnym i siedem kilogramów zimnej sałatki z tortellini, dwieście tartinek ze szparagami, trzy tace koziego sera z ziołami oraz sto pięćdziesiąt francuskich bułeczek wróciło do ładowni samochodu dostawczego Bon Appetite. Natomiast weselny tort – pięciowarstwowe arcydzieło udekorowane pięknymi, bladofiołkowymi i kremowymi różami - spoczął bezpiecznie w specjalnym pojemniku.

Lecz lodowe łabędzie stanowiły nie lada problem. Były nie tylko straszliwie ciężkie, ale i śliskie - zwłaszcza teraz, gdy zaczynały topnieć. Tak, Desdemona nie miała żadnych wątpliwości, że łabędzie trzeba przeznaczyć na straty. Kilka minut temu, truchtając za Starkiem w stronę fortecy z żelazobetonu i szkła, którą nazywał domem, otaksowała je spojrzeniem: z dziobów kapała im woda, a kształty rzeźbionych piór na ogonach zaczynały się już zacierać. Nawet gdyby kazała załadować łabędzie do furgonetki i natychmiast przewiozła je do chłodni, to i tak by ich nie uratowała. Wiedziała, że nie ma sposobu, by wykorzystać je na przyjęciu dobroczynnym, które Bon Appetite, jej mały zakład, organizował we wtorek.

Klapa. Totalna klapa. Jak przyjęcie weselne Starka. Najłatwiejszym posunięciem byłoby zostawić olbrzymie rzeźby na trawniku i pozwolić, by roztopiły się w promieniach późnowiosennego słońca. Mieli ostatnio dobrą pogodę, co w Seattle jest prawdziwą rzadkością, ale i tak trwałoby to długo, może nawet kilka dni.

Jednak na myśl o pozostawieniu łabędzi w eleganckim aczkolwiek surowym ogrodzie Starka poczuła wyrzuty sumienia. Doszła do wniosku, że byłoby to rozwiązanie trochę gruboskórne, bo nieszczęsne ptaszydła stanowiły namacalną pamiątkę po upokarzającym przeżyciu, jakiego porzucony pan młody musiał tego dnia doświadczyć. Zwłaszcza, że właśnie próbowała wcisnąć mu rachunek za kosztowne przyjęcie, które szlag trafił.

Zebrała się w sobie i zagryzła wargi. Nie mogła ulec wrodzonej empatii. Nie mogła pozwolić, by współczucie zachwiało racjonalnym zdecydowaniem. W grę wchodziło zbyt wiele pieniędzy: obsługa weselnego przyjęcia Starka poważnie nadszarpnęła firmowy budżet. Spróbowała wybrnąć z tego dyplomatycznie.

- Trudno mi powiedzieć, czy pannie Bedford chodziło o intercyzę - odrzekła cicho. Pochyliła się jeszcze bardziej i usiadła na samym brzeżku fotela.

Wbiła wzrok w jego niesamowicie szerokie plecy i upewniwszy się, że Stark wciąż patrzy w okno, szybko wyciągnęła rękę w stronę biurka z chromowanej stali i szkła. Odsunęła na bok list Pameli Bedford, w którym eks-narzeczona przepraszała za swój krok, i ostrożnie ułożyła na blacie rachunek, tak żeby Stark na pewno go zauważył, gdy usiądzie w fotelu.

Ale Stark wciąż patrzył na łabędzie.

- Po prostu się zastanawiam - odrzekł. - Gdy coś idzie nie tak, jak trzeba, zawsze przeprowadzam szczegółową analizę przyczyn krachu.

- Analizę przyczyn?

- Tak. To rutynowa procedura.

- Rozumiem. - Odchrząknęła. - Cóż, to chyba nie moja sprawa, panie Stark. Ja tylko obsługuję przyjęcia, nic więcej. A skoro już przy tym jesteśmy, myślę, że rachunek mówi sam za siebie. Czy zechciałby pan go przejrzeć?

Stark położył swoją wielką dłoń na parapecie i wpatrzony w łabędzie topniejące na trawniku przed domem, odparł:

- Stawiałem sprawę jasno, od samego początku.

Uprzedzałem ją.

- Że dojdzie do... krachu?

- Że musimy spisać intercyzę. Myślała, że w ostatniej chwili zmienię zdanie czy co?

- Nie mam pojęcia, panie Stark. - Po chwili zastanowienia znów wyciągnęła rękę, szybko chwyciła list Pameli i odwróciła go zapisaną stroną do blatu. - Niestety, sałatki z tortellini nie da się ponownie zamrozić. Nikt inny nie zamówił w tym tygodniu tartinek ze szparagami, dlatego obawiam się, że będę musiała obciążyć pana kosztami całego menu ułożonego przez pannę Bedford.

- Cholera jasna, czy to naprawdę nierozsądne, że zażądałem spisania intercyzy? Czego się, do diabła, spodziewała? Że aż tak jej zaufam i uwierzę, że zostanie ze mną przez najbliższe pięćdziesiąt lat?

Powiedział to z tak lodowatą wściekłością w głosie, że zdumiona Desdemona odwróciła głowę i spojrzała w stronę okna. Zdała sobie sprawę, że Stark jest naprawdę zaskoczony zachowaniem byłej narzeczonej. Coś niesamowitego. Mówiono, że facet jest bystry. Słyszała, jak jeden z weselnych gości nazwał go komputerem w ludzkiej skórze. Najwidoczniej komputer nawalał, gdy przychodziło mu rozstrzygać ważne problemy życiowe.

Nawet Desdemona, której znajomość z Pamelą Bedford ograniczała się tylko do konsultacji w sprawach przyjęcia obsługiwanego przez Bon Appetite, dobrze wiedziała, co eks-narzeczona Starka myśli o przedślubnej intercyzie. Miesiąc wcześniej Pamela załamała się i rozpłakała w biurze firmy. Akurat rozważały, czy lepsze będą tartinki ze szparagami czy faszerowane grzyby.

- Intercyza - załkała Pamela w chustkę do nosa. - Przedślubna intercyza. Nie do wiary. On mnie nie kocha, wiem, że mnie nie kocha. I ja, jego narzeczona, odkrywam to na miesiąc przed ślubem. Czy to nie okropne? I co ja mam robić?

- Eee... Tartinki ze szparagami są bardzo popularne...

- Nie, proszę nie odpowiadać. To przecież nie pani problem, prawda? Przepraszam, nie powinnam tym pani obarczać, Desdemono. Ale muszę z kimś porozmawiać, a nie chcę martwić rodziców. Są tacy szczęśliwi, że wychodzę za mąż.

- Chce pani odwołać ślub? - spytała zaniepokojona Desdemona. - Jeśli tak, dobrze by było, gdyby zdecydowała się pani już teraz, bo muszę zamówić produkty i zorganizować dodatkowych ludzi do pomocy.

- Oczywiście, że nie. - Pamela jeszcze raz wydmuchała nos, złożyła chustkę, wyprostowała się i niczym Joanna D'Arc prowadzona na stos posłała Desdemonie dzielne spojrzenie. - Nie ma rady, będę musiała przez to przejść. Uroczystości na tak wielką skalę nie odwołuje się w ostatniej chwili, prawda? Po prostu się tego nie robi. Rodzina byłaby przerażona.

- Może powinna pani wrócić do domu i spokojnie to sobie przemyśleć - poradziła Desdemona. – Małżeństwo to bardzo ważny krok. - Chryste, i co ja zrobię ze świeżymi szparagami?! Dostawca za Boga nie przyjmie ich z powrotem!

Pamela wydała krótkie, tragiczne westchnienie.

- To mózgowiec. Jajogłowy. A może raczej android. Tak, android, to lepiej do niego pasuje. Cielsko goryla z komputerem zamiast mózgu, jaka szkoda.

- Panno Bedford, chyba nie powinnyśmy o tym rozmawiać. Cielsko... przepraszam, ciało pani narzeczonego nie ma nic wspólnego z decyzjami w sprawie menu.

- Kilka lat spędził w Kolorado, w Rosetta Institute. Wie pani, co to jest? Instytut dla największych mózgowców tego kraju. Specjalizował się w praktycznych zastosowaniach teorii chaosu. Niektóre z jego prac objęto najściślejszą tajemnicą.

- Rozumiem. - Desdemona nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Teoria chaosu? Chaos to stan, jaki ogarniał firmę, gdy któregoś z jej pracowników - wielu z nich było aktorami - wzywano na niespodziewane przesłuchanie tuż przed ważnym przyjęciem obsługiwanym przez Bon Appetite. Nic więcej o chaosie nie wiedziała.

- I w ogóle nie ma gustu - mówiła Pamela. - Do pracy chodzi w adidasach, w dżinsach i w starej sztruksowej kurtce. - Wytarła oczy. - A do tego te małe okularki. Chryste, i jeszcze to plastikowe pudełeczko na ołówki i długopisy. To takie żenujące...

- Mimo to chyba niezgorzej sobie radzi.

- Robiłam, co mogłam, żeby zmienić jego image, ale to syzyfowa praca. Nie ma pani pojęcia, jak trudno mi było namówić go do kupna ślubnego fraka. Uwierzy pani, że chciał dzwonić do wypożyczalni?

- Faszerowane grzyby też są wyśmienite, ale...

Pamela posłała jej żałobne spojrzenia.

- Wydarzenia towarzyskie koszmarnie go nudzą. Nienawidzi koktajli i przyjęć na cele dobroczynne. Nie chodzi do opery ani do teatru. Jeśli może, unika nawet rutynowych przyjęć służbowych.

- Myślę jednak, że tartinki ze szparagami będą ładniej wyglądały - dokończyła szybko Desdemona.

- Nie to, że nie próbowałam. Przeciwnie, próbowałam ze wszystkich sił. Jak by na to nie patrzeć, to mnie z nim będą oglądać. - Pamela pociągnęła nosem i znów otarła łzy. - Ale nie wiem, czy można go zmienić. Jego to po prostu nie interesuje, i tyle, bo żeby coś go naprawdę zainteresowało, musi się na tym całkowicie skoncentrować.

- Z drugiej strony, mogłybyśmy pójść na coś zupełnie innego - zaproponowała Desdemona. - Na przykład na grzanki z krewetkami. Efekt murowany.

- Przepraszam, to nie pani zmartwienie – powtórzyła Pamela z dzielnym uśmiechem na twarzy. - Muszę tylko pamiętać, że ślub to nie dożywocie. Jeśli nie będzie się między nami układało, zawsze mogę wystąpić o rozwód. Życie toczy się dalej, prawda?

- Owszem. Jutro też jest dzień - mruknęła Desdemona.

- Zatem spójrzmy na menu. Jak pani uważa: tartinki ze szparagami czy faszerowane grzyby?

- Tartinki - zdecydowała natychmiast Desdemona. - Są wyrazistsze, ale trochę droższe.

- Koszty nie mają znaczenia. - Mówiłam już, to Stark będzie płacił. Bardzo na to nalegał. - Wykrzywiła usta w gorzkim grymasie. - Chciałabym powiedzieć, że chce zapłacić za przyjęcie, bo dręczą go wyrzuty sumienia w związku z tą przeklętą intercyzą, ale tak naprawdę to chyba nic go nie dręczy. Przecież komputer nie wie, co to uczucia.

Wspominając scenę, która rozegrała się przed miesiącem w biurze Bon Appetite, Desdemona żałowała, że nie usłuchała podszeptów intuicji i nie zrezygnowała z obsługi przyjęcia. Nie, Stark nie był androidem i na pewno miotały nim silne emocje. Bo czuła, jak się w nim kotłują, tak samo jak na długo przed ulewą wyczuwa się nadciągającą burzę.

I mimo wątpliwości zaczęła przygotowywać ich weselne przyjęcie. Była przedsiębiorcą, właścicielką firmy, i żeby odnieść wymierne korzyści z obsługi wielkiego wydarzenia towarzyskiego, musiała zapomnieć o intuicji.

Nieskazitelne koneksje rodzinne panny młodej oraz szybko rosnąca fortuna pana młodego sprawiały, że ich ślub miał być ślubem sezonu. Dla Desdemony zaś tak wielka gala była prawdziwą kopalnią złota, ponieważ zapewniała znakomitą reklamę i nowe kontakty handlowe.

Cóż, jak by na to nie patrzeć, interes to zawsze interes. Poniewczasie uświadomiła sobie, jak wielki popełniła błąd, lekceważąc wrodzoną intuicję cechującą wszystkich Wainwrightów. Tak, intuicja Wainwrightów nigdy ich nie zawiodła. Stark zdjął okrągłe okulary w złotej oprawie i potarł je machinalnie o rękaw plisowanej koszuli.

- Próbuję rozwiązać ten problem w sposób logiczny i analityczny, panno Wainwright. Pani wnioski bardzo by mi pomogły.

Desdemona zdusiła w sobie jęk rozpaczy.

- Może panna Bedford uważała, że intercyza jest czymś... powiedzmy mało romantycznym?

Łagodniej tego ująć nie umiała. Nawet ślepiec by zauważył, że Pamela - piękna blondyneczka, oczko w głowie rodziców - wyrosła w nader uprzywilejowanym świecie. W tym świecie zawsze dostaje się to, na co ma się ochotę. Świadomość, że mężczyzna, którego miała poślubić, nie zamierza obdarzyć ją nieograniczoną miłością i zaufaniem, musiała być dla niej miażdżącym ciosem.

Zbliżała się data ślubu i Pamela żyła w coraz większym napięciu. Desdemona widziała, że panna młoda jest mocno zestresowana - często naradzała się z nią na temat szczegółów organizacyjnych przyjęcia - ale optymistycznie rzecz zlekceważyła. Ostatecznie przyszłe szczęście narzeczonych nie było jej sprawą.

Powiedziała sobie, że musi tylko odnieść błyskotliwy sukces kulinarno-organizacyjny i że sukces ten położy kres wszelkim troskom i obawom związanym z obsługą przyjęcia weselnego Pameli Bedford i Sama Starka. Niestety, przeliczyła się: Pamela w ostatniej chwili spanikowała i pozostawiła Starka własnemu losowi. Nie tylko Starka - Desdemonę i jej firmę też.

- Mało romantycznym? Mało romantycznym?! – Stark nałożył okulary, odwrócił się do Desdemony i przeszył ją spojrzeniem. Jego zielone oczy lśniły niepokojącym blaskiem.

- A cóż to, do diabła, znaczy?

- Sama nie wiem - przyznała cicho.

- Nie może pani wiedzieć, bo to odpowiedź nielogiczna, tym samym bezsensowna i zupełnie bezużyteczna. - Zdjął czarny frak i z porażającą odrazą cisnął go na fotel.

Desdemona kurczowo zacisnęła palce na ramionach fotela. Fakt, że Stark dławił emocje pod pancerzem żelaznej samokontroli sprawiał, iż wydawały się jeszcze niebezpieczniejsze. Już wiedziała, że porzucony pan młody okazuje uczucia inaczej niż mężczyźni z rodziny Wainwrightów.

Mężczyźni z jej rodziny byli zmienni, wylewni i jowialni. Kobiety też. Nic dziwnego, bo Wainwrightowie to ludzie teatru. A ludzie teatru emocje smakują, rozkoszują się nimi i delektują.

Natomiast Stark to człowiek zupełnie inny. Emocje skrywał w głębinach duszy, mrocznych i niezbadanych. Trudno go było rozgryźć.

I nagle nie wiadomo dlaczego stwierdziła, że jest w nim coś fascynującego. Czuła, że pod wieloma względami różnią się jak woda i ogień, mimo to – dziwna rzecz - miał w sobie coś nieodpartego. I właśnie to coś ją pociągało. Kto wie, co by się mogło stać, gdyby los zetknął ich w innym miejscu i w innych okolicznościach. Pogrążyła się w zadumie.

Na dobrą sprawę zauważyła Starka dopiero godzinę wcześniej, gdy do wszystkich zebranych na ceremonii ślubnej dotarło, że panna młoda porzuciła go przed ołtarzem. Przedtem była zbyt zajęta przygotowaniami, żeby zwracać na niego uwagę. Właściwie to spostrzegła go dopiero wówczas, gdy drużba, niejaki Dane McCallum, przyniósł tę straszliwą wieść, po ogłoszeniu której goście rozjechali się do domów.

Ale co do jednej rzeczy była absolutnie pewna: we fraku było Starkowi znakomicie. Przypominał jej średniowiecznego rycerza. Choć niezbyt wysoki - mierzył niecałe metr osiemdziesiąt – był mężczyzną dobrze zbudowanym, masywnym, twardym jak skała, szczupłym i znakomicie umięśnionym. Poruszał się z wdziękiem i z instynktownym wyczuciem własnego ciała, jak dobry aktor. Należał do tych, którzy natychmiast zwracają na siebie uwagę. Ale czuła, że robi to nieświadomie, że nie jest to starannie wystudiowana taktyka czy wyreżyserowana gra. Nie, wprost przeciwnie. Stark zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że bije z niego tak wielka moc. Był po prostu sobą: człowiekiem obdarzonym przez naturę niepospolitą siłą i charyzmą.

Na plisy sztywno wykrochmalonej koszuli zwisały końce czarnej muszki. Rozwiązał ją kilka minut wcześniej, zaraz po wejściu do gabinetu, a teraz jednym szarpnięciem rozpiął kołnierzyk, odsłaniając masywną szyję.

Zalękniona i zdumiona zaniemówiła z wrażenia. Tymczasem Stark wysupłał z rękawów złote spinki i niecierpliwym gestem cisnął je na biurko. Złote półkule zatańczyły na szklanym blacie. Stark podwinął rękawy. Miał silne, żylaste ramiona, a nadgarstek lewej ręki zdobił wielki zegarek z nierdzewnej stali, wyposażony w dziesiątki miniaturowych przycisków. Wyglądał na taki, co to nie tylko wskazuje godzinę, ale i potrafi przepowiedzieć pogodę, przekazuje bieżące wiadomości giełdowe, a na dokładkę wyświetla najważniejsze nagłówki gazet. Zegarek idealny dla miłośnika skomplikowanych elektronicznych cacek.

Z tego, co do tej pory zauważyła, cały dom Starka był naszpikowany elektroniką. Światła zapalały się automatycznie w chwili, gdy ktoś wchodził do pokoju. Kuchnię projektował elektroniczny arcymistrz. Komputer regulował dosłownie wszystko, począwszy od temperatury powietrza i wychylenia okiennych żaluzji zamykających się i otwierających zależnie od kąta padania promieni słonecznych, na skomplikowanym systemie alarmowym skończywszy. Nawet obrazy na ścianach wyglądały tak, jakby wygenerował je komputer. Biła z nich feeria światła i olśniewających kolorów układających się w złożone, surrealistyczne wzory.

Desdemona spróbowała zmienić temat rozmowy.

- Przecież intercyza sprowadza małżeństwo do zwykłego interesu, prawda? Ale to chyba niczego nie zmienia. Natomiast z pewnością ucieszy pana wiadomość, że szampana mogę zwrócić dostawcy. Jak pan widzi, odjęłam tę kwotę od rachunku.

- A cóż w tym złego, że traktuję małżeństwo jak zwykły interes? Małżeństwo to poważna operacja finansowa, a nie jednorazowy wydatek. To długoterminowa inwestycja, panno Wainwright, i właśnie w ten sposób powinno

się do tego podchodzić.

Desdemona żałowała, że nie ugryzła się w język. Było oczywiste, że Stark chce się na kimś wyładować. Popełniła błąd i zrobił z niej swój piorunochron. Spiesznie zrejterowała.

- Racja - mruknęła. - To poważna inwestycja.

- A żeby pani wiedziała. Myślałem, że Pamela to rozumie. - Podszedł do biurka i opadł na fotel. Fotel nawet nie zaskrzypiał. Dziwne, bo jego właściciel nie należał do mężczyzn lekkich jak piórko. Rachunek leżał na samym wierzchu, lecz Stark nie raczył na niego zerknąć. - Uważałem, że tym razem zrobiłem dobry wybór. Wyglądało na to, że Pamela jest kobietą zrównoważoną i rozsądną, że jest przeciwieństwem tych kapryśnych, wybuchowych histeryczek, które urządzają jedną psychodramę po drugiej i doprowadzają mężczyzn do szaleństwa.

Desdemona uniosła brew.

- Tego nie wiem. Ale owszem, powiedziałabym, że w scenach dramatycznych panna Bedford wypada całkiem nieźle. Porzucenie narzeczonego przed ołtarzem to bardzo efektowne zejście ze sceny.

Stark puścił tę uwagę mimo uszu.

- Z jej ojcem dobrze mi się pracowało. Zeszłej jesieni zabezpieczaliśmy jego sieć. Wtedy poznałem Pamelę.

- Ach, tak... - Desdemona wiedziała, że Stark Security Systems, znakomicie prosperujące przedsiębiorstwo specjalizujące się w opracowywaniu systemów zabezpieczeń sieci komputerowych, weszło przebojem na rynek i w bardzo krótkim czasie zyskało czołowe miejsce wśród najlepszych firm tego typu w północno-zachodnim rejonie kraju.

Przedsiębiorstwo Starka doradzało najpoważniejszym i największym zakładom oraz instytucjom, a porady dotyczyły bardzo szerokiego wachlarza spraw, od zabezpieczeń systemów komputerowych począwszy, na szpiegostwie przemysłowym skończywszy. Fama głosiła, że trzydziestoczteroletni Stark, który przed trzema laty zaczynał od niczego, dorobił się fortuny i że jest człowiekiem równie bogatym jak wielu jego klientów.

- Miałem wszelkie powody przypuszczać, że Pamela nie jest głupią romantyczką o smutnych, rozmarzonych oczach. Odebrała znakomite wykształcenie. Jest spokojna, opanowana i racjonalna. - Sięgnął po kieliszek i jednym łykiem dopił koniak. Jego zielone oczy niebezpiecznie się zwęziły - Zaczynam myśleć, że celowo mnie zwiodła.

- Jestem przekonana, że to tylko straszliwe nieporozumienie.

- Nie, zwiodła mnie, na pewno. Udawała, że jest kobietą rozsądną i trzeźwo myślącą. Gdy omawialiśmy z prawnikiem sprawę intercyzy, nie odezwała się słowem.

- Może przeżyła szok i musiała się z niego otrząsnąć?

Łypnął na nią spode łba.

- Jaki znowu szok? Od początku wiedziała, że chcę spisać intercyzę. W tych okolicznościach to jedyna rozsądna rzecz, jaką mogłem zrobić.

- Oczywiście. Racja. To bardzo rozsądne rozwiązanie.

- Zerknęła na pusty kieliszek stojący przy wielkiej łapie Starka. Kto wie, może następny łyk koniaku pomoże mu przebrnąć etap rozgoryczenia?

- Jest pani człowiekiem interesu, panno Wainwright. Pani rozumie, dlaczego chciałem spisać intercyzę, prawda?

- Szczerze mówiąc spraw związanych z intercyzą nigdy dokładnie nie rozważałam.

- Nie wyszła pani za mąż?

- Nie. Wracając do rzeczy. Część jedzenia ofiaruję pensjonariuszom schroniska dla bezdomnych, część rozdam moim pracownikom, niestety większość...

- Ja też się jak dotąd nie ożeniłem. Nie sądziłem, że tak dużo wymagam.

Desdemona wstała, wzięła butelkę koniaku stojącą na rogu biurka i napełniła kieliszek Starka.

- Dzięki - mruknął.

- Proszę. - Zanim usiadła, przysunęła rachunek o kilka milimetrów bliżej jego dłoni. - Myślę, że sporządzenie intercyzy ma sens. Taki dokument jest jak umowa na zorganizowanie i obsługę przyjęcia weselnego.

- Otóż to. - Odniosła wrażenie, że jej celna uwaga wprawiła go w stan posępnego zadowolenia. - Jak umowa.

- Skoro już mówimy o umowach, panie Stark, to chciałabym...

- Umowa to rzecz logiczna i rozsądna. Wszyscy wiedzą, że przysięga ślubna jest dzisiaj guzik warta. Natomiast umowa to co innego, to coś, co można wziąć do ręki. - Zacisnął palce w potężną pięść. - Coś, co każdy widzi. Umowa ma konkretną treść, ma ząb. Umowa to rzecz wiążąca.

- Jak najbardziej, panie Stark. Zechce pan zauważyć, że umowa oraz rachunek leżące przed panem są podpisane przez pannę Bedford, która wielokrotnie podkreślała, że pokryje pan koszt przyjęcia.

Stark spojrzał na Desdemonę, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.

- O czym pani, do diabła, mówi?

- O rachunku za przyjęcie. Wszystkie koszty są zsumowane, tutaj, na samym dole. Zechce pan wypisać czek i już uciekam. Miał pan dzisiaj niezbyt udany dzień i na pewno wolałby pan zostać sam.

Stark zerknął na rachunek i groźnie zmarszczył brwi.

- Co to jest? Sześć tysięcy dolarów? Sześć tysięcy dolarów za przyjęcie, którego nie było?

- Tylko sześć tysięcy dolarów, ponieważ odjęłam już zaliczkę, którą otrzymałam w dniu podpisania umowy, oraz pierwszą ratę, którą przyjęłam w zeszłym miesiącu, gdy złożyłam zamówienie u dostawców.

- Nie pamiętam, żebym cokolwiek pani płacił.

- Panna Bedford twierdziła, że ma pańską zgodę na pobieranie dowolnych kwot z kasy Stark Security Systems.

Dwa pierwsze czeki wystawiono właśnie tam, w księgowości. Już je zrealizowałam.

- Szlag by to trafił. Wszystko wymyka mi się z rąk. Proszę mi podać choć jeden dobry powód, dla którego miałbym dopłacić pani jeszcze sześć tysięcy dolarów.

Desdemona zrozumiała, że wreszcie skupiła na sobie pełną uwagę Starka. W jego oczach dostrzegła wojowniczy błysk, który nie wróżył nic dobrego.

- Ponieważ mam umowę, a według umowy dokładnie tyle jest mi pan winien - odparowała. - Panie Stark, jest mi naprawdę przykro, że doszło dzisiaj do tego, do czego doszło, i szczerze panu współczuję. Wiem, że bardzo pan to przeżywa.

- Czyżby?

- Tak, bo mogę sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, kogo porzucono przed ołtarzem.

- Już do tego przywykłem.

Desdemona wytrzeszczyła oczy.

- Słucham?

- Powiedziałem, że do tego przywykłem. – Przysunął rachunek bliżej i zaczął świdrować go wzrokiem. – Drugi raz przez to przechodzę. Jak pani widzi, jestem w tej dziedzinie prawdziwym zawodowcem.

Desdemonę zamurowało.

- Drugi raz? - spytała przerażona.

- Pierwszy raz spotkało mnie to dwa lata temu. Nazywała się Lindsay Mills. Zamiast mnie poślubiła jakiegoś lekarza.

- Dobry Boże... - wyszeptała. - Nie wiedziałam.

- Nic dziwnego. Rzadko wyciągam ten temat w trakcie towarzyskich pogawędek.

- Doskonale pana rozumiem.

- Ona też przysłała list. Na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin