Krentz Jayne Ann - Dobić do brzegu.doc

(1326 KB) Pobierz
KRENTZ JAYNE ANN

KRENTZ  JAYNE  ANN

Dobić do brzegu

 

 

Rozdział  pierwszy

Co do Paula Cormiera była pewna tylko jednego: umierał. Krew z rany na piersi przesączyła mu się przez białą jedwabną koszulę i białą płócienną marynarkę. Wąskimi strumyczkami ściekała na białą marmurową płytę.

Mattie Sharpe bezradnie przyklękła i wzięła Cormiera za rękę. Starszy pan otworzył oczy. Zaczął się w nią wpatrywać tak, jakby musiał przeniknąć wzrokiem gęstą mgłę.

- Christine? Czy to ty, Christine? - Nawet w ochrypłym szepcie słyszało się wytworny, europejski akcent.

- Tak, Paul. - To kłamstwo było jedyną przysługą, jaką mogła mu wyświadczyć. Mocno uścisnęła jego dłoń. - To ja, Christine.

- Tęskniłem do ciebie. Bardzo, bardzo tęskniłem.

- Teraz jestem tu z tobą.

Na kilka sekund Cormier zdołał skupić na niej spojrzenie jasnoniebieskich oczu.

- Nie - powiedział. - Ciebie tu nie ma. Ale ja jestem już prawie tam, prawda? - Wydał odgłos, który zapewne miał być chichotem, ale przeszedł w upiorny, dławiący kaszel.

- Tak. Jesteś prawie tutaj.

- Cieszę się, że znowu cię widzę.

- Tak. - Leniwy powiew gorącej bryzy wpadł do wejściowego korytarza domu Cormiera. Cisza otaczającej dom dżungli była nienaturalna i złowroga. - Wszystko będzie dobrze, Paul Wszystko będzie dobrze. - Znowu kłamstwo.

Następne kłamstwo.

Cormier zmrużył oczy. Przez moment spoglądał na nią zadziwiająco przytomnie.

- Uciekaj stąd. Piorunem.

- Już idę - obiecała Mattie.

Cormier znowu zamknął oczy.

- Przyjdzie człowiek. Stary przyjaciel. Jak przyjdzie, powiedz mu... - Znów dobył się z niego potworny, charczący odgłos, pochłaniający resztki jego sił.

- Co mam mu powiedzieć?

- Reign... - Cormier zadławił się krwią. - W piekle.

Mattie nie zastanawiała się ani chwili nad złożeniem usłyszanych dźwięków w sensowną całość. Machinalnie zapewniła umierającego:

- Na pewno powtórzę.

Chwyt dłoni, która ją ściskała, znowu osłabł.

- Christine?

- Jestem tutaj, Paul.

Ale tym razem Cormier jej nie usłyszał. Już nie żył. Okropieństwo tej sytuacji dotarło w pełni do Mattie. Z wysiłkiem wstała, oszołomiona. Bezmyślnie spojrzała na tarczę swojego czarno-złotego zegarka, jakby spóźniała się na umówione ważne spotkanie.

Zdumiało ją, że jest w tym białym domu z widokiem na ocean zaledwie niecałe pięć minut. Powinna była przyjechać dwie godziny wcześniej. Niestety, zabłądziła na krętej drodze, która wiła się po wyspie i niespodzianie skończyła gdzieś w górach.

Mattie zdenerwowała się i zaniepokoiła tą zwłoką. Teraz uprzytomniła sobie nagle, że gdyby zjawiła się na miejscu o czasie, prawdopodobnie wpadłaby na osobnika z pistoletem, który zabił Paula Cormiera.

Czubkiem skórzanego włoskiego pantofelka trąciła coś na posadzce. Przedmiot z brzękiem przesunął się po marmurze. Mattie aż podskoczyła, spłoszona głośnym dźwiękiem w groźnej ciszy korytarza. Potem spojrzała na posadzkę i zobaczyła pistolet.

Prawdopodobnie własność Cormiera, uznała. Widocznie próbował się bronić przed napastnikiem. Niepewnie postąpiła krok w stronę broni. Zastanawiała się, czy nie powinna jej wziąć.

Na samą myśl o tym zadrżała. Ostatni kontakt z bronią palną miała, gdy trzymała w dłoni plastikowy pistolet z zestawu opakowanego w pudełko z napisem: „Mały rewolwerowiec. Zabawka dla dzieci od lat pięciu". Kolega dał jej to w prezencie na szóste urodziny.

Mattie odbyła więc wielogodzinne ćwiczenie sprawności rewolwerowca, raz po raz błyskawicznym ruchem wyrywając broń z pseudoskórzanej kabury, ozdobionej różowymi frędzlami, aż wreszcie zatroskani rodzice rozbroili ją i dali jej w zamian pudełko wodnych farb.

Mattie sumiennie zajmowała się nową zabawką przez dziesięć minut i zdołała w tym czasie stworzyć wesołego żółtego konia, żeby rewolwerowiec miał na czym jeździć. Malunek całkiem jej się udał, nie uznano go jednak za dostatecznie wybitny, by zawisł na lodówce obok ostatniego dzieła siostry Mattie, Ariel, przedstawiającego bukiet kwiatów.

W ten sposób ćwiczenia z bronią krótką dobiegły dla Mattie końca w bardzo wczesnym stadium. Teraz więc Mattie zdała sobie sprawę, że kompletnie nie ma pojęcia, co się robi z takim straszliwym, śmiercionośnym narzędziem, jakie leży u jej stóp na białej posadzce.

Ciekawe, czy trudno się czymś takim posłużyć, zastanawiała się, podnosząc ciężki pistolet. Chyba nie. Wszyscy punkowie w Stanach nosili coś takiego przy sobie i umieli strzelać, aczkolwiek nie ulegało wątpliwości, że większość z nich nie opanowała sztuki czytania w wystarczającym stopniu, by zapoznać się z instrukcją obsługi. Zresztą na oko było widać, którego końca pistoletu nie należy kierować ku sobie.

Mattie czuła, że zaraz wpadnie w histerię. Najwyraźniej puszczały jej nerwy. Boże! Musiała szybko wziąć się w garść. Panikować będzie mogła później.

Wzięła kilka głębokich oddechów, a przez ten czas jakoś zdołała wepchnąć pistolet do eleganckiej czarno-brązowej torebki. Dokonawszy tego znieruchomiała, zauważyła bowiem plamę krwi na pasku. Niewątpliwie była to krew Cormiera. A pasek zabrudził się od jej dłoni.

Musiała wykrzesać z siebie energię. Mężczyzna, który leżał martwy, w ostatnich słowach swego życia poradził jej, by szybko wyniosła się z tego domu.

Mattie nie wątpiła, że niebezpieczeństwo wciąż tutaj czyha. Czuła jego obecność jak coś namacalnego. Ostatni raz obrzuciła spojrzeniem zwłoki siwego mężczyzny. Przed oczami zrobiło jej się biało: biały płócienny garnitur, białe ściany, białe meble. Biel, wszędzie dookoła biel, nieskończona i niczym nie zakłócona. Niczym, z wyjątkiem czerwieni krwi.

Żołądek podszedł jej do gardła. Nie mogła w takiej chwili pozwolić sobie na torsje. Musiała jak najszybciej opuścić ten dom.

Potykając się dopadła frontowych drzwi, obcasy jej pantofelków głośno zastukały o marmur. Marzyła tylko o tym, by wskoczyć do odrapanego gruchota, który dwie godziny wcześniej wypożyczyła na lotnisku, po wylądowaniu na tej wysepce.

Była już jedną nogą za progiem, gdy przypomniała sobie o mieczu. Przystanęła i przez ramię zerknęła na pokój w żałobnej bieli. Wiedziała, że nie zdoła się zmusić, by tam wrócić.

Valor, miecz z czternastego wieku, który miała pozyskać do kolekcji, był wprawdzie cenny, lecz z pewnością nie był wart ponownego wchodzenia do domu Cormiera. Ciotka Charlotte ją zrozumie.

Co ciotka powiedziała jej o tym mieczu? Wspomniała o jakiejś klątwie. „Śmierć każdemu, kto ośmieli się sięgnąć po tę klingę, zanim nadejdzie mściciel i oczyści ją we krwi zdrajcy".

W przypadku Cormiera to przerażające proroctwo wyraźnie się spełniło. Mattie nie wierzyła w zabobony, lecz mimo to niezaprzeczalnym faktem było, że Cormier sięgnął po miecz i zginął. Uświadomiwszy to sobie, Mattie straciła nagle wszelkie zainteresowanie dla tego średniowiecznego zabytku. Już wcale nie chciała zabrać go z sobą do Seattle.

Odwróciła się i wybiegła przez otwarte drzwi, po drodze nerwowo usiłując wydobyć z torebki kluczyki do wynajętego samochodu. Prawdopodobnie właśnie z powodu poszukiwania tych kluczyków nie zauważyła mężczyzny stojącego nieco z boku na werandzie.

Nie zauważyła też przed sobą nogi w ciężkim, wysokim bucie, póki nie pofrunęła w powietrze, potknąwszy się o nią w biegu. Wylądowała rozpłaszczona na białej podłodze werandy. Zatkało ją. Zanim zdołała pozbierać się na tyle, żeby krzyknąć, poczuła na karku dotyk zimnego metalu.

Z dziwnym dystansem, jakby chodziło o kogoś innego, zaczęła się zastanawiać, czy usłyszy jakiekolwiek ostrzeżenie, zanim nie znany jej człowiek pociągnie za spust.

- Jasna cholera, to ty, Mattie! - rozległ się niski męski głos.

Lufa pistoletu przestała uciskać jej kark, ale Mattie i tak skamieniała ze strachu. - Omal nie załatwiłaś sobie przeniesienia na tamten świat. Skąd miałem wiedzieć, kto wybiegnie z tych drzwi? Nic ci nie jest, mała?

Mattie zdołała pokręcić głową, wciąż ciężko pracując nad odzyskaniem tchu. Otworzyła oczy i stwierdziła, że spogląda prosto w deski podłogi, odległe o mniej więcej pięć centymetrów od jej twarzy. Myśli jakoś jej się nie kleiły. Za dużo tego dobrego, uznała. Była w stresie.

Wielkie łapsko zamknęło się jej na ramieniu.

- Mattie? - Niski, chrapliwy głos pobrzmiewał silnym zniecierpliwieniem.

- Nic mi nie jest. - Te słowa przyniosły jej wielką ulgę. Natychmiast jednak zmartwiała znowu. - Cormier...

- Co z nim?

- Jest tam, w środku.

- Nie żyje?

Zamknęła oczy.

- Tak. O, Boże.

- Wstawaj!

- Chyba nie dam rady.

- Dasz radę. Jazda, Mattie! Nie możemy się tu wylegiwać i gawędzić. - Mocne dłonie złapały ją w pasie i postawiły na nogi.

- Nigdy mnie nie słuchasz, Hugh! - Mattie odgarnęła kilka kosmyków barwy lwiej sierści, które uwolniły się ze schludnego koczka zebranego na karku. Spojrzała w szare oczy Hugh, tak jasne, że łatwo można było je wziąć za lodowe okruchy. - Co ty tu robisz?

- To jest kwestia z mojej roli. Dzisiaj o dziewiątej rano miałaś znajdować się na Saint Gabriel. Co, do cholery, robisz na Czyśćcu? - Odpowiedź jednakże zupełnie go nie interesowała. Czujnym wzrokiem omiatał podjazd za jej plecami. - Chodź tu, szybko.

- Za nic nie wejdę już do tego domu.

Hugh zignorował jej protest, czego zresztą można było się spodziewać.

- Właź do środka, Mattie. Na progu jesteś jak kaczka do odstrzału. - Nie czekając na jej reakcję, poparł żądanie energicznym szarpnięciem. Znaleźli się w korytarzu.

Mattie potykając się szła za nim, usiłując trzymać głowę tak, by jej spojrzenie nie padło na zwłoki Cormiera. Palce jednej dłoni kurczowo zacisnęła na pasku torebki, bez powodzenia usiłując powstrzymać ich drżenie.

- Nie ruszaj się stąd - nakazał Hugh.

- Nie martw się. Ani mi to w głowie. - Miała nadzieję, że uda jej się nie zwymiotować na marmurową podłogę.

Hugh puścił ją i sprężystym krokiem podszedł do zwłok ubranych w biały płócienny garnitur. Przez kilka sekund spoglądał na nie z góry, od pierwszej chwili przekonany o nieodwracalności tego, co się stało. Cormier miał nieprzeniknioną twarz. Nie wyrażała wstrząsu, zaskoczenia, strachu ani przerażenia, tylko poczucie niezłomnej godności.

Mattie przyglądała się Hugh wiedząc, że powinna mu być wdzięczna za wtargnięcie do jej życia w tym momencie. Świetnie rozumiała, że w tak śliskiej sytuacji nikt nie pomoże jej lepiej niż on.

Szkoda tylko, że na sam jego widok omal nie dostała szału. Szkoda, że po upokarzającym fiasku, jakie poniosła przed rokiem, postanowiła wymazać go ze świadomości raz na zawsze. Szkoda, że jedynym człowiekiem potrzebnym jej w tej chwili był akurat mężczyzna, który okrutnie ją zlekceważył, gdy ofiarowała mu się ciałem i duszą.

Przez ostatni rok niezbyt się zmienił. Miał tę samą gęstą grzywę włosów, może nieco bardziej szpakowatą. To samo smukłe, giętkie ciało, które wciąż jeszcze nie zdradzało oznak słabości, mimo iż Hugh skończył już czterdziestkę. Tę samą twarz z ostrymi, mocno rzeźbionymi rysami. Te same piękne i niezwykle seksowne usta. Ten sam męski czar.

W dodatku przejawiał wciąż ten sam żałosny gust w doborze garderoby, co Mattie odnotowała pełnym niechęci spojrzeniem. Wysokie, pokancerowane buty, nie wyprasowana koszula khaki, rozpięta na tyle, by odsłaniać owłosienie na piersi, znoszony skórzany pas i wytarte dżinsy, które podkreślały płaskość brzucha i muskularność ud.

Hugh zerknął na nią.

- Zaraz wrócę. Tylko przyniosę trochę towaru z kuchni. - I już oddalał się od ciała Cormiera. Pistolet trzymał w dłoni tak naturalnym gestem, jakby broń stanowiła przedłużenie jego ramienia.

- Z kuchni?! Na miły Bóg, Hugh, nie ma teraz czasu ściągać piwa z lodówki. A jeśli on jeszcze tu jest? Ten człowiek, który zabił biednego pana Cormiera?

- Nie martw się. Nikogo tu nie ma. Gdyby był, leżałabyś trupem tak samo jak Cormier.

Ruszył do drzwi, a Mattie przełknęła ślinę.

- Poczekaj. Proszę cię, nie zostawiaj mnie z... - Ugryzła się w język. Powinna dobrze wiedzieć, że nie ma sensu błagać Hugh Abbotta, by został. - Niech cię szlag trafi - szepnęła.

Stała, nasłuchując stukotu ciężkich butów kroczących po marmurowych płytach. Z odgłosów wynikało, że Hugh skręcił z korytarza do innego pomieszczenia. Potem zapadła złowróżbna cisza. Gdyby nie przesycona skwarem bryza, panowałby tu absolutny bezruch.

Spoglądając nerwowo ku drzwiom prowadzącym w głąb domu, Mattie bawiła się kluczykami wynajętego wozu. Wcale nie musiała tu stać nie wiadomo dokąd i czekać na Hugh. Mogła wrócić samochodem na lotnisko. Niczego bardziej nie pragnęła, niż wsiąść do samolotu i wynieść się z tej przeklętej wyspy. Czuła się jednak zagubiona i bardzo, bardzo niepewna.

Ćwiczenia rewolwerowca, wykonywane za pomocą plastikowego pistoletu, były jednym z niewielu jej wypadów w świat przygody. Artystycznie zorientowana familia Mattie wyżej stawiała bardziej cywilizowane i wyrafinowane dążenia.

Natomiast Hugh Abbott znał smak przemocy i niebezpieczeństw. Jako człowiek do specjalnych poruczeń i nieetatowy doradca do spraw ochrony w międzynarodowej firmie ciotki Charlotte, Vailcourt International, był za pan brat z takimi zjawiskami.

Zanim Mattie poznała Hugh rok temu, uważała go za udomowionego wilka ciotki Charlotte. To, czego dowiedziała się o nim od tej pory, bynajmniej nie dało jej podstaw do zmiany opinii.

Znów usłyszała stukot buciorów na marmurowych płytach. Hugh ponownie pojawił się w drzwiach, niosąc dwie płócienne torby z uszami, mocno wypchane nie znaną jej zawartością.

- W porządku. Dość czasu tu zmarnowaliśmy. Idziemy. - Hugh przeszedł obok ciała Cormiera, nie zatrzymując na nim wzroku. Dostrzegł w palcach Mattie kluczyki. - Zapomnij o tym pudle, które wynajęłaś. Nigdzie nim nie pojedziesz.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Że pojedziemy twoim samochodem? Gdzie zaparkowałeś?

- Kilkaset metrów dalej, niedaleko drogi. Mam nadzieję, że samochód jest niewidoczny, ale kto wie, na jak długo. - Podszedł do niej wielkimi krokami. - Bierz ten gips. Chcę mieć jedną rękę wolną. - Wepchnął jej w dłoń ucho torby, i popatrzył przez otwarte drzwi na ołowianoszare niebo. - Za parę minut lunie jak z cebra. To powinno nam pomóc.

Mattie puściła mimo uszu uwagę o nadciągającej ulewie. Za bardzo zajmowało ją żonglowanie ciężką torbą i torebką.

- Po co ci te wory? Nie potrzebujemy tego wszystkiego. Chcę tylko dojechać na lotnisko.

- Lotnisko jest zamknięte.

Wstrząśnięta Mattie wytrzeszczyła na niego oczy.

- Zamknięte? To niemożliwe.

- Ale prawdziwe. Sam ledwo tu doleciałem. Na drodze są uzbrojeni ludzie, a wszystkie samoloty, które nie wystartowały, powiedzmy, przynajmniej czterdzieści minut temu, bez wątpienia palą się już jak próchno. Mój jest niestety wśród nich. Charlotte będzie musiała mi zrekompensować stratę tego Cherokee. To była urocza maszyna.

- Jejku, Hugh, co tu się dzieje? O co tutaj chodzi?

- Wykazałaś jak zawsze nadzwyczajne wyczucie czasu i miejsca. Władowałaś się dokładnie w środek jakiegoś durnego przewrotu wojskowego na Czyśćcu. Chwilowo nie mam jak dowiedzieć się, kto jest górą, ale na razie jedynym sposobem na opuszczenie wyspy jest odpłynięcie łodzią. Spróbujemy to zrobić motorówką Cormiera.

- Nie wierzę w to wszystko.

- Lepiej uwierz i chodź.

- Dokąd? - spytała.

- Zaczniemy od łazienki. - Ruszył korytarzem.

- Na miłość boską, Hugh, zapewniam cię, że nie muszę korzystać z łazienki. W każdym razie w tej chwili stanowczo nie. Zatrzymaj się, proszę. Nic z tego nie rozumiem.

Odwrócił się w progu i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem.

- Mattie, nie chcę słyszeć od ciebie ani jednego słowa więcej. Chodź tu, i to już!

Posłusznie podreptała za nim. Była w zbyt silnym stresie, by zdobyć się na jasne myślenie. Obok zwłok Cormiera zamknęła oczy. W chwilę później z białego korytarza weszła za Hughem do luksusowej sypialni, gdzie biel wnętrza urozmaicały srebrne akcenty.

- Pan Cormier wyraźnie nie przepadał za bogactwem barw - mruknęła Mattie.

- A no nie. Mawiał, że za długo musiał pracować w mroku. Skoro się wycofał, to chce żyć w słońcu. - Hugh otworzył drzwi w głębi sypialni.

- Co przez to rozumiał?

- Mniejsza o to. Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Tędy proszę. - Wkroczył do łazienki.

Mattie podążyła za nim z uczuciem niepokoju.

- Hugh, naprawdę nie rozumiem. - Zmarszczyła czoło przyglądając się, jak Hugh podchodzi do olbrzymiej białej wanny i popycha ścianę za kranami. - Co ty...?

- Cormier zbudował sporo wyjść z tego domu. Był urodzonym strategiem.

- Rozumiem. Czyli spodziewał się kłopotów.

- Właściwie nie. Nie na Czyśćcu. - Hugh patrzył, jak część ściany odsuwa się i odsłania ciemny korytarz. - Ale, tak jak mówię, lubił być zawsze przygotowany na najgorsze.

- O Boże! - Mattie zadrżała, spojrzała bowiem w czarną dziurę. Dawny lęk, który odzywał się w niej zawsze, gdy znajdowała się w ciasnym pomieszczeniu, przyprawił ją o ssanie w dołku. - Wiesz, Hugh, powinnam chyba cię uprzedzić. Nie jestem zbyt dobra w...

- Nie teraz, Mattie - powiedział niecierpliwie, wszedł do mrocznego korytarza i odwrócił się, żeby podać jej rękę.

- Czy musimy iść tą drogą? - spytała bezradnie.

- Przestań piszczeć, mała. Nie mam czasu słuchać takiego skamlania.

Dogłębnie upokorzona Mattie odnalazła w sobie siły, by zapuścić się w mroczny korytarz. Hugh przycisnął jakiś guzik i ściana za nimi zasunęła się z powrotem. Mattie wstrzymała oddech, na szczęście jednak nie musiała długo znosić ciemności. Hugh zapalił latarkę, którą wyciągnął z torby.

- Dzięki Bogu, że masz czym poświecić - powiedziała Mattie.

- Nic trudnego. Cormier trzymał po kilka latarek w każdym pokoju. Tę wziąłem z kuchni, ale tutaj prawdopodobnie też byśmy coś znaleźli. Na takiej wyspie jak ta można się szpetnie zawieść na elektryczności. Chodź wreszcie, mała.

Korytarz był wąski, lecz na szczęście krótki. Dzięki światłu i kilku głębokim oddechom Mattie zdołała zapanować nad klaustrofobią tak samo, jak robiła to w windach. Hugh nacisnął inny guzik i otworzył zamaskowane drzwi w bocznej ścianie budynku, zanim ściany jaźni Mattie zdążyły się naprawdę groźnie ścieśnić.

Mattie z ulgą wyszła na zewnątrz i niespodziewanie znalazła się pośrodku dżungli, w cieniu bujnej zieleni, która tworzyła nieprzenikniony gąszcz wchłaniający jedną ze ścian domu. Poklepała wielki, szeroki liść, kołyszący się dokładnie przed jej nosem.

- Nie było najgorzej - powiedziała - ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego musieliśmy opuścić dom tą drogą. Prościej byłoby zwyczajnie iść do samochodu.

Hugh przedzierał się przez coś, co dla Mattie stanowiło zieloną ścianę nie do przebycia. Znów puścił mimo uszu jej uwagę.

- Trzymaj się blisko mnie, Mattie. Nie chcę, żebyś zgubiła się w dżungli.

- Nie idę do żadnej dżungli.

- Owszem, idziesz. W tej sytuacji oboje mamy tylko jedno rozsądne wyjście. Nie rzucać się w oczy, póki nie złapiemy jakiegoś środka transportu.

- To szaleństwo, Hugh. Nie ma mowy, żebym wlokła się przez tę dżunglę. Zresztą w ogóle nigdzie nie idę, póki tego nie przemyślę.

- Myśleć możesz później. W tej chwili wystarczy, że będziesz ruszać nogami. - Hugh już znikał w zielonej gęstwinie.

Udomowiony wilk ciotki Charlotte najwyraźniej był przyzwyczajony do wydawania rozkazów i do posłuchu. Nie bez powodu mówiono, że rozkazuje nawet ciotce.

Mattie stała niezdecydowana w pobliżu bocznej ściany domu. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że powinna pobiec za Hughem, który bądź co bądź był w takich sprawach specjalistą. Na chwilę unieruchomiła ją jednak paskudna psychomieszanka, na którą złożyły się niedowierzanie, wstrząs i zadawniona złość.

Hugh spojrzał przez ramię, mrużąc oczy.

- No, dalej, Mattie! Ruszaj się!

Nie podniósł głosu, ale jego słowa podziałały jak smagnięcie biczem. Wahanie Mattie ustąpiło w jednej chwili. Puściła się naprzód, usilnie starając się nie zgubić torebki ani uszatej torby.

Zrobiwszy dwa kroki w głąb zieleni, Mattie poczuła się całkowicie zagubiona, jej zmysły atakowała silna, przesycona wilgocią woń. Ziemia pod stopami był miękka, sprężysta i prawie czarna. Deptali gigantyczną pryzmę kompostową, która dojrzewała od niepamiętnych czasów. Bagienko wsysało jej włoskie pantofelki za dwieście dolarów, jakby było żywą istotą, która dawno już nie miała okazji posilić się dobrze wyprawioną skórką.

Potężne paprocie, które niezaprzeczalnie dostałyby pierwszą nagrodę na każdym pokazie ogrodniczym w Seattle, zwieszały się nad ścieżką jak korpulentne zielone duchy. Długie, wijące się wąsy lian splatały się z falującymi wokół egzotycznymi storczykami. Mattie miała wrażenie, że płynie pod powierzchnią bardzo wiekowego morza. Na głowę spadło jej kilka pokaźnych deszczowych kropli.

- Hugh, dokąd idziemy? Zgubimy się tutaj.

- Niedaleko. I na pewno się nie zgubimy. Wystarczy, że będziemy mieli dom za plecami, a szum oceanu po lewej. Cormier to był stary lis. Zawsze musiał być pewny, że ma drugie wyjście z nory, i dbał o to, żeby plan ucieczki był prosty.

- Jeśli był taki chytry, to czemu leży teraz trupem u siebie w domu?

- Nawet chytrym starym lisom węch w końcu słabnie i popełniają błąd. - Hugh odepchnął ławę listowia, blokującą im przejście.

Liście natychmiast wróciły na poprzednie miejsce. Kłąb białych lilii uderzył Mattie prosto w twarz.

- Ariel miała rację - mruknęła pod nosem, widząc znikające plecy Hugh. - Niewiele masz z dżentelmena. - Rozgarnęła lilie, przy okazji obrywając po bokach torebką i uszatą torbą.

- Uważaj na tę zieleninę - poradził jej przez ramię Hugh. - Sprężynuje jak diabli.

- Zauważyłam. - Mattie dała nura do przodu, by uniknąć następnej fali zieleni.

Na coś przydał jej się aerobik, który zaczęła ćwiczyć rok temu, na swoje trzydzieste pierwsze urodziny. Traktowała to jako jedno z antidotum na stresy, które w ostatnich czasach zdawały się atakować ją ze wszystkich stron. Bez tej zaprawy kondycyjnej nie byłaby w stanie dotrzymać kroku Hugh Abbottowi w ich wyścigu przez dżunglę.

Nawiasem mówiąc, kobiecie takiej jak ona nie było łatwo dotrzymać kroku Hugh nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Kiedyś bardzo wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie jest w jego typie. Mattie wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego upokorzenia.

- Jeszcze kawałeczek, jak sobie radzisz, mała? - Hugh lekko przeskoczył przez zwalony pień, niczym przez konia w sali gimnastycznej, i wyciągnął rękę, by pomoc Mattie w forsowaniu przeszkody.

- Jak widzisz, jeszcze tu jestem, nie? - syknęła Mattie przez zęby.

Deszcz się nasilał. Zielony baldachim nad ich głowami zaczynał przeciekać jak nieszczelny sufit. Dając susa przez pień, Mattie usłyszała odgłos rozdzieranego materiału.

Najpierw pomyślała, że trzasnęły na siedzeniu jej pięknie skrojone oliwkowozielone spodnie, zaraz jednak uświadomiła sobie, że to tylko rękaw kremowej jedwabnej bluzki. Zaczepił się o lianę.

- Cholera! - Mattie spojrzała na rozdarcie i westchnęła. - Czemu Cormier miałby ci pokazywać swoje wyjście bezpieczeństwa? - spytała, wbijając wzrok w plecy Hugh. - Nawet nie wiedziałam, że go znasz.

Odpowiadając nie zwolnił kroku ani nawet się nie odwrócił.

- Dowiedziałabyś się, że go znam, gdybyś trzymała się ustaleń i dzisiaj rano poleciała na Saint Gab...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin