Carroll Jenny (Cabot Meg) - 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń 05 - Szukając siebie.pdf

(619 KB) Pobierz
Carroll Jenny (Cabot Meg) - 1-8
CARROLL JENNY
SZUKAJĄC SIEBIE
1
Nazywam się Jessica Mastriani.
Może o mnie słyszeliście. Ale nie obrażę się, jeżeli nie. Zresztą chyba nawet
tak bym wolała.
A mogliście o mnie słyszeć, bo to mnie prasa nazwała „dziewczyną od
pioruna”. Kiedy kilka lat temu uderzył we mnie piorun, zyskałam zdolności
parapsychiczne, dzięki którym potrafiłam odnajdywać zaginionych ludzi we śnie.
Było wtedy o tym dość głośno. Przynajmniej w Indianie, skąd pochodzę.
Nakręcili nawet serial telewizyjny na podstawie historii mojego życia. Nie był na nim
oparty zbyt dokładnie. To znaczy, mnóstwo rzeczy zmyślili. Na przykład, że
pojechałam do Quantico szkolić się na agentkę FBI. Wcale tak nie był o. Aha, i w
serialu uśmiercili też mojego tatę. W rzeczywistości żyje i ma się świetnie.
Ale nie miałam do nich pretensji (chociaż tata nie był specjalnie zachwycony),
bo za serial mi zapłacili. Za prawo do wykorzystania mojego nazwiska, mojej historii
i inne takie. Na koniec zrobiło się z tego sporo pieniędzy, mimo że serial pokazują
tylko w kablówce i to nawet nie w którejś z głównych stacji.
Rodzice realizują czeki, które dostaję co miesiąc, i inwestują je w moim
imieniu. Nie musiałam jeszcze naruszyć tego kapitału. Wydaję tylko od czasu do
 
czasu trochę odsetek, kiedy nie starcza mi kasy najedzenie albo czynsz czy coś
takiego. Co wcale ostatnio tak często się nie zdarza, bo mam pracę na lato, i tak dalej.
Może nie najlepszą pracę pod słońcem. Ale przynajmniej nie pracuję dla FBI, jak w
tym serialu o moim życiu.
Pracowałam dla nich przez jakiś czas. Mają tam specjalny wydział, którego
szefem jest taki jeden facet, Cyrus Krantz. Pracowałam tam przez prawie rok.
Widzicie, to wcale nie miało tak wyglądać. To znaczy, moje życie. Zaczęło się
od tego uderzenia pioruna. Przecież zupełnie tego nie planowałam. Bo nikt - a
przynajmniej nikt przy zdrowych zmysłach - nie chciałby zostać trafiony przez piorun
i zyskać zdolności parapsychiczne, bo - możecie mi wierzyć w tej sprawie - to jest
totalna beznadzieja. To znaczy, ludzie, którym pomogłam, pewnie to doceniają. Ale
ja sama nie miałam z tego żadnej większej frajdy, przysięgam.
A potem zaczęła się wojna. Tak jak piorun uderzyła znienacka. I jak piorun
zmieniła wszystko. Nie tylko dlatego, że nagle ludzie przy naszej ulicy wywieszali
przed domami amerykańskie flagi i że dwadzieścia cztery godziny na dobę, jak
przymurowani, wgapialiśmy się w CNN. Dla mnie zmieniło się o wiele więcej. Ja
przecież nawet jeszcze wtedy nie skończyłam liceum, a Wuj Sam i tak zwrócił się do
mnie: „Jesteś nam potrzebna”.
Problem w tym, że oni mnie naprawdę potrzebowali. Umierali niewinni
ludzie. Co ja miałam zrobić, odmówić?
Chociaż, prawdę mówiąc, z początku próbowałam odmawiać. Aż wreszcie
mój brat, Douglas - ten, który według mnie powinien najbardziej protestować
przeciwko moim związkom z FBI - powiedział:
- Jess, co ty wyrabiasz? Musisz się zgodzić.
No to się zgodziłam.
Najpierw powiedzieli mi, że mogę pracować z domu. Co mi odpowiadało, bo
naprawdę musiałam skończyć czwarte klasę, i tak dalej.
Ale byli też ludzie, których należało odszukać, i to szybko. Jak niby miałam to
zrobić? Przecież był a wojna.
Wiem, że dla większości ludzi ta wojna toczyła się gdzieś tam, daleko. Założę
się, że przeciętny Amerykanin nawet o niej nie myślał poza tymi chwilami, no wiecie,
kiedy włączał wieczorne wiadomości i widział, jak terroryści wysadzają ludzi w
powietrze i tak dalej. Tylu a tylu żołnierzy piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych
zginęło w dniu dzisiejszym - mówili w wiadomościach. A następnego dnia ludzie
 
słyszeli: Znaleźliśmy tylu a tylu terrory stów ukrywających się w jaskiniach w górach
Afganistanu.
No cóż, z mojego punktu widzenia wyglądało to inaczej. Ja nie oglądałam
wojny w telewizyjnych wiadomościach. Zamiast tego widziałam ją na żywo. Boja
tam byłam. A byłam tam, bo to ja im mówiłam, w których jaskiniach mają szukać
ludzi, których bezzwłocznie musieli pojmać.
Najpierw próbowałam to robić z domu, a potem z Waszyngtonu.
Ale bardzo często, kiedy mówiłam im, gdzie mają szukać, oni szukali, a potem
wracali i mówili:
- Tam nikogo nie było.
Aleja wiedziałam, że nie mają racji. Boja się nigdy nie myliłam. Czy raczej,
powinnam może powiedzieć, moje zdolności nigdy mnie nie zawiodły.
Więc wreszcie powiedziałam:
- Posłuchajcie, wyślijcie mnie tam, a ja wam pokażę, gdzie szukać.
O niektórych znalezionych przeze mnie ludziach słyszeliście w telewizji. Inni,
których znajdowałam, byli objęci tajemnicą wojskową. Do niektórych przeze mnie
znalezionych nie mogliśmy się dostać ze względu na miejsca, gdzie się ukrywali,
głęboko w górach. Niektórych chcieli mieć na oku i obserwować, jak sytuacja się
rozwinie. A innych, znajdowanych przeze mnie, spotykała śmierć.
Ale ich znajdowałam. Wszystkich znajdowałam.
I wtedy zaczęły się koszmary. Przestałam w ogóle sypiać. To znaczyło, że
nikogo więcej nie mogłam odnaleźć. Bo nie mogłam śnić.
Zespól stresu pourazowego. Czyli TPSD. W każdym razie tak to nazywają.
Próbowali wszystkiego, co im przychodziło do głowy, żeby mi pomóc. Leki.
Psychoterapia. Weekend przy wielkim, pięknym basenie w Dubaju. Nic z tego.
No więc, koniec końców, odesłali mnie do domu, myśląc, że może mi się
polepszy, kiedy znajdę się w swoim normalnym otoczeniu.
Ale problem polegał na tym, że kiedy wróciłam do domu, wcale nie znalazłam
się w normalnym otoczeniu. Wszystko wyglądało inaczej.
Pewnie jestem niesprawiedliwa. Pewnie tak naprawdę to ja się zmieniłam, a
nie inni. No bo człowiek ogląda takie rzeczy: dzieciaki wrzeszczą do ciebie, żeby nie
zabierać im ojca, różne rzeczy wylatują w powietrze... ludzie wylatują w powietrze...
A ty masz raptem siedemnaście lat, czy coś koło tego - hej, a nawet gdyby mieć ze
czterdzieści - trochę trudno w rok potem ot tak, jakby nigdy nic, wrócić do domu. I
 
co? Chodzić do centrum handlowego? Robić sobie pedicure? Oglądać Sponge Bob
Kancias toporty?
Dajcie spokój.
Ale nie mogłam też wrócić do tego, czym się zajmowałam wcześniej. To
znaczy do pracy dla FBI. Sama siebie nie umiałam już odnaleźć, a co dopiero kogoś
innego. Bo już nie byłam „dziewczyną od pioruna”.
Odkrywałam powoli, że stałam się kimś, kim nie byłam od bardzo długiego
czasu.
Normalną osobą.
A w każdym razie o tyle normalną, o ile taka dziewczyna jak ja może być
normalna. No bo w końcu z własnego wyboru noszę włosy niemal tak krótkie jak
niektórzy z tych komandosów, z którymi współpracowałam.
I przyznam, że mam niejakie upodobanie do krążowników szos. Tych
dwuśladowych. Nie takich z napędem na cztery koła.
I przyznam też, że nigdy nie uważałam, że fajny dzień to taki, kiedy się
dzwoni do przyjaciółek albo gada z nimi przez sieć, a potem umawia do kina na
romantyczną komedię. Bo po pierwsze, ja mam tylko jedną, no może dwie
przyjaciółki. A po drugie, lubię takie filmy, w których coś wybucha.
A przynajmniej kiedyś lubiłam. Dopóki różne rzeczy nie zaczęły dość
regularnie wybuchać wokół mnie. Teraz podobają mi się filmy o komiksowych
istotach z kosmosu, które mieszkają na Hawajach z małymi dziewczynkami, albo o
rybkach, które się gubią. Tego typu rzeczy.
Ale pomijając tych parę drobnych szczegółów, jestem jak najbardziej
normalna. Trochę to potrwało, ale mi się udało. Poważnie. Prowadzę życie, które z
każdego punktu widzenia można by określić jako normalne. Mieszkam w normalnym
mieszkaniu i mam normalną współlokatorkę. No cóż, dobra, Ruth, moja najlepsza
przyjaciółka od niepamiętnych czasów, nie jest tak zupełnie normalna. Ale dla mnie
wystarczy. Robimy razem normalne rzeczy, na przykład chodzimy po zakupy albo
zamawiamy do domu chińszczyznę i oglądamy w telewizji te durne seriale, za
którymi ona tak przepada.
I niech będzie, Ruth przez cały czas stara się mnie gdzieś wyciągać, na
przykład na koncerty na świeżym powietrzu i inne takie. A ja już bym raczej wolała
siedzieć w domu i ćwiczyć grę na flecie. Więc może nie jestem jednak tak do końca
normalna.
 
Ale hej, ona mi załatwiła pracę na lato. I to całkiem normalną letnią pracę,
taką, za którą człowiekowi płacą marne grosze. Czy nie dokładnie czegoś takiego
oczekuje normalna dziewiętnastolatka? Marnie płatnej pracy na lato?
No więc jest normalnie. Na szczęście przy moich wypłatach z FBI (Tak,
byłam na ich liście płac. Nie jako agentka, czy coś. Ale płacić mi musieli. No co wy?
Miałam niby harować dla nich za darmo?) i odsetkach od zainwestowanej kasy za
serial telewizyjny, i przy tym, co mama i tata podsyłają mi z domu, radzę sobie nieźle.
Poza tym, rozumiecie, przecież to nie tak, że jestem tu sama. Ruth i ja
zrzucamy się na wszystkie wydatki: zakupy spożywcze, czynsz (dość wysoki, chociaż
mamy mieszkanie z jedną tylko sypialną. No, ale tak to już bywa w nowojorskiej
Hell's Kitchen, czyli, jakby ktoś z was nie wiedział, najdroższej dzielnicy
mieszkaniowej na świecie)... Wszystko dzielimy po połowie.
W każdym razie, ta praca... No, w sumie jest fajna. Pomaga się dzieciakom - i
zresztą to nieco zabawne, bo przecież dokładnie coś takiego robiłam, kiedy zaczęła
się ta cała historia z piorunem i resztą (zanim zaczęłam, zamiast ratować dzieciom
życie, komplikowałam je, aresztując ich ojców). Ruth załatwiła sobie pracę w takiej
jednej organizacji pozarządowej. Dowiedziała się o niej z tablicy ogłoszeń na swojej
uczelni (kiedy już ją przyjęli na wszystkie uczelnie, gdzie składała podania,
zdecydowała się na Columbię).
Mnóstwo osób - na przykład rodzice Ruth i jej brat bliźniak, Skip, który
studiuje na Uniwersytecie stanu Indiana, a teraz przyjechał do Nowego Jorku na lato i
ma praktykę w jakiejś firmie na Wall Street - uważają, że Ruth mogła znaleźć sobie
lepiej płatną wakacyjną pracę, skoro już studiuje na Columbii, która jest przecież
uczelnią należącą do Ligi Bluszczowej i tak dalej.
Ale Ruth mówi zawsze: „Mnie zależy na tym, żeby zmieniać świat” - no i
bardzo fajnie, bo jej rzeczywiście na tym zależy. A robi to w ten sposób, że
organizuje grupy muzyków i aktorów, którzy odwiedzają różne miejskie dzienne
świetlice i półkolonie, gdzie pomagają dzieciakom wystawiać jakieś sztuki czy
musicale, bo miasto nie ma wystarczających środków, żeby zatrudniać prawdziwych,
dyplomowanych nauczycieli.
Najpierw uznałam, że to jakaś głupota - to znaczy, ta wakacyjna praca Ruth.
W jaki sposób, wystawiając sztukę w dziennej świetlicy osiedlowej, pomóc
dzieciakowi, którego matka to, na przykład, ćpunka?
Ale potem, któregoś dnia, Ruth zapomniała zabrać z domu portfel i poprosiła,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin