Joan Gould - Gwiazda przewodnia.rtf

(471 KB) Pobierz

 

JOAN GOULD

 

 

 

Gwiazda przewodnia

 

Przekład Zofii Hartingh

 


Rozdział I

 

Był mroźny, zimowy poranek. Śnieg zaścielił białym całunem ziemię, a ostry wiatr północny tamował oddech w piersiach.

Mieszkańcy małej wioski Wyn chronili się przed zimnem w domach, które wyglądały posępnie i szaro wśród cieni budzącego się dnia. Tylko wiejska gospoda, o żółto malowanych wrotach i zielonych okiennicach, zdradzała ślady życia. Na ganku, nieco osłoniętym od wichru, stały trzy osoby.

- Spóźnia się dziś dyliżans - zauważył barczysty mężczyzna.

- I nie dziwota, na taki psi czas - odparł drugi, zawiązując silniej dokoła szyi czerwony, włóczkowy szalik.

- Dokąd ta mała jedzie, Barnabo?

- Do Seybrock - odparł zapytany. - Do brata Darby'ego MacKeona. Jak wam wiadomo, ten poczciwiec Darby zmarł wczoraj. Panie, świeć nad jego zacną duszą! A Judyta... Małgosiu, kochanie - przerwał, zwracając się do stojącej obok dziewczynki - nie boli cię już rączka, w którą żona Darby'ego uderzyła tak silnie?

Dziewczynka podniosła ku mówiącemu bladą twarzyczkę, na której były widoczne ślady cierpienia i próbowała uśmiechnąć się.

- Więc to ta mała - rzekł Sandy - o której opowiadaliście mi kiedyś, że...

- Tak, tak - szybko przerwał Barnaba. Mówił z akcentem, świadczącym wymownie o jego zamorskim pochodzeniu. - Ale nie wspominajcie o tym. Widzicie - dodał, zniżając głos - mała jest nad wiek rozwinięta i gdyby wiedziała o wszystkim, zadręczałaby się różnymi myślami.

- Rozumiem - odparł Sandy, potakując głową. - No i cóż? - zwrócił się do dziecka. - Czy chętnie jedziesz w drogę?

- Judyta mnie biła - zwięźle odparła dziewczynka.

Sandy popatrzył na nią bacznie. Nie zdawała się jednak zwracać na to uwagi, tylko jej drobne paluszki zacisnęły się silniej dokoła spracowanej dłoni Irlandczyka.

- He! He! - zauważył Sandy. - Widzę, że masz stary rozum w młodej główce! Ale skądże, Barnabo, ta myśl wysłania jej do Seybrock?

- O tym kiedyś wam opowiem - przerwał Barnaba. - No! No! Nie płacz maleńka. Przyjdę cię odwiedzić za tydzień od tej niedzieli, przyniosę skrzypce i dopiero nam będzie wesoło! Zobaczysz! Ale oto i dyliżans.

Powóz ciężko zatoczył się przed bramę, a zziębnięty woźnica zapytał, czy są pasażerowie na dalszą drogę.

- Tylko ta odrobina, niewiele zabierze wam miejsca - odparł Sandy.

Barnaba otworzył drzwiczki i zajrzał w głąb dyliżansu. Siedziały w nim już trzy osoby: dwóch mężczyzn i stara dama, otulona w pledy i szale.

- No, duszyczko! Nie zapomnij - mówił do małej, podnosząc ją wraz ze skromnym pakunkiem do góry. - W Seybrock zapytaj o Terencjusza MacKeona. Pomówię z woźnicą, aby cię wysadził przed jego mieszkaniem.

Usta dziewczynki drżały, gdy przytulała głowę do ogorzałej twarzy Irlandczyka.

- Bywaj zdrów, Barnabo - szepnęła cicho i żałośnie, usiłując wspiąć się na stopnie powozu.

- Ostrożnie, maleńka! Bo się poślizgniesz! Podaj mi najpierw swój węzełek - odezwał się dźwięczny męski głos z wnętrza powozu, a jednocześnie życzliwa dłoń wyciągnęła się dziecku na pomoc.

Małgosia zawahała się, gdzie usiąść, ale nieznajomy zrobił jej miejsce obok siebie. Gdy fałdzisty płaszcz, w który był otulony, odchylił się nieco, dziewczynka spotkała łagodne wejrzenie dwojga piwnych oczu.

Tymczasem Barnaba brnąc przez śnieg po kostki, obszedł powóz i stanął przy drugich drzwiczkach, ciekawie zaglądając do środka. Przyjrzawszy się mężczyźnie, skłonił się z oznakami najgłębszego uszanowania.

- Wielce zobowiązany jestem wielmożnemu panu - odezwał się, mnąc baranią czapkę. - Bardzo mi nie na rękę, że muszę małą wysyłać samą, ale to dziecko ma sprytną główkę na karku i da sobie radę w drodze.

- Czy to wasza córeczka? - spytał sędzia Gray.

- Nie, wielmożny panie, nie mam dzieci i jestem samotny na świecie jak ptak. Jest to wychowanka Darby'ego MacKeona, który zmarł, biedaczysko, zeszłej nocy. Ona jedzie do jego brata, do Seybrock. Wielmożny pan udaje się tam zapewne na sądy?

- Zgadłeś, przyjacielu - uśmiechnął się sędzia. - Ale czy mi się zdaje, że ja cię już widziałem? Może stawałeś kiedy w sądzie? Przyznaj się!

- Uchowaj, Panie Boże - gorąco zaprzeczył Irlandczyk. - Nigdy nie miałem osobiście do czynienia z wielmożnym panem, chociaż nie mógłbym tego powiedzieć o wszystkich moich przyjaciołach!

Sędzia roześmiał się szczerze, a w tej chwili woźnica trzasnął z bicza i dyliżans leniwie ruszył z miejsca. Sędzia zdążył tylko rzucić staremu zapewnienie, że zaopiekuje się dzieckiem w drodze i dostawi je na miejsce przeznaczenia. Małgosia w ostatniej chwili wychyliła się przez okno i na pożegnanie pomachała chusteczką. Potem westchnąwszy, usiadła i cichutko wtuliła się w swój kącik. Sędzia, zdziwiony takim opanowaniem, zaczął przyglądać się dziewczynce z ciekawością.

Widział przed sobą bladą, dziecinną twarzyczkę o słodko wykrojonych usteczkach, ściągniętych wyrazem stanowczości i siły, która go niezmiernie zdziwiła u tak małego dziecka. Spod białego i gładkiego czoła świeciło dwoje prześlicznych siwych oczu, ocienionych czarnymi, długimi rzęsami. Dziewczynka ubrana była bardzo ubogo ale czysto. Stara, perkalowa sukienka była w kilku miejscach połatana. Wyblakły czerwony kapturek osłaniał główkę, a ramiona okrywał biały, miękki szal z kosztownej, jedwabiem i złotem przetykanej tkaniny. Bogactwo tego szala, jakkolwiek już wyszarzałego, stanowiło dziwną sprzeczność z ubóstwem pozostałego stroju.

Mróz dawał się we znaki coraz dotkliwiej i dreszcz począł wstrząsać postacią biednego dziecka. Widząc to, sędzia rozpiął płaszcz i począł ją otulać.

- Ciekaw jestem, maleńka, czy utrzymałabyś się na moich kolanach. Spróbujemy, chcesz? Ot, widzisz, jak dobrze!

- Obawiam się, że panu będzie niewygodnie - szepnęła, tuląc się do niego.

- A jak ci na imię? - spytał sędzia.

- Małgorzata - skromnie odparła dziewczynka.

- To szkockie imię, a nazwisko?

- Nie mam żadnego - odrzekła ze łzami w oczach. - Nazywano mnie MacKeon, ale wiem, że moja mama nazywała się jakoś inaczej. Nie pamiętam nawet, jak wyglądała!

- Masz ładne imię - zauważył sędzia. - Miałem cioteczną babkę, która nazywała się tak samo. Ubierała się bardzo oryginalnie w spiczaste czepce i nosiła ciemne okulary, spadające aż na czubek nosa. Jak wyglądałabyś w okularach, z taką wykrzywioną twarzą?

Sędzia wydął usta i policzki w komiczny sposób, aż dziewczynka z oczami jeszcze pełnymi łez roześmiała się wesoło.

Konie wlokły się powoli po zaśnieżonym gościńcu. Raz powóz o mało się nie wywrócił, co trochę nabawiło strachu podróżnych. Małgosia nie krzyknęła, tylko zbladła i silniej przytuliła się do swego opiekuna. Gdy niebezpieczeństwo minęło, odetchnęła pełną piersią, a sędzia pogłaskał ją po główce, chwaląc odwagę i opanowanie.

Koło piątej po południu, spóźniwszy się o trzy godziny, dyliżans dotarł do Seybrock.

- Proszę pana, niech pan będzie łaskaw przypomnieć woźnicy, że miał mi wskazać dom Terencjusza - poprosiła Małgosia, gdy jechali przez miasto.

- Obiecałem twojemu przyjacielowi, Barnabie, że cię sam dostawię na miejsce przeznaczenia - odparł sędzia. - Ale sądzę, że wpierw trzeba zjeść cokolwiek. Musisz być głodna po długiej podróży. Moja stara przyjaciółka, pani Merill, gospodyni w zajeździe “Pod Jeleniem”, przyrządzi nam coś smacznego. Ale oto i zajazd, a pani Merill wygląda właśnie przez okno.

Sędzia Gray zeskoczył ze stopni powozu, pożegnał swego towarzysza, pana Stevensa, a pomógłszy starej damie wysiąść, zajął się następnie małą, którą wprowadził do ciepło ogrzanej izby.

- Dobry wieczór, pani Merill! - zawołał wesoło potrząsając przyjaźnie ręką gospodyni.

- Miło widzieć pana sędziego w dobrym zdrowiu - odparła pani Merill z uśmiechem szczerego zadowolenia. - A jakże się miewają panna Rachela i Reginald?

- Zdrowi, dziękuję pani. Siostra moja, jak zazwyczaj, uskarża się często na migrenę. Regie wyrósł na tęgiego chłopaka. Nie poznałaby go pani!

Pani Merill spędziła kilka lat w domu sędziego. Wychowywała jego jedynaka, aż do chwili swego wyjścia za mąż.

- Cóż to za dziewczynka i dokąd z panem jedzie? - spytała pani Merill.

- Przybyła ze mną z Wyn - odrzekł sędzia - i, równie jak ja, jest głodna. Ale zanim pani zakrzątniesz się przy kolacji, zechciej przejść ze mną do sąsiedniego pokoju. Mam sprawę do omówienia.

- Służę panu sędziemu - rzekła gospodyni, prowadząc go do alkierza i zamykając za sobą drzwi.

- Czy może mnie pani objaśnić, co to za człowiek - Terencjusz MacKeon?

Gospodyni pomyślała chwilę.

- Jest tu jeden Irlandczyk o tym nazwisku. Bardzo nieciekawa postać. Nie ma żadnego stanowiska i obarczony jest liczną rodziną. Bieda tam u nich wielka. Mąż mój więcej wie na ten temat.

- Dziewczynka to sierota i została wysłana do MacKeonów, przez niejakiego Barnabę, aby zostać pod ich opieką - rzekł sędzia.

- Biedne dziecko! Przez Barnabę, powiada pan sędzia? To pewnie Barnaba Brian z Wyn. Znam go, bardzo poczciwy i dobry człowiek. Grywa na skrzypcach i posiada niezwykły talent muzyczny. Czy pan sędzia życzy sobie, abym zawołała męża?

- Nie, nie potrzeba, sam zajdę do niego. A teraz, kochana Zuzanno, zajmij się, proszę, tą małą. Tylko nie przekarmiaj jej słodyczami, zostaw miejsce na wyborną jajecznicę.

Zuzanna Merill uśmiechnęła się z zadowoleniem i pospieszyła do kuchni przyrządzić posiłek dla swego dawnego pana. Sędzia zaś udał się do gospodarza. Zastał go w izbie gościnnej wspartego o stół i śmiejącego się z pijanego Irlandczyka, który słaniając się na nogach, dopraszał się daremnie o jeszcze jeden kieliszek whisky.

- Jak się masz, Janie - rzekł sędzia wyciągając rękę do oberżysty. - Czy w ten sposób traktujesz swoich gości?

- Uchowaj, Boże! Panie sędzio - zaprzeczył Jan Merill, witając przybyłego z wielkim uszanowaniem i radością zarazem. - Nie dopuszczam się nigdy tego rodzaju postępowania. Ale Terencjusz MacKeon wstępuje wszędzie po drodze na kieliszek. Dlatego prawie zawsze jest w takim stanie, w jakim go pan sędzia teraz widzi.

Sędzia popatrzył uważnie na pijaka, który, czepiając się ściany i mrucząc przekleństwa, wychodził z izby. Nie można było niewinnego i delikatnego dziecka powierzyć podobnej opiece. Toteż zamieniwszy parę słów z gospodarzem, powrócił do pokoju, gdzie zostawił Małgosię.

Jasny ogień palił się na kominku, rzucając wesoły blask dokoła. Zasunięte u okien białe firanki nie przepuszczały widoku śnieżnej zawiei. Małgosia, siedząc na niskim taborecie, z buzią zarumienioną od ognia, z daleka przypatrywała się gospodyni.

Kolacja przeszła bardzo wesoło. Sędzia dokładał wszelkich starań, aby z twarzy małej towarzyszki spędzić wyraz cierpienia i smutku. Opowiadał różne zabawne historyjki, nakładał jej przysmaki na talerz. Po befsztyku, jajecznicy i filiżance ciepłego mleka, przyszła kolej na ciasto z rodzynkami. Dziewczynka, która nigdy w życiu rodzynków nie widziała, nie odważyła się jeść, dopóki sędzia nie ośmielił jej do tego.

- Proszę pana - mówiła, pokosztowawszy ciasta - te czarne, drobne śliweczki są najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek jadłam.

Sędzia uśmiechnął się, częstując ją jeszcze jednym kawałkiem.

Gdy uprzątnięto stół, pani Merill przyniosła piękną, białą kotkę z kociętami, które Małgosia czule przytuliła do siebie. Gdy nadszedł czas udania się na spoczynek, poprosiła nieśmiało sędziego:

- Czy mogłabym jednego kotka, tego z łatką na nosku, zabrać do łóżeczka?

- To już zależy od pani Merill - odparł sędzia dobrodusznie. - Reginaldowi zwykle nie pozwalała sypiać z kotkiem, ale może raz odstąpi od swoich zasad. - Idź spać, maleńka, i wstań jutro wesoła i wypoczęta. - Chociaż przyjaciele czekali niecierpliwie na sędziego, wziął jeszcze Małgosię na ręce i zaniósł do kuchni, gdzie czekała pani Merill.

- A pościel jej miękko, moja dobra Zuzanno - rzekł, oddając jej dziewczynkę.

Małgosia patrzyła za odchodzącym; nie znane uczucie wzbierało w jej serduszku, a oczy zaszły łzami.

Gdy pani Merill rozbierała ją, układając w białym łóżeczku, dziewczynka, zamyślona, rzekła jakby sama do siebie:

- Jaki ten pan dobry!

- Masz słuszność - przyznała pani Merill. - Mało jest na świecie ludzi jemu podobnych. Włóż tę koszulkę. Jak to, maleńka, nie masz nic więcej na sobie, tylko to?

Małgosia zarumieniła się ze wstydu, a stłumione łkanie wyrwało się z jej piersi.

- Nie mam nic więcej - rzekła. - W tym zawiniątku jest stara sukienka i fartuszek, który mi dał Barnaba.

- To nic, to nic, kochanie - uspokajała pani Merill. - Jutro temu zaradzimy. Tymczasem mam tu flanelowy kaftanik, który w sam raz będzie na ciebie.

Małgosia, zapatrzywszy się w jaskrawe barwy kaftanika, zapomniała na chwilę o swoim upokorzeniu i zadowolona wsunęła się pod ciepłą kołderkę, przytuliwszy głowę do miękkiej poduszki.

- A pacierz? - przypomniała pani Merill. - Czy nie umiesz mówić pacierza?

- Barnaba nauczył mnie odmawiać Zdrowaś Maria, ale jest jeszcze jedna modlitwa, którą zapamiętałam, sama nie wiem skąd - sennym głosem i siląc się na przypomnienie zasłyszanych kiedyś słów, rzekła Małgosia. - Zaczynała się ona: Boże mój i Panie, w ojcowskie ręce Twoje... nie mogę sobie przypomnieć dalej.

To szczególne! - pomyślała pani Merill. - Nigdy nie słyszałam irlandzkiego dziecka, odmawiającego tę modlitwę.

- Ja ci przypomnę, moje dziecko. Odmawiałam tę modlitwę w dzieciństwie.

Klęcząc na białej pościeli ze złożonymi pobożnie rączkami, dziewczynka odmówiła za swoją opiekunką słowa modlitwy. Patrząc na tę sierotę, łagodne oczy starej kobiety napełniły się łzami litości i rozrzewnienia.

Wkrótce, tuląc białego kotka do piersi, Małgosia słodko zasnęła.

 


Rozdział II

 

- Reginaldzie - Rachela Gray zatrzymała się w przechadzce po pokoju - proszę cię, przestań grać i usiądź spokojnie na chwilę. Ojciec twój powinien zaraz przybyć.

Po kilku silnych akordach Reginald Gray zamknął hałaśliwie fortepian i wyszedł do sąsiedniego pokoju z zadartą głową i wyrazem twarzy, zdradzającym lekkie zniecierpliwienie.

Był to szesnastoletni chłopiec, wysoki nad wiek, pełen życia, które tryskało z każdego ruchu i wejrzenia. Miał świeżą cerę i piękne rysy swego ojca, delikatne i wrażliwe usta oraz ciemnobłękitne oczy zmarłej przedwcześnie matki.

Usłyszawszy kroki u drzwi Rex, gdyż tak go nazywano, skoczył żywo do sieni, wołając uradowanym głosem:

- Drogi ojcze! Jakże jestem rad, że cię widzę!

- Ja również, mój chłopcze! - rzekł sędzia wesoło.

Rex zarzucił ojcu obie ręce na szyję, całując go i ściskając z całej siły. Jakkolwiek był już dużym chłopcem, zawsze witał ojca i żegnał w podobny sposób.

- Jak się masz, Rachelo? - spytał sędzia, witając siostrę. - Czy ból głowy mniej ci dokucza? Mam nadzieję, że Rex nie zachowywał się zbyt hałaśliwie. A czy pamięta, do czego przeznaczone są słomianki przed drzwiami?

- Przypominam to sobie raz na trzy dni - odparł Rex, śmiejąc się. - Zabłocone obuwie zostawiam zawsze w sieni, a w pokoju, dla przyjemności cioci noszę pantofle.

- Jakże się ma babcia? - Sędzia rozmawiając, zdejmował z siebie palto, po czym cała rodzina zasiadła do kolacji. - Co tam z greką? - zapytał syna.

- Kapitalnie, ojcze! Nie mogę tylko zapamiętać nazw okrętów, a jestem pewny, że i stary Homer musiał zdrowo łamać sobie głowę nad nimi. W łacinie zrobiłem również duże postępy. Pan Ransom zapewnia, że na przyszły rok zdam egzamin na uniwersytet.

- Bardzo pięknie, mój synu.

- A teraz proszę mi powiedzieć, czy ojciec osądził już wszystkie sprawy?

- Nie, jeszcze nie, ale sporo mam już za sobą. Opowiem ci ciekawą przygodę, jaka zdarzyła mi się w drodze.

- Słucham! - żywo podchwycił Rex, przysuwając krzesło do ojca.

- Przypominasz sobie, w jak ogromną zawieję wyjechałem z domu. Stanęliśmy w Seybrock bardzo późno. Prócz Stevensa i mnie, jechały w dyliżansie tylko dwie podróżne. Jedną z nich była dziesięcioletnia dziewczynka, bardzo ubogo odziana.

Tu głos sędziego zadrżał nieco. Nie mógł nigdy bez wzruszenia mówić o cierpieniach dzieci.

- Miała na imię Małgorzata - dodał po krótkiej przerwie. - Otóż mój stary płaszcz okazał się bardzo użyteczny, bo ochronił ją od mrozu. Zuzanna uraczyła nas wyśmienitą kolacją i ułożyła dziewczynkę do snu w swoim pokoju.

- Skądże ona jechała i dokąd? - spytał Reginald.

- Widzisz, Irlandczyk, który wsadził ją do dyliżansu w Wyn, prosił mnie, abym ją odstawił do niejakiego Terencjusza MacKeona w Seybrock. Zebrałem różne niepochlebne informacje o tym człowieku i postanowiłem nie powierzać mu tak wątłej i delikatnej dzieciny. Ona nie jest krewną MacKeonów. Matka jej, której wcale nie pamięta, umarła przed laty w domu Darby'ego, a i on przed dwoma tygodniami przeniósł się do wieczności. Żona jego, Judyta, nie chcąc dłużej trzymać sieroty, postanowiła odesłać ją do brata swego męża, Terencjusza. W tej historii jedynym porządnym człowiekiem wydał mi się ów Irlandczyk, który przyprowadził dziewczynkę do dyliżansu. To niejaki Barnaba Brian, skrzypek z powołania, jak Zuzanna utrzymuje, bardzo poczciwy człowiek. Widziałem się z nim dzisiaj w Wyn. Poczciwiec aż się rozpłakał z wdzięczności, gdy mu powiedziałem, że chcę się zaopiekować małą.

- O! Ojcze! Sprowadź ją tutaj! - z uniesieniem zawołał Rex.

- Ależ, Reginaldzie - zaprotestowała ciotka.

- Właśnie chcę się poradzić babci i ciebie, siostro - rzekł sędzia, zwracając się ku niej.

Zaufanie brata widocznie pochlebiło Racheli.

- Czy naprawdę zamierzasz wziąć tę małą Irlandkę do swego domu, Jakubie? - spytała.

- Nie mam zamiaru ulokować jej tutaj na stałe, ale przynajmniej na jakiś czas, nim nawyknie do obcego otoczenia. Chcę prosić babcię, aby ją przyjęła do swojej ochronki. Cóż ty na to, Rachelo?

- Może by dało się to zrobić, ale nie wiem, czy opiekunki przyjmują dzieci z innych prowincji.

- Głupstwo! - przerwał Rex wybuchając.

- Zapominasz się, Regie!

- Przepraszam cioteczkę, wiem, że babunia nigdy nie odmówi miłosierdzia biednemu dziecku, którym ojciec się interesuje.

- Uspokój się, moje dziecko. Otóż, Rachelo, zamierzam pójść do babci i zaraz z nią pomówić. Stevens obiecał mi przywieźć tę małą i chciałbym jutro napisać do niego.

- Ależ, mój drogi - Rachela była przerażona. - Czy nie wypada, abym wpierw napisała do pani Merill, zapytując o tę małą? Należy zachować pewną ostrożność.

Figlarne oczy Rexa poczęły mrugać znacząco, lecz ojciec, unikając spotkania z jego wzrokiem, odparł siostrze łagodnie:

- Nieprędko trafi się taka dobra sposobność, trzeba korzystać z propozycji Stevensa. Zresztą poinformowałem się już dokładnie o wszystkim.

- Rex, zbieraj się. Pójdziemy do babci.

Jednym susem chłopiec skoczył na górę po czapkę i wybiegł za ojcem, nie bacząc na monotonne napomnienia ciotki, które rozdrażniały go zawsze do żywego.

Sędzia wraz z synem zastali panią Livingstone, siedzącą w bawialnym pokoju z robótką w ręku. Dziadek poszedł na górę czytać gazety.

- Ach, to ty, Reksie! - zawołała babcia, witając go serdecznie.

Głos zacnej kobiety nie zestarzał się, zachował miłe brzmienie i metaliczny dźwięk.

- Domyśliłam się, że cię tu dzisiaj sprowadzi przeczucie, bo Betsy upiekła świeże ciastka z migdałami. Co widzę! I ojciec jest z tobą!

- Jak twoje zdrowie, matko? - sędzia ucałował ręce teściowej.

Rex wpadł zaraz do kredensu, skąd przyniósł ogromny zapas ulubionych przysmaków. Babcia zaś, siedząc w fotelu i poruszając drutami, przysłuchiwała się opowiadaniu sędziego i ku radości wnuka zaaprobowała projekt umieszczenia Małgorzaty w ochronce.

- Są właśnie dwa wolne miejsca - rzekła. - Jutro pójdę do panny Brooks, przełożonej zakładu, aby się z nią naradzić. A pomyślałeś o jej ubraniu, mój zięciu, czy też życzysz sobie, abym się tym zajęła?

- Zostawiłem w tym celu trochę pieniędzy Zuzannie, a ta obiecała dopilnować, aby wszystko przyzwoicie wyglądało.

- Można śmiało polegać na jej rozsądku. Cóż na to mówi Rachela?

- Sądzę, że zgodzi się, gdy sprawa zostanie już załatwiona.

Po tej rozmowie, gdy zapadła decyzja co do losu sieroty, sędzia udał się do teścia, aby porozmawiać o polityce. Rex został przy babce, chrupiąc ciastka i projektując różne sposoby zabawienia Małgosi. Tak przy tym był wesoły i niestrudzony w opowiadaniu różnych szkolnych figlów, że babcia uśmiała się do łez.

Późnym wieczorem ojciec i syn, obaj zadowoleni, powrócili do domu, a Rex, skacząc po trzy schody naraz, przypadł do drzwi ciotki i stukając w nie z całych sił, zawołał:

- Babcia zgadza się! Dziewczynka przyjedzie do nas w przyszłym tygodniu!

I lotem strzały puścił się na powrót w dół.

 


Rozdział III

 

- Małgorzato! - zabrzmiał w korytarzu głos pani Merill.

- Idę, idę! - odparła dziewczynka, biorąc oba kotki na ręce.

Dwutygodniowy pobyt w domu pani Merill posłużył bardzo jej zdrowiu. Blada twarz zabarwiła się delikatnym rumieńcem, oczy straciły zalękniony wyraz, a usta zaczęły się uśmiechać do życia. Z rozjaśnionym spojrzeniem stanęła przed opiekunką, czekając, co jej powie.

- Małgorzato - rzekła pani Merill, wskazując jej siedzącą opodal kobietę z małym zawiniątkiem w ręku. - Mówiłam ci, że sędzia Gray, zostawił mi pieniądze z poleceniem, abym cię zaopatrzyła w potrzebne ubranie. Otóż pani Banks i ja zabieramy się do szycia twojej wyprawki. Pan sędzia pisze, iż masz jechać do niego w sobotę pod opieką Stevensa.

- Mam jechać do pana sędziego, aby tam pozostać?... w jego domu? Nie będę u Terencjusza MacKeona? A Barnaby dotąd nie ma!

- Przybędzie w niedzielę na pewno, on zawsze dotrzymuje słowa.

- Ja nie mogę stąd wyjechać, nie zobaczywszy się z nim - dokończyła Małgosia bliska płaczu.

Panie Banks i Merill spojrzały po sobie.

- Jesteś dobrym, wdzięcznym dzieckiem - gorąco pochwaliła pani Merill - i nie odjedziesz, nie zobaczywszy się z Barnabą. Jutro ma być bal w “Pod Słoneczną Tarczą”, a on będzie grał do tańca. A teraz patrz, jak ci się podoba ta sukienka?

To mówiąc rozłożyła przed nią brązowy materiał w czerwone cętki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin