Mazo De La Roche - Rodzina Whiteoakow 10 - Pan na Jalnie.pdf

(1598 KB) Pobierz
Mazo De La roche:
Mazo De La roche:
rodzina Whiteoaków :
Tom dziesiąty:
Pan na Jalnie
Tytuł oryginału:
Whiteoak S FAMILY
Tytuł tomu w oryginale:
THE MASTEROF Jalna
Pan na Jalnie
Tłumaczyła Wacława Komarnicka
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZAPOZNAŃ 1991.
Mazo de la Roche:
Opracowanie graficzne:
JACEK PIETRZYŃSKI
Redaktor:
JACEK RATAJCZAK
Redaktor techniczny:
ALOJZY CZEKAŁA
Korekta:
JADWIGA SUCHOŃ
Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza Poznań 1991
ISBN 83-03-03286-0
Wydanie oparto na przekładzie Waclawy Komrnickiej Wydawnictwo "Dobra
Książka" Wrocław Katowice 1948
Krajowa Agencja Wydawnicza Poznań, ul.
Palacza 87a, Wydanie IV.
Nakład 60.
000 + 350 egz.
Ark.
wyd.
19. Ark.
druk 19,5.
Oddano do składu w październiku 1989 r.
Druk ukończono
w maju 1991 r.
Drukowano na papierze offsetowym III70 g szerokość roli 61 cm.
Skład i druk:Zakłady Graficzne w Poznaniu, ul.
Wawrzyniaka 39.
70934/89
I. Najstarszy i najmłodszy
Renny Whiteoak zezmarszczonymi brwiami, ale z uśmiechem naustach patrzył, jak
ostrowłosa foksterierka, własność jego brata Piersa , ze skupioną energią kopie sobiedrogę do
nory jakiegoś małego zwierzątka.
Niebyła tołatwa praca, ponieważ korzeń srebrzystej brzozy zagradzał wejściedo nory.
Biała sierść foksterierki pokryta byłaziemią i Renny przypomniał sobie, że Piers tegodnia
spędził całą godzinę nazmywaniuz suczki śladów jakiejś szczególnie burzliwej potyczki.
Wymuskał ją,jak na wystawę, a teraz ona znówzaczęła na nowo!
No, ale to czysty brud, uczciwa, dobra ziemia, któragdywyschnie,sama opadnie ze
sztywnej, białej sierści.
Foksterierka leżała teraz naboku, zasypując brunatną ziemią swój różowy brzuszek.
Szarpałakorzeń zębami.
Szarpała tak mocno, że drzazgi, które wypluwała,poplamione były krwią.
Renny przypomniał sobie, że jest wiosna i żew norze na pewno siedzi mała, wystraszona
matka z młodymi.
Podniósł suczkę zakark, wsadził ją sobiepod pachę i odszedł.
Małafoksterierka zrozumiała, że nią warto się szamotać.
Podniosła kuniemu pytającą mordkę, umorusaną ziemią i widząc, że twarz jegonie obiecuje
zlitowania, pomachała ogonkiem i dysząc głośno zaczęłajuż wypatrywaćnowej podniecającej
przygody.
Renny szedł wśród promieniejącego spokojem czerwcowegodnia.
Nieboi ziemia były nieskazitelniepogodne.
Gładka ścieżka'pod jegonogami należała doniego.
Myślało tym, skręcając po niej do brzozowego zagajnika.
Było coś dziwnie osobistego w posiadaniu ścieżki,coś innego, niżw posiadaniu pól,
poddających się uprawie, lub lasów,trzymających się na uboczu.
Ścieżka oddawałasię rozpościerałasię pod nogami, ale się nie poddawała.
Prowadziła ciebie tam, gdziejej się podobało i jeżeliś nie chciał iść za nią, jeżeliś skręciłna
bokw krzaki albo między drzewa, ścieżka biegła dalej bez ciebie szlakiemwyznaczonym
przez kroki twoich ojców.
Z przyjemnością myślał o tym.
Miło mu było pomyśleć, że tę.
ścieżkę jak wszystkie zresztą ścieżki w Jalnie wydeptali jegoprzodkowie albo ci, którzy dla
nich pracowali.
Gdy jego dziad,kapitan Filip Whiteoak , przyjechał tutaj zAnglii, na miejscu tym
byłtylkogęsty las.
Stryj Mikołaj, stryj Ernest biegali tutaj jako malichłopcy.
On sam.
cóż, gdyby te ścieżki umiały mówić,mogłybyopowiedzieć o nim wiele.
teraz miałjużczterdzieści pięć lat.
Lekki uśmieszek, błąkającysię na jego wargach, przeszedłw szeroki uśmiech.
Postawił suczkęna ścieżce przedsobą.
Popędziła, jakstrzała, zaczymś, co migało między drzewami.
Cóż za mała diablicaz tej Biddy!
Niepodobna utrzymać jej na miejscu.
Jej radośćżyciarozgrzewałaRenny'ego.
Takwłaśnie trzeba żyć.
Skoro nie możeszdostać tego, czego pragniesz, ruszaj całym pędemza czymś innym.
Co go trapiło?
Aha,ten rachunek Piersa za obrok.
Dzierżawił Piersowi łąkiprzy farmiei kupował od niegoobrok.
Piers zawszepunktualnie płacił czynsz, on jednak ostatnio musiał prosić Piersa o zwłokę.
Było to upokarzające, gdyż Piers był młodszy od niegoi w takich wypadkach patrzył na
Renny'ego, jak gdyby się hamował,jak gdyby powstrzymywał się od powiedzenia mu kilku
przykrychsłów prawdy, które z przyjemnością byłby wypowiedział.
Cóż.
jeżeliktoś potrafi wyciągnąć cośz hodowli koni w takich warunkach, jakiezapanowały od
dwóch lat.
kiedy wszystko idzie coraz gorzej.
chciałby to zobaczyć.
Uśmiechznikł z jego ust, na czole zjawiłasięgłęboka zmarszczka i usadowiła się
międzyrudawymi brwiami.
Foksterierka znów wybiegła na ścieżkę.
Skakała dokoła smukłego, siedemnastoletniego chłopca, który podszedł do najstarszegobrata
z miną zuchwałąi przymilną zarazem.
O, jesteś tutaj, Renny!
Szukam ciebie wszędzie.
Czy idziesz nalisią farmę?
Hm,możliwe,że tam wpadnę.
Pójdę z tobą,jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Dobra.
Renny obrzucił bratabadawczymspojrzeniem.
Wakefield jakośzawsze gotów był iść na lisią farmę.
Czy to możliwe, żeby zadurzyłsię w Paulinie Lebraux ?
To śmieszne, że Wakefield może się w kimśzakochać.
Przecież jest jeszcze niemal dzieckiem.
A jednak, postronny widz powiedziałby na pewno: "Oto wysoki, diabelnie przystojny chłop.
Dziewczęta będą biegały za nim".
Ale obcy człowieknie wiedziałby, jakie zniego jeszcze dziecko, jaki jest niezaradnyi
nerwowy, chociaż właściwie nie jest już chorowity, prawie z tegowyrósł.
Wyszli naotwartą, porosłą trawą przestrzeń, naktórą srebrzysto-białebrzozy rzucały
koronkowe cienie.
Rennyschwycił nagle Wakefielda za ramię i zatrzymałsię.
Czy pamiętasz?
zapytał.
Wakefield spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
Co mam pamiętać?
Ten dzień, kiedy przeczytałeś mi swój wiersz.
Było to natymwłaśnie miejscu.
To już chyba ze dwa lata temu.
Wakefield uradował się.
Pamiętasz o tym jeszcze?
Cóż, ja jużcałkiem zapomniałem.
Nie pamiętam nawet tego wiersza.
Dzięki Bogu!
Bałem się, że wyrośniesz na drugiego Edena.
Zdradzałeś wtedy wszelkietego objawy.
To był tylko taki okres.
Wyrosłem jużz tego zupełnie.
Oczy starszegobratazaświeciły zadowoleniem.
Wakefield spostrzegł to i uznał, że nadeszła odpowiednia chwila.
Szkoła wydaje uroczystyobiad dlaprofesora Ralstona powiedział i ofiarowuje mu
prezent.
Muszę dać składkę na jednoi na drugie.
I myślę, że powinienem sobie sprawić frak.
Jestem jednymz najwyższych wszkole iczułbym się bardzo niezręcznie w zwykłymubraniu.
Czułemsię bardzo głupio naostatnimwieczorkui przypuszczam, że wyglądałem tak samo, jak
się czułem.
Niepodobnabyło wyobrazićsobie, że Wakefield czuł się skrępowany albo
wyglądałniezręcznie, gdy się widziało, jak stoiw słońcu,prosty i smukły, niby młoda brzoza.
Renny rzekł:
W szafie na strychu wisi ubranie Edena.
Smoking.
Myślę, żepasowałobyna ciebie.
Jesteśmniej więcej tej samej budowy, co onbyłwówczas.
Na twarzy Wakefielda odmalowało się przerażenie.
Co, to stare ubranie?
Wyglądałbym w nim jak nieszczęście.
Nawet Finch nie chciałgo nosić.
Finch nie mógłgo nosić,bo ma za długie ręce.
Ale myślę, że naciebie będzie akurat dobre.
W razie potrzeby możnaby je przerobić.
Wakefield odwrócił głowę.
Dobrze, Renny powiedział zpełną smutku godnością mogę nie pójść naten obiad.
Nie zależy mina nim tak bardzo.
Zależymi przedewszystkim na tym,żeby się nie wystawić na pośmiewisko.
Renny szedł za nim ścieżką iuśmiechałsię.
Podziwiał metody,jakimi tamten zdobywał to, czego chce, bawił go też staroświeckisposób
mówieniabrata.
Jakże inni byli w jego wieku pozostali bracia!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin