Cooper James Fenimore - Sokole Oko 01 - Pogromca zwierząt.pdf

(1622 KB) Pobierz
Cooper James Fenimore - Sokole
James Fenimore Cooper
POGROMCA ZWIERZĄT
czyli pierwsza ścieżka wojenna
ROZDZIAŁ 1
Mila zaprawdę jest puszcza bezdrożna,
Zachwycające samotne pobrzeże,
A towarzystwo bez ludzi mieć można
Na morskich falach, muzyką — w ich
szmerze
Do miłowania bliźnich się poczuwam,
Lecz nade wszystko naturą miłują;
Z nią w obcowaniu z siebie się wyzuwam,
Z tego, czym jestem lub byłem, i czują,
Z wszechświatem zlany, rozkosze tak błogie,
Ze ich wyrazić ani skryć nie mogą.
Byron „Wędrówki Childe-Harolda"
Wydarzenia działają na wyobraźnię ludzką podobnie jak czas. Kto więc odbył dalekie
podróże i wiele widział, może sobie wyobrazić, że długo żył, a historia, która obfituje w ważne
zdarzenia, niezmiernie szybko nabiera pozoru dawnych dziejów. Tylko w ten sposób możemy
wyjaśnić atmosferę czcigodnej starości, która zaczyna już otaczać kroniki amerykańskie.
Kiedy wracamy myślą do pierwszych dni dziejów kolonialnych, okres ten wydaje się nam
daleki i mroczny, tysiące bowiem przemian, wiążąc się w gęsty łańcuch wspomnień, cofa
początki narodu do chwili tak odległej, że — rzekłbyś — chwila ta ginie we mgle czasu. A
przecież cztery życia ludzkie normalnej długości wystarczyłyby do przekazania — z ust do
ust, w postaci tradycji — wszystkiego, co człowiek cywilizowany osiągnął w czasach republiki.
Choć dzisiaj sam Nowy Jork ma więcej ludności niż którekolwiek z czterech najmniejszych
królestw w Europie i więcej niż . cała Federacja' Szwajcarska, to przecież zaledwie dwa wieki
minęły od czasu, kiedy Holendrzy zaczęli osiedlać się w Ameryce,. przynosząc z sobą
cywilizację europejską. Widzimy tedy, że to, co dzięki bogactwu zmian wydaje się czcigodną
starością, staje się nam bliskie, jeżeli przystąpiwszy poważnie do rozważania dziejów, mamy
na uwadze jedynie czas, jaki upłynął.
To spojrzenie z perspektywy przeszłości ustrzeże czytelnika przed nadmiernym
zdziwieniem, gdy będzie patrzył na malowane przez nas obrazy, parę zaś dodatkowych
wyjaśnień pozwoli jego wyobraźni przenieść się w przeszłość i wyraźnie ujrzeć stan
społeczeństwa, którego życie pragniemy odmalować. Faktem historycznym jest, że sto lat
temu takich osad na wschodnim brzegu Hudsonu, jak na przykład Claverack, Kinderhook, a
nawet Poughkeepsie, nie uważało się wcale za bezpieczne od napadów Indian. Na brzegu
tej rzeki, w odległości strzału z rusznicy od przystani okrętowej w Albany* , stoi dziś jeszcze
dom młodszej linii Van Rensselaerów , który ma w murach otwory strzelnicze, zrobione dla
obrony przed tym samym podstępnym nieprzyjacielem, a przecież dom ten zbudowano wcale
nie tak dawno. Dużo innych podobnych pamiątek z okresu dzieciństwa naszego kraju można
znaleźć w okolicach uważanych dzisiaj za ośrodki amerykańskiej cywilizacji. Świadczą one
niezbicie, że od najazdów i gwałtów nieprzyjaciela uwolniliśmy się niewiele wcześniej niż
przed tylu laty, ile zazwyczaj wypełnia jedno życie ludzkie.
Wypadki, które opowiemy, zdarzyły się w latach 1740-1745, kiedy to zaludnioną część
kolonii Nowy Jork stanowiły jedynie cztery hrabstwa atlantyckie. Były to wąskie pasy ziemi po
obu brzegach Hudsonu, ciągnące się od ujścia tej rzeki do wodospadów niedaleko jej źródeł.
Poza tym było jeszcze kilka wysuniętych osad „sąsiedzkich" nad rzekami Mohawk i
Schoharie. Szerokie pasy dziewiczej puszczy nie tylko sięgały brzegów Hudsonu, lecz nawet
przekraczały tę rzekę i wdzierały się do Nowej Anglii, dając leśną osłonę cichym mokasynom
tubylczego wojownika, kiedy skradał się krwawą ścieżką wojenną. Kraina leżąca na wschód
 
od Missisipi, gdyby spojrzeć na nią z lotu ptaka, zapewne przedstawiała wówczas rozległy
obszar leśny — nad morzem ustępujący miejsca stosunkowo wąskiemu pasmu ziemi
uprawnej, obszar nakrapiany lśniącymi zwierciadłami jezior i poprzecinany falistymi liniami
rzek. W tak rozległym obrazie uroczystego pustkowia okolica, którą zamierzamy odmalować,
gubi się jako szczegół bez większego znaczenia. Zabieramy się jednak do jej opisu ośmieleni
przekonaniem, że ten, komu się uda ukazać trafny obraz skrawka tego dziewiczego kraju, da
tym samym dostatecznie poprawne pojęcie o całości, różnice zaś między obu obrazami nie
będą ani wielkie, ani istotne. Człowiek może w różny sposób zmieniać świat, ale wieczne koło
pór roku toczy się nieprzerwanie. Lato i zima, czas siewów i zbiorów — wracają w ustalonym
porządku i z największą precyzją, otwierając przed człowiekiem wspaniałe pole do wykazania
siły jego dalekosiężnego umysłu, który z radością poznaje prawa rządzące niezmiennym
powrotem pór roku i oblicza ich nigdy nie ustające przemiany. Od wieków słońce letnie
ogrzewało wierzchołki tych samych dębów i sosen śląc swój żar aż do spoistych korzeni,
zanim dały się słyszeć głosy nawołujące się wzajemnie w głębi puszczy, której listne
sklepienie kąpało się w blasku czerwcowego dnia bez chmurki na niebie, a niżej posępnie
wyniosłe pnie drzew tonęły w cieniu. Nawoływały się dwa głosy, najwidoczniej pochodzące
od dwóch mężczyzn, którzy zabłądzili i teraz w różnych kierunkach szukali zgubionej ścieżki.
Wreszcie okrzyk obwieścił pomyślny wynik poszukiwań, po czym mężczyzna olbrzymiego
wzrostu wynurzywszy się z labiryntu gęstwiny pokrywającej trzęsawisko zjawił się na polanie,
która najprawdopodobniej zawdzięczała swoje istnienie po części zniszczeniom dokonanym
przez wiatry, po części zaś spustoszeniom ognia. Chociaż na polance pełno było martwych
drzew, widać było nad nią spory kawał nieba. Znajdowała się ona na zboczu jednego ze
wzgórz, a raczej górek, których pasma wzdłuż i wszerz przecinały dookolną krainę.
— Tutaj odetchniemy! — zawołał ocalony leśny człowiek stanąwszy pod gołym niebem,
przy czym otrząsnął się jak brytan, który wydostał się z zaspy śnieżnej. — Hura! Pogromco
Zwierząt! Nareszcie ujrzeliśmy światło dzienne, a tam widać jezioro.
Ledwie powiedział te słowa, drugi leśny człowiek gwałtownie odgarnął krzaki bagniska i
ukazał się na polance. Spiesznie poprawił broń i ubranie, które było w nieładzie, i podszedł
do swego towarzysza. Ten zaczął już przygotowania do postoju.
—- Czy znasz to miejsce — zapytał przybysz nazwany Pogromcą Zwierząt — czy też
krzyknąłeś na widok słońca?
— Jedno i drugie, chłopcze. Tak jest, znam to miejsce i miło mi powitać przyjaciela tak
uczynnego jak słońce. Teraz znów mamy w głowie wszystkie kierunki kompasu i sami
będziemy sobie winni, jeśli pozwolimy, żeby się znów pokręciły, jak to nam się właśnie
przytrafiło. Nie nazywam się Hurry Harry, jeżeli nie tutaj ostatniego lata rozbili obóz pionierzy i
spędzili w nim tydzień. Patrz! Tam widać zeschnięte gałęzie ich szałasu, a tu jest źródło.
Chociaż bardzo lubię słońce, mój chłopcze, i bez niego wiem, że jest południe. Mój żołądek
jest takim zegarkiem, że lepszego nie znajdziesz w całej kolonii — wskazuje już pół do
pierwszej. Otwórz torbę, nakręcimy nasze zegarki na dalsze sześć godzin.
Po tej aluzji obydwaj myśliwi zabrali się do przygotowania swego zwykłego posiłku,
prostego, lecz obfitego. Skorzystamy z przerwy w ich rozmowie, aby czytelnikowi opisać
pokrótce, jak wyglądali ci mężczyźni, obaj bowiem mają odegrać w naszym opowiadaniu
niemałą rolę.
Nie łatwo byłoby znaleźć godniejszy okaz silnego mężczyzny niż osoba tego, który sam
siebie nazywał Hurry Harry. Nazywał się właściwie Henry March, ludzie pogranicza jednak,
którzy przejęli od Indian zwyczaj dawania przezwisk, wołali na niego częściej Hurry niż po
nazwisku, a nierzadko nazywali go Hurry Skurry . Przydomek ten zawdzięczał swemu
postępowaniu — pełnemu rozmachu — oraz jakiemuś fizycznemu niepokojowi, który
sprawiał, że nie mógł usiedzieć na miejscu, i stąd znały go wszystkie osady rozrzucone
wzdłuż szlaku między prowincją amerykańską a Kanadą. Hurry Harry miał ponad sześć stóp i
cztery cale wzrostu, a że był nader proporcjonalnie zbudowany, jego siła całkowicie
odpowiadała temu, czego można się było spodziewać po jego olbrzymim wzroście. Twarz
Hurry'ego harmonizowała z całą jego postacią, była bowiem pogodna i przystojna. Wyglądał
na człowieka szczerego, a chociaż był szorstki w obejściu, czego nauczyło go twarde życie
pogranicza, szlachetna natura, wyrażająca się w jego postaci, ustrzegła go przed
prostactwem.
Pogromca Zwierząt, jak go nazywał Hurry, wyglądał zupełnie inaczej i charakter miał
odmienny. Gdy stał w mokasynach, sięgał sześciu stóp; kształtów był raczej lekkich, i
smukłych, chociaż wyraźnie zarysowane muskuły świadczyły o niezwykłej zwinności, a może
nawet niepospolitej sile. Nie było w nim nic szczególnie pociągającego poza młodością,
chociaż wyraz twarzy zjednywał tych, którzy uważnie jej się przyjrzeli, i budził zaufanie.
Oblicze Pogromcy Zwierząt zwracało uwagę po prostu prawdomównością, wypływającą z
 
powagi myśli i szczerości uczuć. Czasem ten wyraz prawości robił wrażenie czegoś tak
naiwnego, że budził podejrzenie, czy odróżnienie podstepu od prawdy nie sprawia Pogromcy
nadmiernego trudu. Wszakże niemal każdy, kto bliżej z nim się zetknął, wyzbywał się
podejrzeń względem jego myśli i pobudek.
Obydwaj mieszkańcy pogranicza byli jeszcze młodzi: Hurry miał lat dwadzieścia sześć lub
dwadzieścia osiem, a Pogromca Zwierząt był młodszy od niego o kilka lat. Nie będziemy
szczegółowo opisywać ich stroju, powiemy tylko tyle, że stanowiły go w głównej mierze
wyprawione skóry jelenie, po czym łatwo było poznać, iż są to ludzie, którzy spędzają czas
między pograniczem cywilizowanego społeczeństwa a niezmierzonymi puszczami. Strój
Pogromcy Zwierząt wskazywał jednak na pewną dbałość o dobry wygląd, dotyczyło to
zwłaszcza broni i ekwipunku myśliwskiego. Strzelba Pogromcy była świetnie utrzymana,
rękojeść jego myśliwskiego noża zdobiły udatne rzeźby, a róg na proch — dobrze dobrane i
lekką ręką wyryte emblematy, mieszek zaś na kule przystrojony był wampumem . Natomiast
Hurry Harry — czy to z wrodzonego niedbalstwa, czy też z ukrytego przekonania, że jego
wygląd nie wymaga sztucznych upiększeń — nosił się nieporządnie i niechlujnie, jakby żywił
wyniosłą pogardę dla błahych przydatków i ozdób stroju. Może zresztą szczególne wrażenie,
jakie wywoływała piękną postać i wysoki wzrost Hurry'ego, nie malało, lecz zwiększało się
dzięki jego naturalnej i pogardliwej obojętności w sprawach stroju.
— Chodź tu, Pogromco Zwierząt, i do dzieła! Pokaż, że masz żołądek Delawara , skoro
mówisz, żeś się wychował u Delawarów! — zawołał Hurry i dał dobry przykład, otwierając
usta na przyjęcie kawała zimnej dziczyzny, który europejskiemu chłopu starczyłby na cały
obiad. — Do dzieła, chłopcze! Pokaż, że jesteś mężczyzną, i rozpraw się własnymi zębami z
tą biedną łanią, podobnie jak już urządziłeś ją za pomocą strzelby.
— Nie, nie, Hurry, niewielkie to męstwo zabić łanię, i to jeszcze w czasie ochronnym.
Położyć panterę lub lamparta — to już prędzej byłoby męstwem — odparł tamten zabierając
się do jedzenia. — Delawarzy tak mnie nazwali nie tyle dlatego, że serce moje jest mężne,
ile, że mam bystre oko i szybkie nogi. Może i nie jest tchórzem ten, kto kładzie jelenia, ale też
na pewno nie jest to bohaterstwo.
— Delawarzy też nie są bohaterami — mruknął Hurry przez zęby, gdyż usta miał tak pełne,
że nie mógł ich dobrze otworzyć — inaczej nie pozwoliliby Mingom , tym podskakującym
włóczęgom, zrobić z siebie uległych bab.
— W tej sprawie panują niesłuszne poglądy i nikt jej nie wyjaśnił w sposób właściwy —
rzekł z powagą Pogromca Zwierząt, był bowiem równie oddany jako przyjaciel, jak jego
towarzysz niebezpieczny jako wróg. — Lasy pełne są kłamstw Mingów, łamią oni
przyrzeczenia i traktaty. Przez dziesięć ostatnich lat żyłem z Delawarami i wiem, że szczep
ten jest nie mniej mężny od innych, niech tylko nadejdzie pora walki.
— Słuchaj, Wielki Pogromco Zwierząt, kiedy już o tym mówimy, możemy być wobec siebie
szczerzy jak mężczyzna z mężczyzną. Odpowiedz mi na jedno pytanie. Miałeś, zdaje się, tyle
szczęścia na łowach, żeś zdobył zaszczytny tytuł. Ale czyś trafił kiedy kulą istotę rozumną,
człowieka? Czy pociągnąłeś kiedy za cyngiel celując w nieprzyjaciela, który też mógł strzelić
do ciebie?
Pytanie to wywołało u młodzieńca szczególnego rodzaju walkę wewnętrzną, w której
ambicja starła się z prawdomównością. Przebieg tej walki można było łatwo obserwować w
grze uczciwej twarzy Pogromcy. Nie trwało to długo.
Szczere serce szybko pokonało fałszywą dumę i chełpliwość łudzi pogranicza.
— Wyznam szczerze, nigdy tego nie zrobiłem — odparł Pogromca Zwierząt — nigdy
bowiem nie znalazłem się w położeniu, które by tego wymagało. Delawarzy przez cały czas
mego pobytu u nich żyli na stopie pokojowej, a odebrać życie człowiekowi, jeśli nie dzieje się
to na wojnie otwartej i szlachetnej, uważam za rzecz niegodną.
— Jak to! Nigdy nie złapałeś złodziejaszka, który dobierał się do twych sideł i skór, i nie
wymierzyłeś mu sprawiedliwości własnymi rękami, aby sędziom oszczędzić fatygi
rozstrzygania sprawy, a hultajowi kosztów procesu?
— Nie poluję za pomocą sideł — dumnie odparł młodzieniec. — Żyję ze strzelby i z tą
bronią w ręku nie pokażę pleców żadnemu rówieśnikowi, jakiego mogę spotkać między
Hudsonem a rzeką św. Wawrzyńca. Nie mam zwyczaju sprzedawać skór, które miałyby w
głowie więcej niż jedną dziurę, nie licząc tych, jakie natura dała zwierzętom, aby mogły
widzieć i oddychać.
— Tak, tak, bardzo to pięknie, jeśli chodzi o zwierzęta. Ale to jest tyle co nic w porównaniu
ze skalpami i zasadzkami. Zastrzelić Indianina z zasadzki — oto czyn zgodny z jego
 
własnymi zasadami, a przecież mamy z nimi teraz otwartą wojnę, jak to nazywasz. Im
wcześniej zmażesz plamę, która przynosi ci ujmę, tym zdrowszy będziesz miał sen, bo
będziesz wiedział, że ilość wrogów grasujących po lasach zmniejszyła się o jednego. Nie
będę zadawał się z tobą, miły Natanie, jeśli nie będziesz szukał celu dla twej strzelby wyżej
poziomu czworonożnych zwierząt.
— Podróż nasza, jak sam mówisz, panie March, ma się ku końcowi, możemy więc rozstać
się dziś wieczór, jeśli masz ochotę. Czeka na mnie przyjaciel, który nie będzie uważał za
hańbę zadawać się z takim, co nie zabił jeszcze swego bliźniego.
— Chciałbym wiedzieć, co tego skradającego się Delawara sprowadza w te strony o tak
wczesnej porze roku — mruknął do siebie Hurry w sposób okazujący zarówno nieufność, jak
i brak chęci jej ukrycia. — Gdzież to ten młody wódz wyznaczył ci spotkanie?
— Przy małej, okrągłej skale, niedaleko od brzegu jeziora, gdzie — jak mi mówiono —
szczepy indiańskie zbierają się, aby zawrzeć przymierze i zakopać topory. Często słyszałem,
jak Delawarzy o niej wspominali, lecz dotąd nie zetknąłem się ani z jeziorem, ani ze skałą. Do
tych okolic roszczą sobie pretensje Mingowie i Mohikanie , jedni bowiem i drudzy uważają je
za swoje tereny rybackie i myśliwskie. Tak jest w czasie pokoju, ale co się tu dzieje w czasie
wojny, Bóg raczy wiedzieć.
— Swoje tereny! — zawołał Hurry śmiejąc się głośno. — Chciałbym wiedzieć, co by na to
powiedział Pływający Tom. Uważa on jezioro za swoją własność, posiada je bowiem od
piętnastu lat. Śmiem wątpić, czyby je oddał bez walki Mingowi albo Delawarowi.
— A cóż by na taki spór powiedziała kolonia? Kraj ten musi do kogoś należeć, bo
nienasycone apetyty panów sięgają w głąb puszczy nawet tam, gdzie panowie szlachta nie
śmieliby się pokazać, aby spojrzeć na ziemię, która do nich należy.
—Władza ich może rozciągnąć się na inne obszary należące do kolonii, ale nie tutaj,
Pogromco Zwierząt. Żadna istota, z wyjątkiem Boga, nie posiada piędzi ziemi w tej części
kraju. Nigdy nie przyłożono pióra do papieru w związku z którymkolwiek wzgórzem czy doliną
w tych stronach. Powtarzał mi to nieraz stary Tom i dlatego żadna żywa dusza nie ma tu
lepszych praw od niego, a Tom umie postawić na swoim.
— Z tego, co słyszę, Hurry, ten Pływający Tom musi być niezwykłą osobą. Nie jest
Mingiem ani Delawarem, nie jest też bladą twarzą. Posiada te ziemie, jak mówisz, od dawna,
dłużej, niż istnieje pogranicze. Jakie są jego dzieje i jaki jest on sam?
— Cóż, natura starego Toma niewiele ma wspólnego z naturą człowieka, a bardziej jest
naturą piżmoszczura, gdyż jego zwyczaje więcej przypominają to zwierzę niż jakiekolwiek
inne stworzenie. Niektórzy mówią, że za młodu żył sobie samopas na słonych wodach i był
towarzyszem niejakiego Kidda, powieszonego za korsarstwo znacznie wcześniej niż ty i ja
urodziliśmy się i zawarliśmy znajomość. Mówią też, że przybył w te strony uważając, że
królewskie krążowniki nie przepłyną przez góry i będzie mógł w tych lasach spokojnie
nacieszyć się łupami.
— Był więc w błędzie, Hurry, w grubym błędzie. Człowiek nigdzie nie może spokojnie
nacieszyć się łupami.
— A on ma właśnie tego rodzaju usposobienie. Znałem takich, którym łupy nie sprawiały
przyjemności, jeśli jej nie
dzielili z wesołą kompanią, i takich, którzy, by się nimi nacieszyć, zaszywali się w kącie.
Jedni nie zaznają spokoju, jeśli nie będą grabić, innym, na odwrót, grabież odbiera spokój.
Pod tym względem natura ludzka jest skomplikowana. Stary Tom nie należy ani do jednych,
ani do drugich. Z niezmąconym bowiem spokojem korzysta wraz z córkami ze swych łupów,
jeśli jego majątek rzeczywiście pochodzi z rabunku, prowadzi wygodne życie i niczego więcej
nie pragnie.
— To ma i córki? Delawarzy, którzy polowali w tych stronach, wiele opowiadali o tych
młodych kobietach. A matki one nie mają, Hurry?
— Miały kiedyś matkę, rozumie się. Umarła i poszła na dno, dobre dwa lata temu.
— Jak to? — zapytał Pogromca Zwierząt patrząc na towarzysza nieco zdziwiony.
— Umarła i poszła na dno, mówię, i mam nadzieję, że wyrażam się poprawnie i
zrozumiale. Stary pochował żonę na dnie jeziora o czym mogę zaświadczyć, gdyż byłem
naocznym świadkiem tej ceremonii. Czy jednak Tom zrobił to, aby oszczędzić sobie kopania
grobu, co nie jest lekką pracą ze względu na korzenie drzew, czy też. postąpił tak w
przekonaniu, że woda zmywa grzech prędzej niż ziemia, na to pytanie nie umiałbym
odpowiedzieć.
 
— Czy biedaczka była aż taką grzesznicą, że jej mąż musiał zadać sobie tyle trudu z jej
ciałem?
— Nie było tak źle, chociaż nie była wolna od wad. Uważam, że Judyta Hutter była więcej
warta i zasługiwała na lepszy koniec niż inne kobiety, które tak długo żyły poza zasięgiem
dzwonów kościelnych. Sądzę więc, że stary Tom utopił ją po prostu, aby oszczędzić sobie
trudu kopania grobu. Było coś ze stali w jej usposobieniu, to prawda, a że stary Hutter jest
znów twardy jak krzemień, nie raz i nie dwa krzesali iskry. Razem jednak wziąwszy, można
powiedzieć, że żyli na stopie przyjaznej. Ale gdy zapłonęli gniewem, słuchacze mogli wejrzeć
w ich przeszłość, jak ten, kto zagląda w mroczną gęstwinę lasu, kiedy zbłąkany promień
słońca przeniknie aż do korzeni drzew. Judytę będę zawsze szanował choćby dlatego, że
była matką tak uroczej istoty jak jej córka, Judyta Hutter!
— Tak, imię Judyty wymieniali Delawarzy, choć wymawiali je po swojemu. Z tego, co
mówili, nie sądzę, aby ta dziewczyna była w moim guście.
— W twoim guście! — zawołał March dotknięty do żywego zarówno obojętnością, jak i
zuchwalstwem swego towarzysza. — Cóż ty, u diabła, możesz mówić o guście, i to wtedy,
gdy idzie o taką kobietę jak Judyta? Jesteś jeszcze chłopcem, drzewiną, która ledwo
zapuściła korzenie. Judyta od piętnastego roku życia miała mężczyzn wśród swych
wielbicieli. Od tego czasu minęło pięć lat i dzisiaj nie raczyłaby nawet spojrzeć na takiego
młokosa!
— Jest czerwiec, Hurry, nie ma nawet chmurki między nami a niebem, jest gorąco, po cóż
jeszcze się gorączkować —odparł Pogromca Zwierząt, bynajmniej nie zmieszany. — Każdy
może mieć swój gust, a wiewiórka ma prawo mieć swoje zdanie o lamparcie.
— Tak, ale nie byłoby wcale mądrze powtórzyć to zdanie lampartowi — mruknął March. —
Jesteś młody i bezmyślny, puszczę więc płazem twą ignorancję. Słuchaj, Pogromco Zwierząt
— dodał po chwili namysłu, uśmiechając się dobrodusznie — słuchaj, Pogromco Zwierząt,
przysięgliśmy sobie przyjaźń, nie będziemy się więc kłócić z powodu jednej lekkomyślnej,
zalotnej kobietki tylko dlatego, że jest akurat ładna, tym bardziej żeś jej nigdy nie widział.
Judyta jest dla mężczyzny, który nie ma mleka pod nosem, i tylko głupiec bałby się młokosa
jako rywala. Co Delawarzy mówili o tej dziewczynie?. Indianin przecież, tak samo jak biały,
ma swoje zdanie o płci niewieściej.
— Mówili, że ładna, aż miło popatrzyć, i że mowa jej jest przyjemna; zbyt jednak zajęta
swymi wielbicielami i lekkomyślna.
— A to diabły wcielone! Zresztą, żaden nauczyciel nie dorówna Indianinowi w znajomości
natury ludzkiej. Niektórzy uważają, że Indianie są dobrzy tylko na tropie i ścieżce wojennej, a
ja mówię, że to są filozofowie. Znają się na ludziach niegorzej niż na bobrach, a o kobietach
też wiele mogliby powiedzieć. To właśnie jota w jotę charakter Judyty. Indianie przejrzeli ją na
wylot. Wyznam ci szczerze, Pogromco Zwierząt, ożeniłbym się z tą dziewczyną dwa lata
temu, gdyby nie dwie rzeczy, z których jedną jest właśnie jej lekkomyślność.
— A co stanowi drugą przeszkodę? — zapytał myśliwy nie przestając jeść, jak ktoś, kogo
mało zajmuje temat rozmowy.
— Niepewność, czyby mnie chciała. Dzierlatka jest ładna i wie o tym. Słuchaj, wśród drzew
rosnących na tych pagórkach nie ma bardziej prostego niż ona i żadne z nich wdzięczniej niż
ona nie przegina się z wiatrem. Nie widziałeś też skaczącej łani, która w ruchach miałaby
więcej naturalnego uroku. Gdyby na tym się kończyło, każdy język musiałby głosić jej chwałę.
Judyta ma jednak wady, o których trudno byłoby mi zapomnieć. Nieraz już przysięgałem
sobie, że nie pokażę się więcej nad jeziorem.
— I dlatego ciągle tu wracasz? Przysięga nie dodaje mocy słowom ludzkim.
— Ach, Pogromco Zwierząt, nic jeszcze nie wiesz o tych sprawach, trzymasz się
wiadomości szkolnych, jak gdybyś nigdy nie porzucił osad ludzkich. Ze mną jest inaczej:
niczego nie postanawiam, jeśli czegoś gorąco nie pragnę. Gdybyś wiedział o Judycie tyle co
ja, to byś zrozumiał dlaczego diabli mnie czasem biorą. Otóż oficerowie z fortów nad
Mohawkiem zapędzają się czasem nad jezioro na ryby i na polowanie, a wtedy stworzenie to
zupełnie traci głowę! Zobaczysz, jak obnosi swe piękne stroje i jaką damę kroi wobec tych
elegantów.
— To nie przystoi córce biedaka — z powagą powiedział Pogromca Zwierząt. —
Oficerowie to szlachta i wobec takiej Judyty mogą mieć tylko złe intencje.
— Stąd właśnie moja niepewność i to powściąga moje zamiary! Mam poważne obawy co
do pewnego kapitana. Judytka może mieć pretensje tylko do własnej głupoty, jeśli moje
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin