Cussler Clive - Przygody Dirka Pitta 16 - Cerber.pdf

(1410 KB) Pobierz
Cussler Clive - Przygody Dirka
CLIVE CUSSLER
CERBER
(Przełożył: Piotr Maksymowicz, Maciej Pintara)
AMBER
2001
 
W zapomnienie
 
Czerwiec 1035, gdzieś w Ameryce Północnej
Płynęli przez poranną mgłę w zupełnej ciszy, niczym duchy w statkach-
widmach. Wysokie, wywinięte spiralnie krzywizny dziobów i ruf wieńczyły
precyzyjne rzeźby zębatych smoków, których straszny wzrok zdawał się przebijać
opary w poszukiwaniu ofiar. Miały one siać panikę w szeregach wrogów i chronić
żeglarzy przed złymi demonami, zamieszkującymi morze.
Mała grupa żeglarzy przebyła wrogi ocean w długich, wysmukłych statkach,
które pokonywały fale z łatwością i gracją pstrąga, płynącego pod prąd w spokojnym
potoku. Długie wiosła sięgały z otworów w kadłubie do ciemnej wody, wbijały się w
nią z wielką siłą i pchały statki poprzez fale. Kwadratowe żagle w czerwono-białe
pasy zwisały bezwładnie w nieruchomym powietrzu. Na przywiązanych do rufy
linach statki holowały małe, poszyte na nakładkę, sześciometrowe łódki z
dodatkowym ładunkiem.
Po nich o wiele później nadpłynęli inni: mężczyźni, kobiety i dzieci, wraz ze
skromnym dobytkiem i żywym inwentarzem. Ze wszystkich morskich szlaków
wikingów najbardziej niebezpieczna trasa wiodła przez pomocny Atlantyk. Mimo
zagrożeń, jakie niosły nieznane akweny, odważnie żeglowali wśród lodowej kry,
walczyli ze sztormem, stawiali czoło ogromnym falom i wichrom nadciągającym
nieprzerwanie z południowego zachodu. Większość z nich przeżyła, ale morze
odebrało zapłatę za ich śmiałość. Dwa z ośmiu statków, które wypłynęły z Norwegii,
zaginęły bez śladu.
Zmęczeni zmaganiami z żywiołem koloniści dotarli do Nowej Fundlandii,
lecz zamiast wylądować w L’Anse aux Meadows, gdzie już wcześniej osiedlił się
Lief Erickson, postanowili spenetrować tereny położone bardziej na południe. Chcieli
znaleźć cieplejsze miejsce, by tam założyć nową kolonię.
Opłynęli jakąś wielką wyspę i ruszyli kursem na południowy zachód, aż
dotarli do długiego półwyspu, który wdzierał się w morze łukiem prosto na północ.
Minęli dwie mniejsze wysepki i przez kolejne dwa dni płynęli wzdłuż białej,
piaszczystej plaży. Jej widok zadziwił żeglarzy, którzy całe życie spędzili na
bezkresnych skałach norweskiego wybrzeża.
Opłynąwszy przylądek piaszczystego półwyspu, ujrzeli szeroką zatokę. Mała
flota wpłynęła na spokojne wody i skierowała się na zachód wraz z przyjazną falą
przypływu. Ogarnęła ich mgła, ścieląca się tuż nad wodą. Po południu pomarańczowa
 
kula słońca zaczęła chylić się ku zachodowi nad niewidocznym horyzontem.
Dowódcy statków uzgodnili, że trzeba rzucić kotwice i zaczekać do rana, kiedy mgła
być może uniesie się wyżej.
Z nastaniem brzasku miejsce gęstych oparów zajęła delikatna mgiełka.
Okazało się, że zatoka zwęża się i wrzyna głęboko w ląd, tworząc fiord, z którego
woda wypływa do oceanu. Żeglarze chwycili wiosła i skierowali statki pod prąd w
tamtą właśnie stronę. Kobiety i dzieci milcząco przyglądały się wysokim, ostro
zakończonym skałom, wynurzającym się z mgły na zachodnim brzegu rzeki,
złowieszczo górującym nad masztami statków. Za nimi widoczne były pagórki,
porośnięte zdumiewająco - w oczach przybyszów - wielkimi drzewami. Nie było
widać oznak życia, jednak wszyscy czuli, że obserwują ich ukryte w zaroślach
ludzkie oczy. Za każdym razem, gdy wychodzili na brzeg po wodę, byli nękani przez
Skraelingów - jak nazywali mieszkańców ziem, na których chcieli się osiedlić.
Skraelingowie nie mieli przyjaznych uczuć i nieraz obrzucali statki gradem strzał.
Trzymając w ryzach bitną naturę swoich ludzi, przywódca wyprawy, Bjarne
Sigvatson, nie pozwolił wojownikom walczyć z napastnikami. Dobrze wiedział, że
koloniści z Winlandii i Grenlandii także byli atakowani przez Skraelingów.
Sprowokowali to sami wikingowie, mordując kilkuset niewinnych mieszkańców z
czysto barbarzyńskiej żądzy zabijania. W czasie obecnej wyprawy Sigvatson
zamierzał wydać rozkaz, by miejscowych traktowano przyjaźnie. W jego mniemaniu
było to konieczne do przetrwania kolonii i nawiązania pokojowego handlu
wymiennego tanimi towarami w zamian za futra i inne potrzebne rzeczy. W
odróżnieniu od drużyn Thorfinna Karlsefhi i Liefa Ericksona, których próby
kolonizacji Skraelingowie odparli, tym razem załogę stanowili uzbrojeni po zęby,
zahartowani w boju Norwegowie, weterani wielu bitew z odwiecznymi wrogami,
Anglosasami. Na ramionach mieli miecze, walczyli trzymając w jednej ręce długą
włócznię, w drugiej ogromny topór. Byli to najznakomitsi wojownicy swoich czasów.
Nadchodzący przypływ, odczuwalny nawet daleko w górę rzeki, pomógł
wioślarzom ruszyć pod prąd, nieco słabszy z powodu mniejszego nachylenia terenu.
Ujście rzeki miało około półtora kilometra szerokości, lecz kawałek dalej woda
tworzyła rozlewisko szerokie na ponad trzy kilometry. Ziemia na spadzistym
wschodnim brzegu była żyzna, zielona.
Sigvatson, obejmując ramieniem zakończony smoczą głową dziób statku,
patrzył w dal poprzez niknącą mgłę. Po chwili wskazał ręką ocienioną niszę w
 
skałach, wynurzających się zza lekkiego zakrętu rzeki.
- Płyńcie w lewo - nakazał wioślarzom. - Tam jest brama skalna, gdzie
możemy schronić się na noc.
Zbliżając się, dostrzegli ciemne, ponure wejście do zalanej wodą groty, na tyle
duże, że mógł przez nie przepłynąć statek. Sigvatson zajrzał do ciemnego wnętrza i
zobaczył, że rozpościera się ono daleko, aż do linii pionowych skał. Nakazał, by
pozostałe statki czekały w pobliżu. Na jego łodzi położono maszt, by zmieścił się pod
niskim łukiem sklepienia. Przy wejściu do groty prąd tworzył liczne wiry, jednak silni
wioślarze bez trudu skierowali statek w głąb pieczary, uważając, by wiosła nie
zaczepiły o boczne ściany skalnej bramy.
Gdy mijali wejście do groty, kobiety i dzieci wychyliły się przez burtę,
spoglądając przez niesamowicie przezroczystą wodę na ławice ryb, wędrujących nad
skalistym dnem piętnaście metrów pod powierzchnią. Po chwili z lękiem dostrzegli,
że w wysoko sklepionej grocie mogłoby pomieścić się trzy razy tyle statków, niż
liczyła ich niewielka flota. Mimo że przodkowie przybyszów przyjęli
chrześcijaństwo, stare pogańskie tradycje umierały powoli. Naturalne jaskinie były
uważane za siedliska bogów.
Ściany jaskini, uformowane ze stygnącej, płynnej skały jakieś dwieście
milionów lat wcześniej, wygładziły fale praoceanu, uderzające o warstwy skał
wulkanicznych, przedłużenie pobliskich gór. Skały unosiły się łukowato, tworząc
okrągłe sklepienie, zupełnie nagie, pozbawione mchu czy jakiejkolwiek innej
roślinności. Co dziwniejsze, nie było tam również nietoperzy. Półka skalna okazała
się niemal sucha. Poziom wody znajdował się o metr poniżej jej krawędzi na długości
niemal sześćdziesięciu metrów.
Sigvatson krzyknął przez skalny otwór, by pozostałe statki wpłynęły do groty.
Wioślarze przestali pracować i po chwili dziób delikatnie uderzył o krawędź
następnej skalnej półki. Gdy wszystkie łodzie stały już przy brzegu, rzucono trapy, po
których przybysze po raz pierwszy od wielu dni spokojnie zeszli na ziemię.
Najważniejsze było przygotowanie gorącego posiłku - pierwszego od czasu
ostatniego zejścia na ląd, kilkaset kilometrów stąd na pomoc. Dzieci rozbiegły się po
zerodowanych skalnych półkach, by zebrać drewno wyrzucone przez wodę. Już po
chwili kobiety paliły ogniska, robiły placki, gotowały w żelaznych kotłach kaszę z
rybami. Mężczyźni zabrali się do naprawy statków, które ucierpiały podczas podróży,
inni wyciągali z wody sieci z rybami. Kobiety były szczęśliwe, że udało się znaleźć
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin