Simon Beckett-Dr David Hunter 1-Chemia śmierci.pdf

(1228 KB) Pobierz
Beckett Simon - David Hunter 01 - Chemia œmierci
SIMONBECKETT
CHEMIAŚMIERCI
Przekład
JANKRAŚKO
Rozdział1
Ciało ludzkie zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Coś, co było kiedyś siedliskiem Ŝycia,
przechodzi teraz ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka.
Tkanki zmieniają się w ciecz, potem w gaz. JuŜ martwe, ciało staje się stołem biesiadnym dla innych
organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy składająjaja, zjaj wylęgają się
larwy. Larwy zjadają bogatą w składniki pokarmowe poŜywkę, następnie migrują. Opuszczają ciało w
składnymszyku,w zwartympochodzie,którypodąŜazawszenapołudnie.Czasemnapołudniowywschód
lubpołudniowyzachód,alenigdynapółnoc.Niktniewiedlaczego.
DotegoczasuzawartewmięśniachbiałkozdąŜyłosięjuŜrozłoŜyć,wytwarzającsilniestęŜonychemiczny
roztwór.Zabójczydlaroślinności,niszczytrawę,wktórejpełznąlarwy,tworzącswoistąpępowinęśmierci
ciągnącą się aŜ do miejsca, skąd wyszły. W sprzyjających warunkach na przykład w dni suche i gorące,
bezdeszczowe pępowina ta, ten pochód tłustych, Ŝółtych, rozedrganych jak w tańcu czerwi, moŜe mieć
wielemetrówdługości.Jesttowidokciekawy,adlaczłowiekaznaturyciekawskiegocóŜmoŜebyćbardziej
naturalneniŜchęćzbadaniaźródłategozjawiska?WłaśnietakdzieciYatesówznalazłyto,copozostałopo
SallyPalmer.
Neili Sam natknęli się napochód larw na brzegu lasu Farnhama, na skraju mokradeł. Był drugi tydzień
lipca i zdawało się, Ŝe to nietypowe lato trwa juŜ od wieków. Nieustający upał wysysał kolory z drzew,
spiekałziemięnakość.ChłopcyszlidoSadzawkipodWierzbąporośniętegotrzcinąstawu,któryuchodziłtu
za basen kąpielowy. Mieli spotkać się tam z kolegami i spędzić niedzielę, skacząc do zielonej wody z
rosnącegonadbrzegiemdrzewa.Takprzynajmniejmyśleli.
Bylipewnieznudzeniiapatyczni,odurzeniupałemizniecierpliwieniswoimtowarzystwem.Jedenastoletni
Neil, trzy lata starszy od Sama, szedł przodem, Ŝeby zademonstrować bratu swoje rozdraŜnienie tak to
sobie wyobraŜałem. Idzie przodem, ma w ręku patyk i smaga nim krzaki i gałęzie mijanych po drodze
drzew. Sam wlecze się z tyłu, pociągając nosem. Nie, nie jest przeziębiony ma katar sienny i mocno
zaczerwienioneoczy.Pomógłbymułagodnylekprzeciwhistaminowy,aleonjeszczeotymniewie.Latem
zawsze pociąga nosem, tak po prostu jest. Wiecznie w cieniu starszego brata, idzie ze spuszczoną głową,
dlategotowłaśnieon,anieNeil,zauwaŜapochódlarw.
Przystaje,Ŝebysięmuprzyjrzeć,apotemwołabrata.Neilniemaochotyzawracać,alewyczuwa,ŜeSam
coś znalazł. Udaje, Ŝe nie robi to na nim Ŝadnego wraŜenia, lecz falujący pochód czerwi intryguje go tak
samo jak Sama. Obydwaj kucają i odgarniając z czoła ciemne włosy, krzywią się od zapachu amoniaku. I
chociaŜpotemniebędąmoglisobieprzypomnieć,któryznichwpadłnapomysł,Ŝebysprawdzić,skądlarwy
idą, myślę, Ŝe zaproponował to Neil. To nie on zauwaŜył je jako pierwszy, dlatego na pewno zechciałby
ponownieobjąćdowództwo.TakwięctoonruszaprzodemwstronękęppoŜółkłejbagiennejtrawy,aSam
idziezanim.
Czy juŜ wtedy poczuli smród? Prawdopodobnie tak. Musiał być na tyle silny, Ŝe mimo zapalenia zatok
poczułgonawetSam.Iprawdopodobniewiedzieli,cotensmródoznacza.Niebylimieszczuchami,dobrze
znalicyklŜyciaiśmierci.IchuwagęmusiałyteŜzwrócićmuchy,somnambuliczniebrzęczącewupale.Ale
wbrewtemu,czegooczekiwali,niezobaczylitamścierwaowcyanijeleniaczynawetpsa.Nagie,leczwciąŜ
rozpoznawalnezwłokiSallyPalmerbyłystudiumrozedrganegoruchu,siedliskiemkłębiącegosiępodskórą
robactwa, które wypełzało z jej ust, nosa i z pozostałych otworów ciała. Czerwie zbijały się na ziemi w
gromadę,dołączałydopochoduiznikaływtrawie.
1
327851038.002.png
Niemaznaczenia,któryzchłopcówuciekłstamtądpierwszy,alemyślę,ŜebyłtoNeil.Sam,jakzwykle
naśladującbrata,próbowałgodogonićiścigalisiętakaŜdodomu.Zdomuposzlinapolicję.
Iwkońcutrafilidomnie.
OpróczłagodnegośrodkauspokajającegodałemSamowicośnakatarsienny.Aledotegoczasunietylko
on miał zaczerwienione oczy. Odkryciem wstrząśnięty był i jego brat, chociaŜ jak na młodego chłopaka
przystało,zaczynałjuŜodzyskiwaćzimnąkrew.Dlategotowłaśnieonopowiedziałmi,cosięstało,powoli
nadając surowym wspomnieniom bardziej przystępną formą opowieści, którą moŜna w nieskończoność
odtwarzaćipowtarzać.Jakoodkrywcazwłok,odktórychtowszystkosięzaczęło,miałjąopowiadaćjeszcze
przezwielelat,długopotragicznychwydarzeniachtamtegoupalnegolata.
Rzeczwtym,ŜekoszmarniezacząłsięwcaleododkryciazwłokSallyPalmer.Poprostuniewiedzieliśmy
wtedyidowtedycowśródnasŜyło.
Rozdział2
PrzyjechałemdoManhamtrzylatawcześniej,późnympopołudniemwdeszczowymtamtegorokumarcu.
Wysiadłemnastacjimałejplatformiewszczerympolubyujrzećtonącywdeszczukrajobraz,pozbawio
ny zarówno Ŝycia, jak i konkretnych kształtów. Z walizką w ręku stałem tam, chłonąc scenerię i nie
zwracającuwaginaściekającyzakołnierzdeszcz.Jakokiemsięgnąć,aŜpohoryzontrozciągałysiępłaskie
wrzosowiskaiupstrzonekępamidrzewmokradła.
Nigdy przedtem nie byłem w Broads ani w ogóle w Norfolk. Tak, okolica była spektakularnie obca.
Ogarnąłemwzrokiemrozległą,otwartąrówninę,odetchnąłemchłodnym,wilgotnympowietrzemipoczułem,
Ŝe zaczynam się trochę rozluźniać. Choć dość odstręczające, Manham nie było Londynem i to mi
wystarczyło.
Niktniewyszedłminaspotkanie.NiezamówiłemtaksówkianiŜadnegoinnegośrodkatransportu.Moje
plany nie sięgały tak daleko. Sprzedałem samochód oraz całą resztę i zupełnie nie zastanawiałem się, jak
dotręzestacjidomiasteczka.Wtedyjeszczeniemyślałemzbyttrzeźwo.Gdybympomyślałztypowądla
mieszczucha arogancją załoŜyłbym pewnie, Ŝe będą tam taksówki, sklep czy w ogóle cokolwiek.
TymczasemniebyłotaaniŜadnejtaksówki,aninawetbudkitelefonicznej.PrzezchwilęŜałowałem,Ŝewraz
zrzeczamisprzedałemkomórkę,apotemwziąłemwalizkęiruszyłemwstronędrogi.Gdytamdoszedłem,
stanąłem przed wyborem: skręcić w lewo czy w prawo? Skręciłem w lewo. Bez wahania i bez powodu.
Kilkaset metrów dalej było skrzyŜowanie, a przed skrzyŜowaniem stał wyblakły, drewniany mocno
pochylonydrogowskaz,wydawałosięwięc,Ŝewskazujecośukrytegowrozmokłejziemi.Aledowiedziałem
sięprzynajmniej,Ŝeidęwdobrymkierunku.
Zanim doszedłem do miasteczka, zapadł juŜ zmierzch. Po drodze minęło mnie parę samochodów, ale
Ŝaden się nie zatrzymał. Nie licząc samochodów, pierwszymi oznakami Ŝycia było kilka przydroŜnych,
oddalonych od siebie gospodarstw. Nieco później w gasnącym świetle dnia zobaczyłem wieŜę na wpół
wrośniętego w ziemię kościoła; tak to przynajmniej wyglądało. Zaraz potem pojawił się chodnik, wąski i
śliski od deszczu, mimo to lepszy niŜ trawiaste pobocze i Ŝywopłoty, przez które musiałem się przedtem
przedzierać. Za kolejnym zakrętem wyrosło samo Manham ukryte tak dobrze, Ŝe zobaczyłem je dopiero
wtedy,gdydoniegodotarłem.
Nie naleŜało do miasteczek jak z widokówki. Było za bardzo przytulne, za bardzo rozciągnięte, Ŝeby
pasować do obrazu typowej angielskiej prowincji. Na skraju stało kilka przedwojennych kamienic, ale te
szybko ustąpiły miejsca kamiennym domom ze ścianami upstrzonymi kawałkami krzemienia. Im bliŜej
centrum, tym domy były starsze, tak więc z kaŜdym krokiem coraz bardziej cofałem się w przeszłość.
Błyszczące od deszczu tuliły się do siebie, a ich martwe okna gapiły się na mnie z nieskrywaną
podejrzliwością.
Nieco dalej, na ulicy pojawiły się zamknięte sklepy, a za sklepami kolejne domy ginące w mokrym
zmierzchu.Minąwszyszkołęipub,dotarłemdomiejskiegoskweru.SkwerjarzyłsięodŜonkili.Wponurym
ciemnobrązowym świecie ich kiwające się na deszczu Ŝółte trąbki były szokująco barwne. Nad skwerem
górował olbrzymi kasztanowiec z nagimi, czarnymi, rozłoŜystymi gałęziami. Za kasztanowcem, pośrodku
cmentarza pełnego omszałych nagrobków stał normandzki kościół, którego wieŜę widziałem z drogi.
Podobnie jak ściany domów na skraju miasteczka, j ego ściany teŜ wyłoŜono kawałkami twardego,
odpornegonapogodękrzemienia.Aletynk,wktórymtkwiłkrzemień,byłstaryizwietrzały,adrzwiiokna
lekkowypaczone,gdyŜzupływemstulecifundamentykościołacorazbardziejzapadałysięwziemię.
Przystanąłem.Dalejbyłydomy,azanimikolejne.Dotarłodomnie,ŜetojuŜcałeManham.Wniektórych
oknach paliło się światło, lecz poza tym nigdzie nie dostrzegłem ani śladu Ŝycia. Stałem na deszczu, nie
wiedząc, dokąd iść. Nagle usłyszałem jakiś hałas i zobaczyłem dwóch ogrodników na cmentarzu. Nie
zwracając uwagi ani na pogodę, ani na porę dnia, wyrywali i grabili trawę między starymi, kamiennymi
nagrobkami.GdypodszedłembliŜej,nieprzerwalipracyaninawetnamnieniespojrzeli.
Przepraszam,gdzietujestprzychodnia?spytałemztwarząspływającądeszczem.
2
327851038.003.png
Dopiero wtedy podnieśli wzrok i mimo dzielącej ich róŜnicy wieku trudno było nie poznać, Ŝe są to
dziadekiwnuk.Obydwajmielitakiesamespokojneiobojętnetwarze,takiesamemodreoczy.Tenstarszy
ruchemgłowywskazałwąską,wysadzanądrzewamiuliczkąbiegnącąwzdłuŜskweru.
Tam.Prostoprzedsiebie.
Jego akcent, spiralne zbitki samogłosek tak obce moim miejskim uszom, był kolejnym potwierdzeniem
tego,ŜeniejestemjuŜwLondynie.Podziękowałemim,aleonijuŜpowrócilidopracy.Wszedłemwuliczkę
i szum ściekającego z gałęzi drzew deszczu przybrał na sile. Po chwili stanąłem przed szeroką bramą
strzegącą dostępu do wąskiego podjazdu. Na słupie bramy wisiała drewniana tabliczka z napisem: B ANK
H OUSE , podniązaśbyłamosięŜnaznapisem:D R H.M AITLAND . Wysadzanacisamialejkapięłasięłagodnie
pod górę przez starannie utrzymany ogród, a potem opadała, by skończyć się na podwórzu okazałego
gregoriańskiegodomu.PotarłembutamiobłyszczącąmocnozuŜytąsztabękutegoŜelazazbokufrontowych
drzwiioskrobawszybłotozbutów,głośnozastukałemcięŜkąkołatką.JuŜmiałemzastukaćponownie,gdy
drzwisięotworzyły.
Wprogustanęłapulchnakobietawśrednimwiekuonienagannieuczesanychszarychwłosach.
Tak?
JadodoktoraMaitianda.Kobietazmarszczyłabrwi.
GabinetjuŜzamknięty.Ibojęsię,Ŝepandoktorniechodzinatakpóźnewizyty.
Nie, nie, chciałem powiedzieć, Ŝe jestem umówiony. Nie zareagowała. Dopiero wtedy zdałem sobie
sprawę,jakmuszęwyglądaćpogodzinnymspacerzewdeszczu.Jawsprawiepracy.NazywamsięHunter.
DavidHunter.
Natychmiastrozjaśniłajejsiętwarz.
Och,bardzopanaprzepraszam.Niewiedziałam,myślałam,Ŝe...Proszę,proszęwejść.Przepuściłamnie
przodem.BoŜeświęty,przemókłpandosuchejnitki.Długopanszedł?
Godzinę,zestacji.
Zestacji?PrzecieŜtokilometrystąd!JuŜpomagałamizdjąćpłaszcz.Dlaczegopanniezadzwoniłinie
powiedział,októrejpanprzyjeŜdŜa?Ktośbypanaodebrał.
Nieodpowiedziałem.Szczerzemówiąc,poprostunieprzyszłomitodogłowy.
Proszędalej,dosaloniku.Rozpaliłamwkominku.Nie,walizkęniechpanzostawidodała,odwracając
się od wieszaka. Uśmiechnęła się i dopiero wtedy zauwaŜyłem, jak bardzo ściągniętą ma twarz. To, co
wziąłemprzedtemzaoschłośćilapidarność,byłopoprostuzmęczeniem.Niktjejtunieukradnie.
ZaprowadziłamniedoduŜego,wyłoŜonegodrewnempokoju.Przedkominkiem,wktórymŜarzyłsięstos
polan,stałastara,wytartaskórzanakanapa.Dywanbyłperski,teŜstary,leczwciąŜpiękny;leŜałnapodłodze
zbrunatnoczerwonychdesek.Wszędzieunosiłsięprzyjemnyzapachsosnyidymuzkominka.
Proszę,niechpanusiądzie.Powiemdoktorowi,Ŝepanprzyjechał.Napijesiępanherbaty?
Kolejnyznak,ŜebyłemjuŜnawsi.Wmieściezaproponowanobymikawę.Podziękowałemigdywyszła,
zapatrzyłemsięwogień.Popanującymnadworzezimnie,odgorącazrobiłemsięsenny.ZaoknembyłojuŜ
zupełnie ciemno. W szybę bębniły krople deszczu. Kanapa była miękka i wygodna, i Powoli opadały mi
powieki.Gdyzaczęłaopadaćgłowa,ogarniętypaniką,szybkowstałem.Wstałemiodrazupoczułemsiędo
cnawyczerpany,fizycznieipsychiczniewypluty.Alestrachprzedzaśnięciembyłjeszczewiększy.
Gdywróciła,wciąŜstałemprzedkominkiem.
Proszętędy.Doktorjestwgabinecie.
Poskrzypującbucikami,zaprowadziłamniedodrzwinakońcukorytarza.Przystanęła,cichozapukałainie
czekając na „proszę", swobodnym, poufałym ruchem ręki przekręciła klamkę. Uśmiechnęła się i stanęła z
boku.
Zarazprzyniosęherbatkęszepnęła,zamykającdrzwi.
Biurko, za biurkiem jakiś męŜczyzna. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Był wysoki, nawet
siedząc.Miałwyrazistą,pooranązmarszczkamitwarzigęstewłosy,moŜeniesiwe,alekremowe.Leczjego
czarne brwi były zaprzeczeniem jakiejkolwiek słabości, a osadzone pod nimi oczy spoglądały czujnie i
przenikliwie.Patrzyły,oceniały,alecowemniedostrzegły,tegonieumiałempowiedzieć.Niewyglądałem
najlepiejiporazpierwszyogarnąłmnielekkiniepokój.
BoŜe,człowiekuwarknął.Aleśpanprzemókł!Głosmiałszorstki,leczprzyjazny.
SzedłempiechotąaŜzestacji.Niebyłotaksówek.
WitamywnaszymcudownymManhamprychnął.Powinienbyłpanmnieuprzedzić,Ŝeprzyjedziepan
dzieńwcześniej.Ktośbynapanaczekał.
Dzieńwcześniej?powtórzyłem.
No,tak.Spodziewałemsiępanajutro.
Zamknięte sklepy dopiero teraz to do mnie dotarło. Była niedziela. Nie zdawałem sobie sprawy, jak
bardzowypaczyłomisiępoczucieczasu.Gafawprawiłamniewzakłopotanie.Udał,Ŝetegoniewidzi.
Nie szkodzi. NajwaŜniejsze, Ŝe pan juŜ jest. Będzie pan miał więcej czasu na aklimatyzację. Henry
Maitland.Miłomi.
3
327851038.004.png
Wyciągnął do mnie rękę, ale nie wstał. Dopiero wtedy zauwaŜyłem, Ŝe jego fotel ma kółka. Nachyliłem
się,Ŝebyuścisnąćmudłoń,lecztuŜprzedtemlekkosięzawahałem.Maitlanduśmiechnąłsięgorzko.
TerazjuŜpanrozumie,dlaczegodałemtoogłoszenie.
Zamieściłjew„Timesie,wdziale„Praca",ogłoszenietakmałe,ŜełatwojemoŜnabyłoprzeoczyć.Aleja
niewiedziećczemu,odrazujezobaczyłem.Wiejskaprzychodniaposzukiwałalekarzapierwszegokontaktu
na umowę okresową. Na pół roku; mieszkanie zapewnione. Najbardziej uderzyła mnie lokalizacja. Nie
Ŝebym bardzo chciał pracować w Norfolk, ale Norfolk leŜy daleko od Londynu. Odpowiedziałem na
ogłoszeniebezekscytacjiiwielkichnadziei,dlategogdytydzieńpóźniejprzyszedłlist,otwierałemgo,spo
dziewając się grzecznej odmowy. Ale zamiast odmowy, znalazłem konkretną propozycję. Musiałem
przeczytaćlistdwarazy,Ŝebywkońcutodomniedotarło.Winnychokolicznościachpomyślałbympewnie,
Ŝemusitkwićwtymjakiśhaczyk.Alewinnychokolicznościachnigdynieodpowiedziałbymnaogłoszenie.
Odpisałem,Ŝeprzyjmujępropozycję.
A teraz patrzyłem na mojego nowego chlebodawcę, poniewczasie zastanawiając się, w co właściwie
wdepnąłem.Maitlandjakbyczytałwmoichmyślach.Klepnąłsiępoudachirzucił:
WypadeksamochodowypowiedziałtobezzaŜenowaniaczyuŜalaniasięnadsobą.Jestnadzieja,Ŝez
czasem odzyskam częściową władzę w nogach, ale na razie nie daję sobie rady sam. Przez rok brałem na
zastępstwomiejscowych,alemamtegodość.Jednegotygodniajednagęba,drugiegodruga.Tonikomunie
słuŜy.Wkrótcesiępanprzekona,Ŝetunielubiązmian,Wziąłfajkęikapciuchzbiurka.Przeszkadzapanu
dym?
Nie,jeślinieprzeszkadzapanu.
Dobra odpowiedź odparł ze śmiechem Maitland. Aleja niejestem pańskim pacjentem. Niechpano
tympamięta.
Przytknąłzapałkędocybucha.
No, dobrze powiedział, pykając z fajki. Po pracy na... na uniwersytecie, tak? Po pracy na
uniwersytecieprzeŜyjepantunielichyszok.No,apozatymManhamtonieLondyn.Zerknąłnamnieznad
cybuchaimyślałem,Ŝespytamnieodoświadczeniezawodowe.Aleniespytał.Jeślimapanjeszczejakieś
wątpliwości,toodpowiedniachwila,Ŝebyjewyniszczyć.
Nie,niemam.
Zadowolonykiwnąłgłową.
Dobrze.Tymczasemzamieszkapantutaj.JanicepokaŜepanupokój.Porozmawiamyprzykolacji.MoŜe
panzacząćjuŜjutro.Przyjmujemyoddziewiątej.
Mogęocośspytać?Maitlanduniósłbrwi.Czekał.
Dlaczegomniepanzatrudnił?
Nie dawało mi to spokoju. Nie na tyle, Ŝeby odrzucić propozycję, jednak wciąŜ dręczyła mnie mglista
niepewność.
Bouznałem,Ŝesiępannadaje.Dobrekwalifikacje,znakomitereferencje,noichęćpracynaodludziuza
psigrosz.
Myślałem, Ŝe najpierw przeprowadzi pan ze mną rozmowę. LekcewaŜąco machnął fajką, oplatając się
struŜkądymu.
Rozmowytrwają,ajachciałemprzyjąćkogoś,ktomógłbyzacząćnatychmiast.Pozatym,mamdobrego
nosa.
Jegopewnośćsiebiedodałamiotuchy.DopieroduŜopóźniej,kiedyniebyłojuŜwątpliwości,Ŝezostanę,
wyznałmiześmiechemprzyktórejśtamszklaneczcesłodowejwhisky,Ŝebyłemjedynymkandydatem.
Alewtedytakoczywistaodpowiedźnieprzyszłamidogłowy.
Uprzedzałem pana, Ŝe nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w leczeniu ogólnym. Skąd pewność, Ŝe
damsobieradę?
Adapan?
Chwilętrwało,zanimodpowiedziałem,bowsumiezastanawiałemsięnadtympierwszyraz.Wyjechałem
zLondynuprawiebeznamysłu.Poprostuuciekłemodludziimiejsczbytdlamniebolesnych.Noiświetnie
zacząłem. Nie dość Ŝe przyjechałem dzień wcześniej, to jeszcze przemokłem do suchej nitki. Nie miałem
nawetnatylerozumu,Ŝebyskryćsięgdzieśprzeddeszczem.
Takodparłem.
Notoniemampytańrzuciłzsurowąjednocześnielekkorozbawionątwarzą.Pozatym,totylkopół
roku.Noibędęmiałnapanaoko.
Wcisnąłguziknabiurku.Wgłębidomuzadzwoniłdzwonek.
Jeśli pacjenci nie dopisują, kolacja jest zwykle o ósmej. MoŜe pan teraz odpocząć. Ma pan bagaŜ czy
przyślą?
Mam walizkę. Zostawiłem ją pod opieką pańskiej Ŝony. Zaskoczony uśmiechnął się dziwnie
zaŜenowanymuśmiechem.
4
327851038.005.png
Janicetomojagosposiaodparł.Jestemwdowcem.Zdawałosię,Ŝewchłonąłemcałezawartewpokoju
ciepło.
JateŜ.
I tak zostałem lekarzem w Manham. I właśnie dlatego, Ŝe nim zostałem, trzy lata później jako jeden z
pierwszych dowiedziałem się o odkryciu Neila i Sama Yatesów. Oczywiście nikt nie wiedział, czyje to
zwłoki,jeszczeniewtedy.Byływtakimstanie,Ŝechłopcyniepotrafilinawetpowiedzieć,czysątozwłoki
kobiety,czymęŜczyzny.Teraz,gdywreszciepoczulisiębezpiecznie,niebylinawetpewni,czysąnagieczy
nie.WpewnymmomencieSamwymamrotałnawet,Ŝemająskrzydła,alezarazpotemstraciłpewnośćsiebie
i zamilkł. Natomiast Neil patrzył na mnie z tępym wyrazem twarzy. Cokolwiek tam widzieli, musiało to
wykraczać poza wszelkie znane im dotychczas punkty odniesienia, dlatego pamięć broniła się przed tym i
wzdragała.Zgadzalisięjedyniecodotego,ŜeleŜytamczłowiekiŜeczłowiektenjestmartwy.IchociaŜz
tego,Ŝenazwłokachroisięodrobactwa,wynikało,iŜodniósłjakieśrany,dobrzewiedziałem,Ŝemartwych
staćnawieleróŜnychsztuczek.Niebyłopowodu,Ŝebyzakładaćnajgorsze.
Jeszczeniewtedy.
Tym dziwniej zabrzmiały słowa ich matki. Linda Yates siedziała w małym saloniku, bez przekonania
oglądając coś na jaskrawym ekranie telewizora i tuląc do siebie przygaszonego syna. Jej mąŜ, rolnik, nie
wróciłjeszczezpracy.Zadzwoniładomnie,kiedysynowieprzybieglidodomuzdyszaniirozhisteryzowani.
Wmiasteczkutakmałymiodciętymodświatajakto,dyŜurmiałosięnawetwniedzielę.
WciąŜczekaliśmynaprzyjazdpolicji.Najwyraźniejuznali,Ŝeniemapocosięspieszyć,mimotoczułem
sięwobowiązkuzostać.DałemSamowiśrodekuspokajający,łagodnyjakplacebo,iniechętniewysłuchałem
opowieścijegobrata.Próbowałemniesłuchać.Dobrzewiedziałem,comoglitamwidzieć.
Iniechciałemdotegowracać.
Okno było szeroko otwarte, ale do pokoju nie wpadał najmniejszy powiew wiatru. Z podwórza biła
oślepiającajasność,rozpalonaniemaldobiałościprzezpopołudniowesłońce.
ToSallyPalmerpowiedziałaniztego,nizowegoLinda.
Popatrzyłemnaniązaskoczony.SallymieszkałasamotnienamałejfarmietuŜzamiastem.Byłaatrakcyjną
kobietą w wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat i przyjechała do Manham kilka lat przede mną
odziedziczywszy gospodarstwo po wujku. WciąŜ miała kilka kóz, a dzięki wujkowi nie ma to jak więzy
krwiwoczachmiejscowychuchodziłacoprawdazaautsajderkę,lecznietaką,jakąbyłabyosobazupełnie
obca, a juŜ na pewno nie taką jak choćby ja, nawet teraz, po tylu latach. JednakŜe zarabiała na Ŝyciejako
pisarka i to stawiało ją poza nawiasem społeczności, gdyŜ większość sąsiadów patrzyła na nią z pełnym
szacunkupodziwem,aleizpodejrzliwością.Niesłyszałemplotek,Ŝezaginęła.
Skądpaniwie?
Bomisięśniła.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem. Zerknąłem na jej synów. Sam, teraz juŜ spokojniejszy, chyba nie
przysłuchiwał się naszej rozmowie. Ale Neil przez cały czas patrzył na matkę i wiedziałem, Ŝe gdy tylko
wyjdziezdomu,rozpowiewszystkopocałymmieście.
PoniewaŜmilczałem,pomyślała,Ŝejejniewierzę.
Stała na przystanku autobusowym i płakała. Spytałam, co się stało, ale nie odpowiedziała. Potem
spojrzałamnadrogę,akiedysięodwróciłam,juŜjejniebyło.
Niewiedziałem,copowiedzieć.
Takiesnynieśniąsiębezpowoduciągnęła.TenteŜnie.
Niech pani przestanie, nie wiemy jeszcze, kto tojest.To moŜe być kaŜdy. Posłała mi spojrzenie, które
mówiło,Ŝesięmylę,aleniezamierzałazemną
polemizować.Ucieszyłemsię,kiedydodrzwiwreszciezapukałapolicja.
Przyjechałoichdwóchiobydwajbyliświetnymprzykłademwiejskiegopolicjanta.Starszy miałrumianą
twarz i podczas rozmowy co chwilę wymownie mrugał. W tych okolicznościach było to zupełnie nie na
miejscu.
A więc znaleźliście trupa, tak? zaczął wesoło, spoglądając na mnie ze znaczącą miną jakby ponad
głowamichłopcówchciałwciągnąćmniedojakiejśzabawy.PodczasgdySamtuliłsiędomatki,zastraszony
obecnościąumundurowanejwładzy,Neilmamrotałpodnosem,odpowiadającnapytania.
Nietrwałotodługo.Tenstarszy,rumiany,zamknąłnotesipowiedział:
Dobra.Chodźmytoobejrzeć.KtóryzwaspokaŜe,gdzietojest?
Sam wtulił głowę wpiersi matki. Neil milczał,leczbardzo pobladł. Rozmowa tojedno. Powrót naskraj
mokradełtodrugie.Lindaspojrzałanamnieniespokojnie.
To chyba niejest dobry pomysł odparłem. Szczerze mówiąc, był zupełnie poroniony. Ale miałem do
czynienia z policją na tyle często, by wiedzieć, Ŝe dyplomacją moŜna wskórać z nimi znacznie więcej niŜ
otwartąkonfrontacją.
Tojakznajdziemytomiejsce,skoronieznamyterenu?spytał.
Wsamochodziemammapę.PokaŜęwam,gdzietojest.
5
327851038.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin