Neels Betty - Propozycja.pdf

(327 KB) Pobierz
7203103 UNPDF
BETTY NEELS
Propozycja
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poranne wrześniowe słońce nie grzało niemal wca­
le, za to nadawało rosnącym w parku drzewom
i krzakom odcień ciemnego złota. Kusiło też ptaki do
śpiewu, tak że w samym sercu Londynu miało się
złudzenie spokojnego, wiejskiego pejzażu.
O tak wczesnej porze Green Park był jeszcze niemal
pusty. Jedyną ludzką istotą w polu widzenia była
młoda dziewczyna, prowadząca na smyczy maleń­
kiego teriera jorkszyrskiego. Była szczupła, o delikat­
nej twarzy, błękitnych oczach, a na jej ramiona spadał
snop płowych włosów. Jej ubranie odznaczało się
dobrym krojem, ale było mocno znoszone i reprezen­
towało modę sprzed kilku sezonów.
Dziewczyna spojrzała na zegarek. Zawędrowała
dziś nieco dalej niż zwykle. Lady Mortimor, choć
oczywiście wciąż jeszcze tkwi w łóżku, z pewnością
będzie się dopytywać pokojówki, czy aby poranny
spacer Bobo nie przekroczył dozwolonego czasu. Ale
było tak przyjemnie, że mogłaby przechadzać się
godzinami.
Właśnie miała zawrócić, gdy coś wielkiego, cięż­
kiego i bardzo kudłatego z impetem wpadło na nią
od tyłu. Klapnęła gwałtownie, a wokół niej kłębiło się
ogromne psisko i rozhisteryzowany, ciągnący za sobą
smycz, Bobo.
Psisko oparło ogromną łapę na jej klatce piersiowej
i, szczerząc z uciechy zęby, wylizało jej policzek. Łapa
zdecydowanie utrudniała drobnej dziewczynie powrót
do pozycji pionowej. Na szczęście w tym momencie
pojawił się właściciel psa. Tak, to musi być właściciel,
8
PROPOZYCJA
stwierdziła w duchu. Tylko olbrzym mógłby poradzić
sobie z taką bestią, a z horyzontalnego punktu widze­
nia nowo przybyły rzeczywiście wydawał się bardzo
wysoki. Był ubrany po sportowemu i - nawet widzia­
ny pod tak dziwacznym kątem - bardzo przystojny.
A na dodatek uśmiechał się.
Nieznajomy pomógł jej stanąć na nogi, podtrzy­
mując ją jedną ręką, podczas gdy drugą otrzepywał jej
ubranie z kurzu.
- Chciałbym panią przeprosić - rzekł niskim,
dźwięcznym głosem. - Brontes przepada za małymi
pieskami.
Przepraszał niby na serio, ale w kącikach jego ust
krył się cień uśmiechu, który ją zirytował.
- Jeśli nie jest pan w stanie upilnować swojego psa,
powinien go pan trzymać na smyczy - odparła nieży­
czliwie, po czym rozejrzała się z przerażeniem. - Gdzie
jest Bobo? Jeśli zginie, nigdy...
- Niechże się pani uspokoi - rzekł mężczyzna
łagodnym tonem, który jeszcze bardziej ją rozdrażnił,
po czym głośno gwizdnął.
Brontes raptownie wyłonił się z pobliskich zarośli.
- Szukaj! - rozkazał mu właściciel i zwierzę znikło
ponownie, by pojawić się po krótkiej chwili, trzy­
mając w zębach smycz, na której końcu potulnie
dreptał Bobo. - Dobry piesek - pochwalił go mężczyz­
na. - No, czas na nas. Na pewno nic się pani nie stało?
Czasami, kiedy człowiek jest wściekły, może nawet nie
zauważyć, że się potłukł - dodał uprzejmie.
- Nie jestem wściekła i nic mi się nie stało. Miał
pan szczęście, że trafił na mnie, a nie na starszawą
wdowę z pekińczykiem.
-To prawda. Miałem wielkie szczęście, panno...?
- Uśmiechnął się ponownie, obserwując jej twarz spod
ciężkich powiek. - Renier Pitt-Colwyn.
-Francesca Haley. Ja... muszę już iść. - Cieka­
wość wzięła jednak górę. - Pański pies ma takie
dziwne imię...
PROPOZYCJA
9
- Jest jednooki.
- Och, jak jeden z cyklopów. Do widzenia.
- Do zobaczenia, panno Haley.
Stał jeszcze dłuższą chwilę, obserwując, jak szła
szybkim krokiem w kierunku wyjścia z parku wiodą­
cego na Piccadilly. Po chwili zaczęła biec. Ponieważ
krótkie łapki Bobo nie mogły nieść go tak szybko,
wzięła psiaka na ręce i wybiegła przez bramę. Teraz
zwolniła. Z Berkeley Street skręciła w małą, elegancką
uliczkę i dotarła do wytwornej willi.
Jedną z wprowadzonych przez Lady Mortimor
zasad było to, że wracając ze spaceru z Bobo, Fran­
cesca musiała wchodzić bocznymi drzwiami. Jaśnie
pani nie życzyła sobie śladów brudnych łapek teriera
ani butów Franceski na podłodze wytwornego holu.
Drzwi prowadziły do ciemnego korytarza z pobie­
lonymi ścianami i wydeptanym linoleum. W powie­
trzu unosił się zapach wilgoci, psiej sierści oraz goto­
wania. Francesca skrzywiła nos. Wytarła pieskowi
łapy i weszła do kuchni.
Ethel, pokojówka Lady Mortimor, przygotowywa­
ła właśnie dla swej pani tacę ze śniadaniem. Była to
koścista kobieta o zbyt blisko osadzonych oczach
i niesympatycznej twarzy. Gdy pojawiła się Frances­
ca, niosąc Bobo pod pachą, zerknęła na zegar. Dziew­
czyna, mając jeszcze kilka minut w zapasie, pozdro­
wiła ją i dodała pogodnie:
- Proszę powiedzieć Lady Mortimor, że Bobo
porządnie się wybiegał, dobrze, Ethel? Idę na śniada­
nie, wracam o zwykłej porze.
Ethel niechętnie kiwnęła głową. Bobo zawsze uda­
wał się do sypialni swej pani wraz ze śniadaniem, co
znaczyło, że Francesca miała niemal godzinę dla siebie
przed rozpoczęciem codziennych obowiązków jako
sekretarka Lady Mortimor i jej dama do towarzystwa
w jednej osobie. Zresztą ten podwójny tytuł niezbyt
odpowiadał rozlicznym zajęciom, wypełniającym jej
całe dnie.
10
PROPOZYCJA
Wyszła bocznymi drzwiami i omijając elegancki
ogródek, skierowała się na tył domu. Pokoiki, które
zajmowała - a które jej chlebodawczyni z lekką
przesadą nazywała mieszkaniem - znajdowały się nad
garażem. Mieszkanko stanowiło główny powód, dla
którego podjęła tę pracę i zamierzała ją kontynuować,
choć Lady Mortimor traktowała to lokum jako pre­
tekst, by płacić dziewczynie śmiesznie niską pensję.
Jednak był to jakiś dach nad głową dla Franceski i jej
młodszej siostry.
Lucy przygotowywała właśnie śniadanie. Była bar­
dzo podobna do Franceski, tyle tylko, że miała
zadarty nosek, a jej włosy przypominały odcieniem
marchewkę. Nie było wątpliwości, że za kilka lat
stanie się równie ładna jak jej starsza siostra. Ale
teraz, gdy była czternastolatką, własny wygląd napeł­
niał ją niepokojem. Powzięła bowiem mocny zamiar,
by jak najszybciej dorosnąć, wyjść za bogacza i żyć
w luksusie, przy czym oczywiście Francesca miała
mieszkać z nią i jej wymarzonym mężem.
- Wścieka mnie, że musisz pracować u tej okropnej
baby - oznajmiła z ogniem.
- Nie martw się, siostrzyczko - Francesca starała
się być praktyczna. - Jeszcze parę lat, skończysz
szkołę i na pewno zrobisz wielką karierę. Wtedy ja
będę mogła przejść na emeryturę.
Zrzuciła sweter i zaczęła nakrywać do stołu w ma­
leńkiej jadalni z miniaturową wnęką, mieszczącą pie­
cyk gazowy i zlew.
- Miałam przygodę - oznajmiła siostrze i opowie­
działa jej, co zdarzyło się w parku.
- A jaki to był pies? - chciała wiedzieć Lucy.
-No, sama nie wiem... z przodu wyglądał jak
bardzo duży bernardyn, ale jakby zwężał się w oko­
licach ogona. A znowu ogon był taki długi, że wy­
starczyłoby go dla dwóch psów.
- A ten facet dobrze go traktował? - Lucy przepa­
dała za zwierzętami. Nawet teraz bezdomna kotka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin