Wide Awake
1. Gingerbread Zombies
B
Nienawidzę tego pokoju. Nienawidzę z głęboko zakorzenioną, gorącą pasją, godną
milionów piekieł. Nie mam zamiaru brzmieć melodramatycznie, naprawdę. Ale tak to
właśnie czuję. W najjaśniejszych dziennych godzinach jest prawie znośny. Lecz gdy zbliża
się północ, to miejsce jest nie do wytrzymania. Ciemne, opuszczone pomieszczenie,
przyprawiające o cierpienie samym wyglądem, z ukrytymi w cieniu kątami i szczelinami.
Znajomy strach i panika podkradają się do mojej klatki piersiowej, kiedy tylko otwieram
drzwi. Nawet fakt, że dzisiaj jest pełnia, nie sprawia, że czuję się bardziej komfortowo.
Zresztą księżyc i tak blokuje normalne dla tego miejsca chmury - oraz - może nawet
bardziej - absurdalnie wielka posiadłość Cullenów, wznoszącą się za moim oknem. Ciocia
Esme i Alice pracowały ciężko by udekorować dla mnie ten pokój - prawie czułam
ogarniające mnie poczucie winy, gdy wchodziłam do tego pomieszczenia jedynie tak
daleko, by móc zostawić za drzwiami szkolną torbę i natychmiast uciec stamtąd w
kierunku kuchni.
To właśnie tam spędzałam noce od czasu swojej przeprowadzki do Forks. Kuchnia była
ciepła i otwarta. Zawsze jasna i pełna dobrych wspomnień. Nic okropnego nigdy nie
przydarzyło mi się w kuchni. To ja zajmowałam się przygotowywaniem wszystkich
posiłków od kiedy tu przyjechałam. Początkowo Esme była nieco skonsternowana oddając
swoje kucharskie obowiązki siedemnastoletniej dziewczynie, jednak ostatecznie poddała
się, widząc jak wiele przyjemności przynosi mi gotowanie. Rzeczy, które sprawiały mi
przyjemność, były bowiem prawdziwą rzadkością.
Tak więc ostrożnie wprowadziłam nawyk spędzania nocy w kuchni, zajmując się
pieczeniem, gotowaniem i odrabianiem zadań domowych. Wszystkim poza spaniem w
moim nieszczęsnym, ciemnym pokoju. Ludzie w Phoenix nazywali to bezsennością.
Miałam już wykłady od lekarzy i specjalistów wytrenowanych i oficjalnie wyszkolonych w
dbaniu o moje dobre samopoczucie, co było ich najwyższym priorytetem. Przerabiałam
już środki nasenne i kursy medytacji mające za zadanie pozbawienie mnie przytomności
na te zwyczajowe osiem godzin każdej nocy. Oczywiście oni nigdy tak naprawdę nie
zrozumieją. Tu chodzi nie tyle o to, że nie mogę spać, lecz o to, że nie chcę. Jednakże
dziesięciominutowe napady snu łapią mnie podczas dnia, nawet jeżeli próbuję je
odganiać. Jest to trudne do wykonania, więc spędzam dnie w letargicznej mgiełce, która
jednak jest lepsza niż sny. Sny pełne bicia i drapania, krzyków i chowania się, siniaków i
łez, i potworów chowających się w szafie, tylko czekających na swoje pięć minut. Chociaż
te zaliczam akurat do przyjemniejszych. Te dotyczące mojej mamy Renee, są jak do tej
pory najgorsze. Jej zimne, bezwładne ciało zwisające z kanapy w jeziorze jej własnej
krwi. I te oczy...
Otrząsnęłam się z tych rozmyślań, starając się skupić uwagę na swoim wypracowaniu na
angielski i czekając na upieczenie się ciasteczek. To był nowy przepis. Piekłam inne
ciasteczka każdej nocy przez cały zeszły tydzień. Zaadaptowałam to jako mój nowy
nawyk. Kiedy mieszkałam w rodzinnym domu dziecka w Phoenix, mogłam gotować nocą
wiele rzeczy, a chłopacy zawsze zjadali je na długo, zanim cokolwiek miało szansę się
zepsuć. Jednak apetyty Alice i Esme nie mogły sprostać ilości jedzenia jaką
produkowałam podczas nudnych nocy. Więc przerzuciłam się na ciasteczka. Zawsze
podobały się im moje przepisy i nazwy, które im nadawałam.
Na szczęście nie kwestionowały moich nietypowych, późnonocnych dziwactw. Były zbyt
szczęśliwe, że wreszcie poddałam się i przeprowadziłam by zamieszkać z nimi, aby
podjąć ryzyko zasypywania mnie pytaniami, na które absolutnie nie miałam zamiaru
odpowiadać. Esme błagała mnie, bym przyjechała tu rok temu, po śmierci Renee, ale
chciałam oszczędzić im mojego czarnego humoru i dziwnego zachowania – nie chciałam
ich tym obarczać. No i oto jestem, pomyślałam gorzko.
Pozwalałam im myśleć, że moja decyzja o opuszczeniu rodzinnego domu dziecka w
Phoenix, była ich małym zwycięstwem. Lecz tak naprawdę, nie mogłam tam już dłużej
wytrzymać. Było tam zbyt wiele osób. Zbyt wielu mężczyzn nacierających na mnie na tak
małej przestrzeni. Żyłam w prawie permanentnym stanie paniki, co było wyczerpujące i
nie służyło specjalnie komuś starającemu się nie zasnąć. Nie lubiłam chłopaków i
pogardzałam mężczyznami. Przerażali mnie po tym, co zrobił Phil. To irracjonalne, wiem.
Nie wszyscy spośród nich mieli wobec mnie jakieś plany. Jednak nawet jeśli chciałabym
dać im szansę, moje ciało i umysł miały w zanadrzu bezwarunkową reakcję, której po
prostu nie mogłam zapobiec. Mój dawny psycholog wspominał coś o mechanizmach
obronnych i atakach niepokoju, czy czymś takim. Nie przywiązywałam wagi do tego, jak
to nazywali – wystarczyło, że tego nienawidziłam. Kłopoty z oddychaniem, drgawki i
obezwładniający strach, które towarzyszyły mi zawsze, kiedy podeszłam zbyt blisko do
osoby płci przeciwnej, były głównymi niedogodnościami w koedukacyjnym domu dziecka.
Nagle perspektywa mieszkania z dwiema kobietami wydała mi się szalenie atrakcyjną.
Może jednak Alice i Esme odniosły pewien rodzaj zwycięstwa.
Forks wydawało mi się znacznie lepszym miejscem. Cichym i prawdziwym. Nie
powiedziałabym, że jestem tu szczęśliwa, ponieważ nigdy nie będę szczęśliwa, nie ważne
jakie miejsce lub towarzystwo miałoby mi przypaść w udziale. Zbyt wiele w swoim życiu
widziałam. W Forks byłam jednak kilka kroków bliżej szczęścia niż w Phoenix, więc nie
mogłam żałować swojej decyzji.
Drrr.
Podskoczyłam i upuściłam ołówek, zaskoczona głośnym sygnałem minutnika
sygnalizującego, że ciasteczka już się upiekły. Rety, weź się w garść Bello. Pozwoliłam im
ostygnąć, zanim zabrałam się za odpowiednie dekorowanie malutkich człekokształtnych
ciasteczek.
Kiedy ludziki miały już skompletowane stroje, przygotowałam trzy zamykane torebki i na
każdej z nich, w specjalnym białym prostokącie, napisałam markerem nazwę ciasteczek.
Gingerbread Zombies. Ta nazwa aż za bardzo komponowała się z faktem, że sama byłam
niczym zombie przez większą część dzisiejszego dnia, tak samo zresztą jak będę nim
jutro i identycznie jak byłam przez ostatnie kilka miesięcy.
Pięć godzin, cztery kubki kawy i dwa wypracowania z angielskiego później, miałam już
gotowe śniadanie i byłam ubrana do szkoły, mając na sobie tak jak zawsze czarną bluzę z
kapturem i dżinsy, dopełniając ten strój długimi, brązowymi włosami, które nosiłam
rozpuszczone. Esme już wyszła do pracy, z Gingerbread Zombies w dłoni, posyłając mi
krzywy uśmieszek związany z nazwą moich najnowszych wypieków. Alice przybyła na
śniadanie jak zwykle całkowicie rozbudzona, podskakująca z entuzjazmem, błyszcząca i
pogodna. Wręcz promieniowała świeżym, pozytywnym nastawieniem. Które sprawiało, że
chciało mi się wymiotować.
Swoją postawą oraz entuzjazmem przypominała żywe srebro. Moja kuzynka Alice była
nieco ode mnie niższa i miała krótkie, nastroszone, czarne włosy. Między naszymi
urodzinami jest niecały miesiąc różnicy, a nasze mamy były siostrami, jednak poza pulą
genów, byłyśmy swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Ona była popularna w Liceum w
Forks i mogła się przyjaźnić z każdym. Ja, naturalnie, stroniłam od wszystkich. Ona
trzymała rękę na pulsie jeżeli chodzi o nowinki ze świata mody. Ja starałam się nie nosić
niczego przykuwającego uwagę. Ona była zawsze podekscytowana i pełna wdzięku. Ja
zaś zamknięta w sobie i niezdarna. Widzicie do czego zmierzam?
– Dzień dobry! Mmm, bekon i jajecznica! Czy to gofry? Z jagodami? – zaćwierkała i
opadła na jeden ze stołków. Jej małe nogi bujały się ze stołka do przodu i do tyłu, jakby
była siedemnastoletnim berbeciem. – Boże dopomóż, Bello, strasznie przytyję podczas
twojego pobytu u nas. Czy to syrop? Może w takim razie powinnam go odłożyć...
Po prostu wywróciłam na nią oczami i wpakowałam nieco jajecznicy do swoich ust.
Kochałam Alice jak siostrę, jednak rano nie dawała mi dojść do słowa. Kiedy spojrzała na
mnie znad talerza, urwała zdanie w połowie i spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił,
że coś ją martwi. No to zaczyna się...
– Dobry Boże, Bello! Wyglądasz okropnie! Nie zmrużyłaś oka przez całą noc?
Skuliłam się. Wyglądam okropnie. Taa, dzięki Alice za mój jakże pięknie odmalowany
portret. Po prostu niezobowiązująco wzruszyłam ramionami, jak zwykłam odpowiadać na
to pytanie i kontynuowałam jedzenie. Z głębokim westchnieniem pełnym dezaprobaty,
pokręciła swą małą głową i dała mi spokój.
Alice zawsze była taka, gdy chodziło o mnie - zmartwiona, lecz ostrożna. Zawsze
próbowała skłonić mnie do tego, bym się przed nią otworzyła. Chciała mnie zrozumieć.
Wiem, że jej zachowanie wynikało z troski, jednak ja wolałam pozostawić swoje problemy
wyłącznie dla siebie. Nie potrafiłam jej tego wytłumaczyć właściwie, a gdybym nawet
spróbowała, ona jedynie zaczęłaby się o mnie martwić jeszcze bardziej.
E
Gdzie ja kurwa położyłem tę zapalniczkę?! Okręciłem się wokół własnej osi na środku
swojego pokoju po raz trzeci i przeczesałem palcami włosy, gestem wyrażającym
całkowitą frustrację. Obudziłem się właśnie po dwudziestu długich minutach, ze
szczególnie pojebanego snu i naprawdę potrzebowałem tego cholernego papierosa.
Typowe dla mnie, by mieć pełną paczkę szlugów i nic, czym by można było podpalić choć
jednego z nich. Naprawdę musiałem się w końcu wziąć za uprzątnięcie tego burdelu, by
móc się tu z czymkolwiek odnaleźć. Myśl, Edwardzie! Kurwa! Ostatnio miałem ją... No,
właśnie! Wypadłem przez otwarte drzwi balkonu i natychmiast zlokalizowałem ją leżącą
na balustradzie. Tu jesteś - uśmiechnąłem się.
Podpaliłem papierosa i mocno się nim zaciągnąłem. Ahhh, od razu lepiej. Nigdy nie
paliłem w swoim pokoju, bo to gówno cuchnęło i zapach osadzał się na wszystkim.
Carlisle miał chyba moment jasnowidzenia przydzielając mi pokój z balkonem. Daddy C. z
pewnością wiedział jak obchodzić się ze swoimi sierotami. Adoptował mnie cztery lata
temu, wyciągając z raczej nieciekawej przybranej rodziny. Doktor Carlisle Cullen jest na
wskroś dobrym człowiekiem i uczciwym obywatelem Wspaniałej Społeczności Forks.
Zazwyczaj układa nam się dobrze, jednak kochany doktor jest zbyt rzadko w domu, by
mogło być inaczej. Dla mnie ok. Ubiera mnie i karmi i rzadko zadaje pytania.
Mam wrażenie, że dla większości siedemnastolatków, moje życie było bliskie ideału.
Jestem najprawdopodobniej tak blisko szczęścia, jak to tylko w moim przypadku
możliwe. Emmet także mieszka z nami. Jeszcze jeden przychówek Carlisle’a. Emmet jest
ode mnie o rok starszy i przebywa tu dłużej niż ja. Uwielbia mi to wypominać. Jakby
mnie to w ogóle obchodziło. Jest pieprzonym złotym chłopcem Forks i etatowym
dupowłazem. Kiedy jednak starsi nie chcą na coś przystać, potrafi być wulgarny jak
wszyscy diabli. Nie pozostajemy ze sobą w żadnych stosunkach. Absolutnie żadnych. Po
roku nieustającej walki i upomnień od Carlisle’a zawarliśmy niepisaną umowę, by trzymać
się od siebie z daleka. Emmet i tak wyjedzie stąd w przeciągu roku.
Spoglądając z balkonu, naszego sporej wielkości domu, na ciemny tylni ogród,
zaciągnąłem się ponownie papierosem. Pieprzona noc. Nienawidziłem tej pory dnia.
Podobnie jak kiepska rosyjska literatura, noc była długa jak cholera i nudna jak diabli.
Miałem swoje hobby i pewnie, że mogłem spędzić dziewięć godzin na szkicowaniu i
słuchaniu muzyki. Ale jeśli miałbym być sam ze sobą szczery, tak jak mi się to rzadko
zdarza, przyznałbym, że istniała tylko jedna czynność, której chciałbym się poddać.
Spanie. Minęło tyle lat odkąd ostatni raz przespałem spokojnie całą noc. Nie pamiętam
nawet jakie to uczucie. Carlisle początkowo był tym zaniepokojony i prawdopodobnie
nadal jest, ale wie, że nic nie może na to poradzić. Tak było każdej nocy. Prawie żadnego
snu, nawet jeśli z rzadka podejmowałem jakieś próby. To były te koszmary... Zawsze te
pieprzone koszmary. Próby zaśnięcia nie miały po prostu najmniejszego sensu.
Wyrzuciłem peta ponad balustradą balkonu, w momencie gdy zaczął padać deszcz,
będący naturalnym dla Forks zjawiskiem pogodowym. Wróciwszy do ciepła mojej
przestronnej, aczkolwiek zaśmieconej sypialni, opadłem na łóżko i zabrałem się za szkic,
który rozpocząłem wcześniej tego wieczora. Szkicowanie utrzymywało mnie w stanie
rozbudzenia prawie tak dobrze, jak sekretne działki amfetaminy Daddy’ego C, której
zapasy miały się niedługo wyczerpać. Zawsze, z oczywistych powodów, ograniczałem
działki do minimum. Czasem wolałem po prostu iść się upić z moim przyjacielem
Jasperem, co nie zdarzało się jednak często.
Jasper Hale był moim przyjacielem od pierwszego dnia, w którym pojawiłem się w szkole
i kiedy to powiedziałem panu Johnsonowi - naszemu tragicznemu nauczycielowi historii -
żeby się pierdolił. Jasperowi był tym zachwycony. Był jedynym przyjacielem, jakiego
miałem i potrzebowałem tutaj, w Forks. Nasza przyjaźń nie była wypełniona
niekończącymi się rozmowami, wręcz przeciwne. Może dzięki temu, że zawsze
potrafiliśmy wyczytać myśli ze swoich spojrzeń i mowy ciała. To nie był żaden homozwiązek,
ani nic w ten deseń, tacy po prostu byliśmy. Jednak pomimo tego, że Jasper
zawsze stoi za mną murem i jest gotowy by posłuchać o moich problemach, nie potrafię
zwalczyć w sobie poczucia samotności. On oczywiście próbuje mnie zrozumieć, ale jak
może być w stanie? Gdy zapytał dlaczego jestem wiecznie zmęczony, powiedziałem mu
prawdę. Prawdę o tym, że wolę żyć jak pieprzony zombie, niż ryzykować ponowne
spotkanie ze swoimi koszmarami. Oczywiście on pomyślał, że zwariowałem. Dlatego
nigdy więcej nie wracałem do tego tematu.
Skończyłem szkic i umieściłem swój podpis oraz datę w prawym dolnym rogu, po czym
zamknąłem książkę z westchnieniem. Czym by się tu teraz zająć? Zabębniłem palcami po
grubej skórzanej okładce książki. Lekcje. Stłumiłem jęk.
Nie byłem w szkole przez ostatni tydzień, co było karą za poważne dyscyplinarne
wykroczenie. Byłem zawieszony na pięć dni za palenie na terenie szkoły. Wow, niezła mi
kara, pięć dni wolności. Nuda jest gorsza. Zawsze miałem dobre stopnie w szkole.
Szczególnie tutaj, gdzie mógłbym prawdopodobnie nauczać większości przedmiotów,
nawet będąc półprzytomnym. Gwoli jasności, miałem po prostu dziewięć wolnych godzin
każdej nocy, które mogłem poświęcić nauce i pracy.
Z tą myślą rozpocząłem rozwiązywanie przydługawego zestawu zadań z trygonometrii.
Brak snu sprawia, że wszystko co robisz jest znacznie trudniejsze. Większość ludzi nie
zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo jest on istotny, zarówno dla zdrowia fizycznego jak
i psychicznego. Nikt nie wie tego lepiej niż ja. Osiem lat temu, przed wypadkiem, nie
zdawałem sobie z tego sprawy i brałem długi, nocny odpoczynek za coś oczywistego w
życiu. Moja matka zwykle nuciła mi do snu po tym, jak już opatuliła mnie kołdrą.
Oczywiście było to zanim mnie znienawidziła i zanim odesłała daleko, pozostawiwszy w
rękach słabo opłacanych pracowników społecznych i fatalnie zarządzanych instytucji.
Nie potrafiła na mnie spojrzeć po tym co się wydarzyło, nie była nawet w stanie
przebywać ze mną w tym samym pomieszczeniu. Nawet nie powiedziała mi nigdy
pieprzonego „żegnaj”. Chciałbym umieć powiedzieć, że winię ją za to, ale naprawdę nie
potrafiłem. Zabrałem jej osobę, którą kochała najbardziej na świecie. Bardziej niż mnie,
jak widać. Nawet teraz, osiem lat później, mogę wyraźnie zobaczyć oczyma wyobraźni
ten ogień. Mogę poczuć gorąco i zapach dymu. I jeśli zasnę wystarczająco głęboko, mogę
dokładnie widzieć jak mój ojciec leży na podłodze i płonie, krzycząc po pomoc, która nie
miała nadejść. Zacząłem potrząsać głową, nie chcąc, by moje myśli dalej kierowały się na
te tory.
Gdy zobaczyłem pierwsze oznaki wschodzącego słońca, zamknąłem zbiór zadań i
rozpocząłem przygotowania do mojego wielkiego powrotu w mury Liceum w Forks. Nigdy
nie przywiązywałem większej wagi do tego w co się ubierałem, zazwyczaj był to zwykły tshirt
i dżinsy oraz moja ulubiona czarna, skórzana kurtka i wytarte buty. Prawdopodobnie
wyglądałem na o w...
fanatyczkaVampir