Syn Kryształu part.3.doc

(153 KB) Pobierz
Syn Kryształu

 

 

 

 

 

 

Syn Kryształu

 

Part III: Pamiętnik Shuna

 

 

 

 

              „Książe Mroku egzystować będzie jako sługa...

              Władca Posłuszeństwa uchyli koronę...

              Więzień Iluzji zostanie uwolniony...

              A do wszystkiego przyczyni się

              Syn Kryształu.”

 

 

 

              Biegł nie zważając, że jego głośne kroki odbijają się echem po kamiennych ścianach Akademii. W dzisiejszym dniu on i jego klasa zaczynali zajęcia dość późno, podczas, gdy starsi uczniowie są już zapewne na śniadaniu. Kilka zaspanych głów wychylało się ze swoich komnat, aby sprawdzić, co wywołało ten hałas. Nie obchodziły go bluzgi kierowane pod jego adresem. Miał teraz bardzo ważną sprawę. Zarwał noc, żeby przygotować usprawiedliwienie dla swojego przyjaciela... o ile on jeszcze pozwoli się tak nazywać. Związał nawet swoje jasne włosy rzemykiem, gdyż wiedział jak bardzo rozpuszczone irytują Testamenta, a nie chciał żeby pokłócili się o coś tak trywialnego. On, Kaoru, boczył się na niego już od ponad miesiąca, choć sam wiedział, iż robi to niesłusznie. Testament wywołał wojnę, to prawda, ale przecież nie zabił jego rodzeństwa, ani innych chłopców w przybliżonym do ich wieku.

              Dotarł w końcu na ósmy poziom i od razu skierował się w stronę wież północnych. Zamierzał „to” zrobić już dawno, ale właśnie w tym momencie brakło mu odwagi. Teraz postanowił jednak, iż nie zawróci. Testament nie zrobił nic złego, żeby zasłużyć sobie na wrogie nastawienie nauczycieli i uczniów. A wszystko to, była wina Kaoru. Ten przynajmniej tak uważał. Pierwszy przecież zrobił awanturę i nie pozwolił, aby jego przyjaciel się wytłumaczył. Może nie wierzył, że słowa Testamenta będą płynęły „z niego”, tylko z demona, który go opętał. Każdy przecież to wiedział. Stanął w końcu przed drzwiami komnaty należącej do jego, miał taką nadzieję, przyjaciela. Był przygotowany, że wrota będą zamknięte, zawsze były. Wziął głęboki oddech i zapukał głośno. Godzina jeszcze wczesna, więc na pewno śpi. Kaoru modlił się w duchu, aby chłopak, do którego przyszedł, nie zrobił mu awantury, tego już by nie mógł znieść. Nastąpiła cisza. Uderzył zaciśniętą pięścią jeszcze raz. To samo. Przyłożył ucho do drewna, aby sprawdzić, czy ktoś jest w środku. Następna cisza. Testament nie mógł przecież nigdzie wyjść o tej godzinie, nienawidził rano wstawać, może, więc śpi tak mocno? Przygotowując się, że klamka nie ustąpi, nacisną ją. Ku jego zdumieniu drzwi otworzyły się ze zniewalającą lekkością. To było, co najmniej, dziwne. Wszedł powoli do środka. Może po prostu jego przyjaciel poszedł wcześniej pod prysznic, ale ręcznik i szlafrok wisiały w niedomkniętej szafie. Pościel jego łóżka była w nieładzie, co nigdy mu się nie zdarzało. Podszedł bliżej i przejechał ręką po aksamitnym materiale poszewek. Zimne. Kaoru jęknął cicho i zakrył sobie usta dłonią.

              W następnej chwili już zbiegał po schodach, aby dostać się do Głównego Salonu. Mistrz jadał śniadanie z uczniami zaczynającymi najwcześniej lekcje, więc już tam pewnie jest. Nieważne, że o tej porze każdy pierwszoklasista jeszcze spał (o ile nie zbudził go hałas, biegnącego Kaoru), musiał spotkać się z Liderem, musiał się tego dowiedzieć. Właśnie dlatego postanowił odwiedzić Testamenta. Już od kilku dni cierpiał na bezsenność i gdy szedł dziś wcześniej pod prysznic spotkał profesora Zato. To od niego otrzymał informację, że apel jest odwołany, gdyż Mistrz i kilkunastu uczniów, VI i VII klasy, tymczasowo poradzili sobie z Drowami wczorajszej nocy. Nie było w Akademii takiej osoby, która nie wiedziała o wrogości, jaką darzyli siebie Testament i Lider, więc istniało podejrzenie, że Shun wysłał jego przyjaciela na... Nie! Kaoru potrząsnął raptownie głową, czując jak jego oczy stają się wilgotne. Nawet Mistrz nie byłby takim draniem, żeby wysyłać dziecko na wojnę, tym bardziej nocą. Blondyn zwolnił, przebiegając przez trzecie piętro, gdy poczuł nagły ból w boku. Oparł się o ścianę i zaczął głośno oddychać. Nie, on nie miałby żadnej konkretnej przyczyny, żeby wysłać do bitwy jego przyjaciela... Nie miał, po prostu nie mógł mieć. Odpoczął jeszcze chwilkę, po czym znów zaczął biec, nie zważając na karcące docinki mijanych nauczycieli. Będzie musiał ich później przeprosić za niesubordynację, ale na razie miał inny problem na głowie. Wpadł do Głównego Salonu i zatrzymał się dopiero na środku sali, dysząc ciężko. Uczeń, zwany bodajże Hayato, właśnie krztusił się jedzeniem, on tak samo jak Mistrz, nie przywykł do takiego „wparowania” do sali. Chłopak oparł ręce na kolanach i zaczął głośno dyszeć jeszcze przez chwilę. Podniósł po chwili głowę i spojrzał na Lidera. Ten siedział na swoim zwykłym miejscu ze skrzyżowanymi na piersi rękami i uniesionymi brwiami.

-          Co to, za tak gwałtowne wtargnięcie, Yuki?- Warknął do zdyszanego blondyna po nazwisku.

-          Przepraszam, sir.- Kaoru zasalutował i nagle poczuł jak zaczyna opuszczać go odwaga. Te zimne, jasnobłękitne oczy zawsze budziły w nim strach, zresztą nie tylko w nim.

-          O tej godzinie powinieneś jeszcze spać, a więc czemu zakłócasz nam posiłek?- Mistrz machnął ręką, wskazując na uczniów z klas V, VI i VII.

-          Ja... Ja byłem u Testamenta.- Powiedział w końcu chłopak.- Nie ma go w swoim łóżku, nie było go całą noc i... Martwię się...- Odwrócił głowę, nie wiedząc czemu, czując rumieńce na swoich policzkach.

-          Naprawdę?- Lider zamrugał, ale nie potrafił ukryć lekkiego uśmieszku. Kaoru stanęło serce na myśl o tym, co teraz może usłyszeć.- Och, Hayato, czy nie widziałeś gdzieś tego „biednego” chłopca?- Zrobił fałszywą, zmartwioną minę.

-          Ja... Ja myślałem, że cały czas jedzie za mną...- Udał zmieszanie, ale roztrzęsiony Kaoru dostrzegł na jego wargach sadystyczny uśmiech. W oczach stanęły mu łzy.

-          Ojej, jak szkoda!- Zawołał Lider, przykładając sobie wierzch dłoni do czoła.- Gdybym wiedział wcześniej... Teraz już pewnie nie ma czego po nim zbierać...

Kaoru stał tak na środku Salonu, drżąc lekko. Wszystko zaczęło mu się zamazywać przez ilość łez, gromadzącą się nieustannie w jego oczach. Więc jednak... Wysłał jego przyjaciela na wojnę... Z trudem udało mu się powstrzymać szloch, na co chłopcy ze starszych klas zachichotali cicho. Blondyn spuścił głowę i zobaczył, że jego palce zacisnęły się w pięści, aż do krwi, bez jego wiedzy. Oddychał głośno, usiłując udaremnić chęć rzucenia się na Lidera. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle drzwi Głównego Salonu otworzyły się z wielkim hukiem.

Chłopak zasłonił sobie rękami twarz, gdy silny podmuch wdarł się do ciepłego pomieszczenia. Otworzył oczy tuż po chwili i wytrzeszczył je, czując do tego opadającą szczękę. W futrynie stał mężczyzna, lub też potwór, nie mógł się zdecydować, ale wiedział, iż istota ta wygląda bardzo znajomo. Zakrył sobie usta dłonią, kiedy zobaczył, co, a raczej, kogo, osoba trzyma na rękach.

-          Testament...- Wyszeptał chłopak, ale nie podszedł, gdyż sparaliżował go strach.

Teraz już wiedział, kim jest mężczyzna. To demon Faust, ale skąd on się wziął „na zewnątrz”? Gdy wyszedł z ciała jego przyjaciela po raz pierwszy, sam musiał go wchłonąć, a teraz... Trzymał nieprzytomnego i rannego Testamenta na rękach i utkwił pełne gniewu spojrzenie w Liderze. W sali panowała cisza, co zdarzało się bardzo rzadko. Demon zaczął się rozglądać po sali, podziwiając niektóre obrazy i gobeliny, po czym zaczął się zbliżać. Kaoru cofną się kilka kroków, aby zrobić miejsce ponad dwumetrowemu mężczyźnie i tym hebanowym włosom, które były pół metra dłuższe od demona. Faust stanął w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się chłopak. Spojrzał z czułością na Testamenta, leżącego bezwładnie na jego rękach, po czym utkwił wzrok w Mistrzu.

-          Chyba „troszeczkę” pomieszałem ci szyki...- Wyszeptał demon, ocierając policzek o policzek nieprzytomnego chłopca.

-          Na jakiej podstawie tak uważasz?- Lider uniósł brwi, ale Kaoru zauważył, że jest bardzo zdenerwowany.

-          Usiłowałeś zabić to dziecko...- Polizał ucho Testamenta, na co ten jęknął cicho, gnębiony, prawdopodobnie, przez wysoką gorączkę.- Nauczka chyba do ciebie nie przemówiła, czego nie można powiedzieć o Testamencie...

-          Byłeś z nim cały ten czas?- Prychnął z niedowierzaniem Lider.- Od początku roku szkolnego?

-          Od początku roku do listopada, a od wczoraj już do końca jego dni...

-          Opuściłeś go...?- Mistrz wychylił się nieco, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.

-          Sam mnie wyrzucił... A ty przez tak długi okres nic o tym nie wiedziałeś...

Demon zaśmiał się mrożącym krew w żyłach chichotem. Kaoru objął się ramionami i zadygotał. Nagle zaprzestał, przypominając sobie reakcję Testamenta, gdy ten zrobił mu pierwszą awanturę. Jego przyjaciel coś krzyknął, a później tak samo zaczął drżeć. Teraz Yuki wiedział, co to wszystko oznaczało. Spojrzał ostatni raz na swojego przyjaciela i wyszedł niezauważony z sali. Trudno będzie mu się przyzwyczaić do Fausta. Ten zapewne będzie od teraz przebywał wyłącznie w towarzystwie Testamenta i odwrotnie, ale Kaoru nie tracił nadziei, że jeszcze się pogodzą.

 

 

 

Oddychałem ciężko, co spowodowane było okropnym gorącem. Odrzuciłem coś, co na mnie leżało, mając nadzieję, że leżę w łóżku i że to kołdra. Była, na szczęście. Nie otwierałem oczu, rozkoszując się lekkim dreszczem zimna, który targnął moim ciałem. Nie wiedziałem ile leżałem nieprzytomny, ale to zimno bijące od ścian Akademii, zaraz powinno otrzeźwić mi zmysły. Nagle poczułem, jak coś miękkiego i bardzo ciepłego znowu zaczyna oplatać moje ciało. Komuś najwyraźniej się nudzi i postanawia zabawić się moim kosztem... Odrzuciłem kołdrę na drugą stronę, ale ta za chwilę znów mnie okryła. Jęknąłem ze zirytowania i zepchnąłem ją nogami w dół łóżka. Pod dłuższej chwili ona jednak znowu przycisnęła mnie do materaca. Zacząłem się wiercić, nie mogąc się od niej uwolnić i po raz kolejny zacząłem jęczeć, dając do zrozumienia temu, kto siedział niedaleko mnie i nieustannie poprawiał pościel, iż jest mi ciepło i bez tego przykrycia. Podciągnąłem kołdrę do góry i przerzuciłem ją ponad głową, tak, że teraz była moim zagłówkiem. Wyrażone w ten sposób protesty chyba nie podziałały na tego kogoś, bo jeszcze raz zostałem przykryty i dość mocno wciśnięty w pozostałą pościel.

-          Przestań się w końcu odkrywać...- Usłyszałem, znajomy mi, zimny, głęboki głos z nikłą nutką drwiny.

-          Faust, gorąco...- Wyjęczałem żałośnie, rzucając głową na boki i dysząc ciężko.

Poczułem jak coś ciężkiego przygniata mnie do łóżka, siadając okrakiem na moim kroczu. Nie musiałem otwierać oczu, żeby widzieć jak ten piękny mężczyzna pochyla się nade mną, a uśmieszek nie znika mu z twarzy. Otworzyłem powoli oczy i zobaczyłem nad sobą demona. Wszystko tak jak podejrzewałem. Ten kpiący wyraz nie zniknął z jego twarzy, ale mimo to poczułem ulgę widząc go. Uwolniłem jedną rękę i pogładziłem wierzchem dłoni delikatny policzek Fausta. Uwielbiałem to robić, chociaż miało to miejsce dopiero drugi raz. Jak przez mgłę pamiętam ostatnie zdarzenia, ale pamięć powinna mi wrócić, gdy już wydobrzeję. Wąż, który mnie użarł, był wyjątkowo jadowity, sam się dziwiłem, że przeżyłem. A może była to wyłącznie zasługa mojego demona? Mojego wybawiciela? To drugie z pewnością lepiej pasowało...

-          Mnie też nie jest łatwo...- Mężczyzna uśmiechną się lekko. Widocznie udobruchała go moja pieszczota.- Chyba przeniosę się gdzieś do Północnych Krain, tam, przynajmniej teraz, jest chłodno...

-          Naprawdę?- Zamrugałem i uśmiechnąłem się.- To idę z tobą!

-          Nic z tego, malutki...- Nachylił się nade mną i dotkną mojego czoła swoim. Cudowny dreszcz targną moim ciałem.- Zostaniesz tu, dopóki nie poczujesz się lepiej...

-          Czuję się dobrze!- Powiedziałem gwałtownie.

-          ...Żeby wziąć udział w treningach. O ile pamiętam, macie egzaminy, tuż po Świętach...

Rzeczywiście. Zapomniałbym na śmierć. Zakaszlałem cicho i zagrzebałem się głębiej w poduszki. Jeżeli trafia się okazja, żeby nie brać w nich udziału, chętnie z niej skorzystam. Faust pokiwał z politowaniem głową i zszedł ze mnie. Dopiero teraz zauważyłem, że leżę w nieswoim łóżku w kwaterze, która na pewno nie była mi przydzielona, choć niewątpliwie nadal znajdowałem się w Akademii. Podniosłem się na łokciach, żeby lepiej obejrzeć całe pomieszczenie, ale w tej samej chwili, demon obrócił się i przycisną mnie ręką do materaca. Mruknąłem cicho pod nosem i reszcie musiałem przyjrzeć się znajdując się w poziomie. W oczy rzucił mi się przede wszystkim brak baldachimu i że komnata miała bardzo dużo wolnej przestrzeni. Dwie pary drzwi, to jest wrót, od razu mnie zaciekawiły. Z tego, co udało mi się zauważyć, jedno przejście prowadziło do uzupełnionej garderoby, a drugie to diabli wiedzą gdzie. Może później zapytam demona, jeśli nie zapomnę. To, co upodobniało tą kwaterę od mojej, było okno. Również jedno na całe pomieszczenie, tylko było jakby troszkę większe. Uniosłem się odrobinę, żeby, chociaż spróbować, dostrzec widok za nim. Zaniechałem tego pomysłu, gdy spiorunował mnie wzrok Fausta. Zanurzyłem się pod kołdrę, aż po same oczy, obserwując demona. Patrzył na mnie srogo, po czym oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersi i zamknął oczy.

W ciągu dwóch godzin nie mogłem zasnąć, gnębiony gorącem upalnego dnia i gorączką. Za każdym razem, gdy choć trochę próbowałem się odkryć, mężczyzna otwierał oczy i groźnie na mnie łypał. W jednym z rogów komnaty stał zegar, mogłem, więc dokładnie wiedzieć, która jest godzina. Dochodziło południe... Że też musiałem wygrzewać się w łóżku w czasie ostatniego upału tego roku. Po kilku godzinach zaczęło ogarniać mnie zmęczenie. Nie zwracałem już uwagi na kołdrę, która co jakiś czas ześlizgiwała się ze mnie. Faust, co chwilę, podchodził do mnie i muskał moje czoło swoimi chłodnymi ustami, sprawdzając mi temperaturę, ta nadal rosła i wydawało się, że nigdy nie spadnie. Przed trzecią po południu demon dał mi ohydne, gorzkie i palące w gardło leki. Faust nie mógł już dłużej patrzeć jak się męczę i podał mi dodatkowo jakąś miksturę na sen. Byłem mu za to bardzo wdzięczny i postanowiłem podziękować jak już eliksir przestanie działać.

 

 

 

-          Ale ja proooooszę...- Wyjęczałem, leżąc w łóżku (szczelnie okryty kołdrą) i patrząc z utęsknieniem w okno, za którym był już pierwszy śnieg.

-          Wykluczone.- Odpowiedział groźnie Faust.

Przekręciłem się obrażony na bok, plecami do niego i jęknąłem cicho. Czwarty dzień wygrzewałem się w łóżku, a demon nadal nie pozwalał mi wychodzić nawet do drugiego pomieszczenia, czyli salonu. Razem zamieszkiwaliśmy komnatę, która w normalnym wypadku powinna należeć do jakiejś ważnej osobistości, tudzież Mistrza. Ale kiedy Faust przyniósł mnie do Akademii, poprosił (co w jego znaczeniu jest równe wymusił) Lidera, aby z łaski swojej odstąpił jedną taką kwaterę. Nasza znajdowała się na jedenastym poziomie. Z okna był pewnie bardzo ładny widok, ale demon i tak nie pozwalał mi się ruszać z łóżka. Ostatnio, kiedy raz przyłapał mnie, że wysunąłem jedną nogę z posłania, dał mi dość mocnego klapsa. Już od dwóch dni boli mnie tyłek. Postanowiłem więcej nie ryzykować. Nigdy nie pozwalał mi chodzić samemu. Nosił mnie nawet do łazienki i odliczał dany mi czas na załatwienie pewnych potrzeb i kąpiel. Często zastanawiałem się, czy robi to złośliwie, czy rzeczywiście się o mnie martwi. Co prawda nadal miałem gorączkę, ale zakaz wyglądania przez okno, to już chyba lekka przesada. W dodatku demon bardzo nie lubił, kiedy stroiłem fochy. Nie działał też na niego mój wypróbowany sposób obrażania się i kiedy milczałem, mruczałem, albo odwracałem się do niego plecami (jak teraz), często wybuchał śmiechem, bądź po prostu mnie ignorował. Zawsze to ja musiałem ustępować. Nie potrafiłem złamać w żaden sposób tej bestii.

-          Ja chcę na dwór!- Uderzyłem zaciśniętą pięścią w poduszkę.

-          Ale nie pójdziesz.- Rzekł spokojnie demon, zamykając okiennice i zakrywając je zasłonami. Jęknąłem do niego z pretensją.- Nie chodzisz na zajęcia, więc nie będziesz też wychodził na zewnątrz. A wyglądanie przez okno mogłoby tobie jeszcze zaszkodzić... Znając ciebie potrafiłbyś z niego wypaść...- Uśmiechnął się wrednie.

-          Jesteś okrutny!

Postanowiłem dać sobie spokój z przekonywaniem Fausta. Denerwowanie go, mogłoby się dla mnie skończyć tragicznie, a znając jego skłonności sadystyczne, szybko nie doszedłbym do siebie. Postanowiłem wrócić do jednego z moich codziennych zajęć (prócz denerwowania demona, przepisywania notatek i brania leków), czyli zastanawianiu się, kiedy właściwie wybrać się na lekcje. Była zima, a Akademia oszczędzała na ogrzewaniu, więc wybór czegoś prostego był wyjątkowo utrudniony. Na dworze śnieg i lodowaty wiatr, a w pomieszczeniu na kilku ścianach szron. Dobrze, że wrota do mojego salonu zawsze były otwarte, a demon, co jakiś czas dokładał drewno do tamtejszego kominka. Wierciłem się nieustannie na pościeli. Doskwierała mi nuda, a nie miałem żadnego pomysłu, żeby wyściubić chociaż nos za okno, bez narażenia się na karę od Fausta.

-          Faust, ja chcę na dwór!- Zakryłem twarz poduszką. Lepiej nie widzieć teraz jego miny...

-          Po co chcesz  tam iść?- Zapytał. To było dziwne... Jeszcze nigdy nie doszliśmy do takiego poziomu konwersacji... Chyba zaczyna ulegać.

-          No, żeby... Żeby ulepić bałwana!- Palnąłem, bo sam nie wiedziałem, dlaczego właściwie chcę wyjść.

-          Swoją podobiznę możesz zobaczyć w lustrze i nie musisz jej rzeźbić w śniegu.- Powiedział, uśmiechając się zadziornie.

-          To było podłe... Dobra Faust, wygrałeś! Chcę na lekcje!- Skrzyżowałem ręce na piersi i zamilkłem.

-          Wiedziałem, że prędzej, czy później ulegniesz... Jak we wszystkim zresztą.

-          Twoja opinia na ten temat jest tu zbędna!

Cisnąłem w demona poduszką. Niestety nie zdążyłem się uchylić, tak jak Faust i zarobiłem nią, ze zdwojoną siłą, prosto w twarz.

 

 

 

Jak dotąd, nie miałem okazji przywdziać munduru zimowego i moja hipoteza na temat marznięcia na lekcjach (poza lekcjami też) nie sprawdziła się. Skóra odzieży była grubsza i cieplejsza, ale nie przeszkadzała w swobodnym poruszaniu się. Dodatkowo do uniformu dostałem czarny płaszcz, obszyty na mankietach i kołnierzu, jakimś białym, cętkowanym futrem. Również buty miały grubsze i twardsze podeszwy, uniemożliwiające ślizganie się po kamiennych, oblodzonych schodach. Jednak nie wszyscy odwoływali się do tych zastosowań. Faust opowiadał, że dwóch uczniów już połamało sobie nogi, zbiegając do lochów, a on sam się do tego znacznie przyczynił... Kaoru, z którym już się pogodziłem, powiedział wszystko ze szczegółami. Nie potrafiłem powstrzymać radosnego okrzyku, kiedy okazało się, iż jednym z tej dwójki jest Hayato. Mój atak radości miał miejsce podczas śniadania, następnego dnia. Lider tylko obdarował mnie chłodnym spojrzeniem i wykrzywił wargi w jakimś dziwnym uśmieszku, który oczywiście mógł oznaczać tylko jedno: idiota. Dobrze, że postanowiłem wybrać się do szkoły akurat na lekcje teorii, bo praktyki bym chyba nie przeżył... Hayato, mimo złamanej nogi, nadal prowadził ćwiczenia, a usłyszawszy powód mojego zadowolenia, był jeszcze bardziej niebezpieczny niż zwykle. Na pomoc demona liczyć nie mogłem, gdyż ten w ciągu dnia szlajał się Bóg wie gdzie, a wracał nocą, kiedy kładłem się spać. Mogłem to zauważyć, mieszkając z nim podczas mojej choroby.

Cały dzień minął niespodziewanie szybko i nim się obejrzałem, jadłem już kolację w Głównym Salonie. Po posiłku umówiliśmy się z innymi uczniami, z równoległych klas, na bitwę na śnieżki. Sam chciałem to zaproponować, ale miałem małe obawy, czy nie świadczyłoby to o mojej dziecinności. Starsi chłopcy oczywiście nas krytykowali, nazywając przy okazji „dzieciaczkami”. Na ich czele stał nikt inny, jak sam Hayato. Ignorując ich szydercze wrzaski, wraz z prawie siedemdziesięcioma chłopcami, wyszliśmy na ośnieżony dziedziniec. Podzieliliśmy się na cztery grupy po siedemnaście osób. W mojej drużynie było o jedną osobę mniej, ale, ku zdziwieniu pozostałych, dołączył do mnie profesor Zato, wyrównując szanse. Jak cudownie jest być pupilkiem nauczyciela matematyki... Teraz już wiem jak się czuje faworyzowany, przez Mistrza, Hayato. Tak, więc zabawa się zaczęła. Drużyna, której byłem liderem, okupowała jedną z wnęk, przy wieży strzelniczej. Wykładowca był bardzo dobry i szybki w budowaniu fortecy, co dało pozostałym czas na zrobienie amunicji. Jak było do przewidzenia, najszybciej skończyliśmy przygotowania i najpierw rzuciliśmy się na grupę Kaoru. Zajęcie jego twierdzy nie powinno być trudne, o ile nie trzyma jakiejś sztuczki w zanadrzu. Trzymał, o czym miałem zaszczyt przekonać się na własnej skórze. Tak się złożyło, że postanowił zrobić rozejm z pozostałymi drużynami i wszyscy jak jeden mąż rzucili się na przywódcę „buntowniczego” oddziału, to jest na mnie.

-          Jedną z najlepszych form obrony jest również ucieczka!- Wrzasnąłem, kiedy niezliczone ilości śnieżnych kul zaczęły lecieć w moją stronę. Udało mi się wszystkie je ominąć, ale kiedy się wycofywałem, któryś z chłopców podstawił mi nogę i runąłem jak długi, prosto w zaspę.- O ty mały, je...eee...gomościu!- Przy profesorze Zato lepiej nie przeklinać, szczególnie, gdy ten stoi od ciebie zaledwie kilka kroków. Miałem już nie jedną okazję, aby to zapamiętać.

Podniosłem się ze śniegu i odruchowo spojrzałem przed siebie. Widziałem dokładnie główną bramę i ścieżkę, prowadzącą w stronę miasta. Mimo, iż było ciemno, doskonale zauważyłem poruszający się kształt na drodze. Strażnicy na baszcie, pochłonięci oglądaniem naszej zabawy, najwyraźniej nie dostrzegli osoby zbliżającej się w stronę Akademii.

-          Tam ktoś jedzie!- Zawołałem, wskazując palcem w stronę bramy.

Mężczyźni na wieżach zwrócili wzrok w stronę, którą pokazywałem. Momentalnie usłyszałem donośny gong i krzyki strażników, obwieszczających, że zbliżają się Drowy. Dziwne, bo ja widziałem tylko jednego. Nie podnosząc się z kolan, obserwowałem jak zza wzgórza wynurza się oddział, uzbrojonych w rapiery i kusze, Pajęczych Elfów. Poczułem jak coś szarpie mnie za ramię i przywraca do pozycji stojącej. Był to profesor Zato, usiłujący zagonić uczniów do pomieszczenia. Większość nie miała nic przeciwko temu, w tym oczywiście ja. Moje ostatnie spotkanie z Drowami nie było zbyt miłe, możliwe, że teraz przyszły się mścić. Oj, Lider nie będzie zadowolony... Wyprzedzając pozostałych, wbiegłem na schody i już miałem otwierać wrota, kiedy wypadł z nich Shun, potrącając mnie przy tym i przyczyniając się do sprowadzenia mnie z powrotem na pierwszy stopień. Niefortunnie wylądowałem na części ciała, która mnie nadal bolała, po pamiętnym klapsie od demona. Kląłem pod nosem, masując sobie nieszczęsny, obolały tyłek, próbując zwrócić bluzganiem uwagę Mistrza. Ten był najwyraźniej tak bardzo zaabsorbowany Drowami, że moje przekleństwa puszczał koło uszu, co nigdy się nie zdarzało. Widząc, że niczym nie odwrócę uwagi Shuna, podniosłem się z cichym jękiem i, nadal patrząc na Lidera, jeszcze raz zacząłem wspinać się schodami. Chciałem zobaczyć, czegoż chcą Pajęcze Elfy, ale nie dane mi było doczekać tej chwili. Przeszkodziła mi w tym duża gromada uczniów, których poganiał profesor Zato.

Wkroczyłem do holu jako pierwszy i ze spuszczoną głową, udałem się w stronę spiżarni. Zabawy na powietrzu zawsze wzmagają apetyt, mimo iż przebywałem na dworze zaledwie półtorej godziny. Jeden poziom pod powierzchnią, znajdowała się duża sala, która jak na komórkę na żarcie była dość duża. Do tej pory dziwiło mnie, skąd biorą się fundusze na wykarmienie wszystkich kadetów Akademii, nauczycieli i oczywiście całą wyprawkę dla pojedynczej osoby... W pomieszczeniu, do którego właśnie wszedłem, paliło się zaledwie kilka pochodni i wszystko wskazywało na to, że strażnika tego wszystkiego gdzieś wcięło. Niedobrze, nie będzie nikogo, kto przygotuje mi coś do jedzenia... Wspominałem, że mój talent kulinarny ogranicza się tylko do obrania „na kostkę” ziemniaka, przy czym zawsze kaleczę sobie palce? Zrezygnowany podszedłem do stojących pod ścianą beczek. W pierwszej: marchew; w drugiej: kartofle; w trzeciej: jabłka. Lepsze to niż nic, szczególnie, że o tej porze roku owoce są tylko w Południowych Krainach, o których tyle razy opowiadał mój demon. Klapnąłem sobie na wieku od beczki i zacząłem jeść. Pochłonięty własnymi, pogiętymi myślami, nawet nie usłyszałem jak wołają mnie nauczyciele i kadeci. Przełknąwszy ostatni kawałek jabłka, cisnąłem ogryzek w kąt i wyszedłem na korytarz. Od razu trafiłem na czterech strażników, którzy bez zbędnych wyjaśnień, poczęli wlec mnie w stronę wyjścia. Moje opory na nic się zdały i kiedy wreszcie zdałem sobie z tego sprawę, dotarliśmy na dziedziniec. Zamrugałem z niedowierzania, widząc rozmawiających sobie, jak gdyby nigdy nic, Mistrza i jakiegoś Drowa. Szczęka mi opadła, kiedy go rozpoznałem. Ukryłem się za plecy jakiegoś strażnika, nie zwracając uwagi na jego zdziwione „hę?”. Ten Elf nie może mnie zobaczyć, nie może! Powtarzałem sobie w myślach. W dodatku czułem jak pieką mnie policzki i to z pewnością nie było od zimna. Dobrze, że przynajmniej miałem jakąś wymówkę w razie jakby zapytali, dlaczego jestem taki czerwony... Shun i Drow spojrzeli po chwili w moją stronę. Lider wydawał się nadzwyczaj radosny, a coś mi mówiło, że nie chciałem wiedzieć, z jakiego powodu. Ukłonił się z szacunkiem Pajęczemu Elfowi i zaczął iść w moim kierunku. Chwycił mnie za ramię i, siłą, popchnął w przód, tak, że mało nie runąłem na kolana, przed Drowem.

-          O tego smarkacza chodzi?- Zapytał radośnie.

Ciemnoskóry mężczyzna zbliżył się i chwycił mnie za podbródek, przybliżając twarz. Zrobiłem się jeszcze bardziej czerwony, przypominając sobie scenę, która miała miejsce ponad tydzień temu. Czułem się cholernie głupio, a przecież on mnie nawet nie pocałował. Mimo wszystko fakty, że go oszukałem, zraniłem i ukradłem jego konia, a w dodatku żyję, to wystarczające powody, aby mnie torturować. Pewnie dlatego te wszystkie Drowy tutaj są i nieświadomie robią Mistrzowi przysługę, chcąc zabrać mnie do siebie. Teraz to chyba nie uda mi się uciec...

-          Tak, to on.- Odpowiedział Elf, prostując się. Był dużo wyższy ode mnie.

-          Życzę zatem miłej podróży...- Mistrz zaczął iść w stronę Akademii, a ja byłem w zbyt wielkim szoku, aby coś powiedzieć.- O, właśnie, byłbym zapomniał o najważniejszym.- Odwrócił się i obdarzył mnie wrednym uśmiechem.- Nie musicie go zwracać, potraktujcie tego dzieciaka jako prezent ode mnie, dla Księcia Sory...

-          COOOO?!- Głos wrócił mi z powrotem.- Nie możesz tego zrobić! Powiem wszystko Faustowi! On cię zabije!

-          Dobra, z tym ostatnim żartowałem...- Zaśmiał się Lider, po czym poważniejąc, zwrócił się do Elfa.- Przekaż Księciu, że jeśli chodzi o sprawę, którą wcześniej omówiliśmy, jestem otwarty na wszelkie propozycje.

Później Shun, w towarzystwie swoich żołnierzy, wrócił do gmachu. Patrzyłem za nim, za wszelką cenę nie chcąc spojrzeć na Elfa. Czułem jak mi się przygląda i nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że w dodatku się uśmiecha. Nie mogłem znaleźć przyczyny, dlaczego przybyły po mnie Drowy. I to jeszcze tak po prostu, jakby wojna im nie przeszkadzała. Spodziewałem się raczej jakiegoś ataku na Akademię, tudzież Niflheim, a nie jakiejś pieprzonej pielgrzymki!

-          Przymarzłeś do tego ohydnego podłoża, czy co?- Zapytał wrednie Drow, kładąc rękę na moim biodrze. Wzdrygnąłem się ze strachu i jednocześnie podniecenia, które przepłynęło przez moje ciało. Jego dotyku chyba nie uda mi się zapomnieć.- Chodźmy...- Poczułem jego ciepły oddech tuż przy swoim uchu.

Uwolniłem się z „czułego” objęcia i ruszyłem w stronę bramy. Pozostałe Elfy taksowały mnie dokładnie, nieustannie coś między sobą szepcząc i czasem wytykając mnie palcami. Nie rozpoznałem wśród nich nikogo „znajomego”. Może ci jeźdźcy byli jakąś zaufaną strażą Księcia, albo po prostu wszyscy tamci zginęli nie słuchając jego rozkazu, aby przyprowadzić mnie żywego. Ale co w takim razie robiłby tu Elf, z którym zabawiałem się na grzebie konia? Zwolniłem trochę tępo, rozglądając się za jakimś nie zajętym wierzchowcem. Ku mojej zgrozie był tylko jeden, w dodatku należący do znajomego Drowa...

-          Niech zgadnę, to jakaś kara?- Zatrzymałem się i zakryłem twarz rękami.

-          Czyżby nie podniecały cię tamte pieszczoty?- Zwrócił się do mnie, stając za moimi plecami.

-          Nie oto chodzi, ale...

Gwałtownie zakryłem sobie usta dłońmi. Brawo Testament! Właśnie przyznałeś się przed wrogiem, że podobał ci się jego dotyk! Tylko ty mógłbyś być takim skończonym durniem! Karciłem się w myślach, czerwieniąc się z każdą chwilą. Mężczyzna zaśmiał się cicho i bez uprzedzenia wsadził mnie na siodło. Teraz szepty innych Elfów, przerodziły się w chichoty, a nawet gwizdy. Oddychałem głęboko, usiłując nie wypowiedzieć tego najbardziej obraźliwego określenia Drowa. Wałach, na którym siedziałem, okazał się być tym samym, którego wcześniej zraniłem. Na jego boku nie było jednak żadnej blizny, co mnie bardzo zdziwiło. Pajęczy Elf po chwili zajął miejsce w siodle (tuż za mną) i dał rozkaz, aby ruszać. Drow wrzasnął coś w swoim języku i koń wyrwał tak gwałtownie do przodu, że mało nie wyleciałem z siodła. Mężczyzna pochylił się, tak, że jego policzek ocierał się o mój. Nie miałem nic przeciwko temu. Lubiłem ten dotyk, ale nie mogłem przecież pozwolić, żeby zaczął sobie wyobrażać niewiadomo, co. Nie potrafiłem wyjść z podziwu, jakim cudem te wszystkie konie gnają tak szybko. Teraz już się nie dziwiłem, dlaczego Drowy doganiały mnie tak szybko, kiedy im uciekłem. To pewnie jakaś ich magia, czy coś takiego. Chwyciłem się mocniej grzywy wałacha i pochyliłem najbardziej jak mogłem. Przez szybkość, z jaką pędziliśmy, zaczęły mnie już boleć uszy, od zimna i wiatru. Drowy jak widać wcale nie przejmowały się, że właśnie zbliża się zamieć. A może to, dlatego tak pędziły, żeby jak najszybciej dostać się do Podziemnego Miasta. Przez to wszystko nawet nie zdążyłem zapytać Lidera, w jakim celu mnie tam wysyła i po co właściwie przyjechały po mnie Pajęcze Elfy. Nagle poczułem coś na mojej prawej piersi. Wiedziałem, co to było ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin