Brondos Sharon - Miekkie ladowanie.pdf

(1675 KB) Pobierz
115172151 UNPDF
Sharon Brondos
Miękkie lądowanie
ROZDZIAŁ 1
Gdy malutki samolot kołami podwozia dotykał asfaltu
szosy, Nan Black - jadąca z przeciwka samochodem kombi z
przyczepą - po prostu marzyła. Przez ułamek sekundy
niebezpieczeństwo wydawało się jej częścią marzeń, ale mózg
zareagował natychmiast.
Wróciła do rzeczywistości, mimo woli krzyknęła i
wymanewrowała samochodem tak, by nie doszło do czołowego
zderzenia z kołującym samolotem. Udało się, ale sama
wylądowała w płytkim rowie, biegnącym wzdłuŜ szosy
przecinającej południową Dakotę. Zawirował pył, silnik jęknął i
zgasł. Nan kurczowo zaciskała dłonie na kierownicy - tak
mocno, Ŝe aŜ zbielały opuszki jej palców. Straciła oddech, a
potem z kolei oddychała tak, jakby w jej płucach zgromadził się
nadmiar powietrza. Była bliska zemdlenia.
I dopiero potem pomyślała, Ŝe Ŝywcem obedrze ze skóry
idiotę, który omal jej nie zabił!
Puściła kierownicę i wysiłkiem woli na tyle opanowała
drŜenie rąk, by odpiąć pas. Dzięki Bogu, zawsze zatrzaskiwała
go niemal odruchowo! Gdyby nie to, wyleciałaby przez przednią
szybę.
W miarę ustępowania strachu rosła w niej złość. Nim
wydostała się z samochodu, była przygotowana do natarcia.
Rozdygotana wygrzebała się z rowu, wyszła na środek szosy i
stanęła w wyczekującej postawie.
Samolot znajdował się juŜ na końcu drogi, śmigło ledwo się
obracało. Nawet z tej odległości widziała, Ŝe to zdezelowana
maszyna - poobijana, jakby powiązana drutem i posklejana
115172151.002.png
gumą do Ŝucia! I pomyśleć, Ŝe coś takiego omal nie
doprowadziło do śmiertelnego wypadku! Wszystko się w niej
gotowało. Postanowiła nie czekać i ruszyła w kierunku
zwalniającego samolotu, w myślach rzucając wyzwanie
szalonemu pilotowi. Niech no spróbuje uciec od jej gniewu! Ale
mu pokaŜe! Wściekłość zdusiła w niej wrodzoną niechęć do
zaogniania sytuacji. Była gotowa do prawdziwej awantury.
Samolot jeszcze bardziej zwolnił, a potem pilot wykonał
manewr, który ją zaskoczył: zawrócił i ruszył... w jej kierunku.
Poprzez wirujące śmigło widziała sylwetkę męŜczyzny, ale
obraz był zniekształcony i nie na tyle wyraźny, by móc określić,
z kim będzie miała za chwilę do czynienia.
W miarę jak samolot się zbliŜał, rosła w niej pewność, Ŝe
siedzi tam jakiś maniak o morderczym instynkcie, który
specjalnie na nią poluje w wiosenne słoneczne popołudnie.
Ogłuszał ją ryk silnika. Sunąca wprost na nią maszyna rosła
przeraŜająco w oczach. Nerwy puściły, rozpaczliwie zaczęła
rozglądać się za jakimś schronieniem, ale preria ofiarowywała
pustkę: ani jednego drzewa po horyzont, ani kawałka skały!
Jedyną szansę dawał jej własny samochód. Zaczęła biec w jego
kierunku, Ŝałując, Ŝe nie posłuchała przyjaciół, którzy radzili, by
nie podróŜowała bez broni w kieszeni. Gdyby miała przy sobie
rewolwer, mogłaby się bronić. Ukucnęła za przyczepą, jej serce
waliło jak młotem. Co będzie, jeśli pilot uderzy jak taran?
Zastanawiała się teŜ, czy byłaby zdolna strzelić do kogoś, kto
chciałby ją zabić.
Czy ten lunatyk naprawdę próbuje ją zaatakować i
dlaczego?
Nie miał tego zamiaru! Samolot zatrzymał się. Przesunęła
się parę kroków i wyjrzała ostroŜnie zza maski samochodu.
Motor charknął, sapnął i zamilkł. Śmigło zrobiło jeszcze jeden
obrót i stanęło z piskliwym łomotem, jakby jakiś smok
przeŜuwał Ŝelazny złom. Przemknął jej przez głowę obraz
robota z filmu „Terminator". Czekała skulona, wstrzymując
oddech. Przez chwilę Nan słyszała tylko lekki szmerek wiatru w
suchej zmartwiałej trawie na poboczu drogi. No i głośne bicie
własnego serca. Głośno klnąc, na ziemię wyskoczył męŜczyzna.
Bogaty repertuar dosadnych epitetów nawiązywał do wszystkich
115172151.003.png
antenatów maszyny. Rzucał przekleństwami, obchodząc
samolot, rozdawał teŜ kopniaki oponom. Mówił do siebie, jej
chyba nie widział. Nan podniosła głowę i uwaŜnie się
przyglądała.
MęŜczyzna nie był wysoki, ale za to szeroki w ramionach,
potęŜnej budowy. Nie potrafiły tego ukryć zuŜyte dŜinsy i stara
czarna skórzana kurtka pilota. Spadochroniarskie buty
dopełniały stroju domniemanego szaleńca. Brakowało tylko
białego jedwabnego szalika, będącego symbolem tego typu
powietrznych awanturników. Rysów jego twarzy dobrze nie
dostrzegała, poniewaŜ nie patrzył w jej kierunku. Postawa
wskazywała na osobnika zahartowanego przeciwnościami i
pewnego siebie. Jasny szatyn, włosy kręcone, z blond
przebłyskami. Przestał wreszcie kląć i odszedł kilka kroków od
maszyny. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął cygaro i
zapalił. Takie paskudztwo!
- No dobrze, droga pani! - zawołał. - JuŜ moŜe pani wyjść!
Dziś po południu nie gryzę!
- Ale ja gryzę! - odkrzyknęła. Jego sarkastyczny, pełen
zniecierpliwienia ton powtórnie rozpalił w niej gniew. - Omal
mnie pan nie zabił! PowaŜnie myślę o zaskarŜeniu pana!
Zrobił krok w jej kierunku.
- I niech się pan nie zbliŜa. Mam broń i umiem z niej
strzelać!
- A jakiego kalibru? - spytał, wyjmując z ust cygaro.
Z Ŝalem pomyślała, Ŝe rewolwer jest schowany głęboko w
przyczepie bagaŜowej.
- No... czterdzieści pięć! Kula zatrzyma towarowy pociąg!
- MoŜliwe! - odparł. Rzucił cygaro i przydeptał je obcasem.
- Ale jeśli potrafi pani strzelić i trafić z czterdziestki piątki, Ŝeby
przy okazji nie odrzuciło pani do sąsiedniej parafii, to w istocie
opuściło mnie szczęście. W nagrodę moŜe mnie pani zabić! No,
niechŜe pani wyjdzie i ruszamy!
- Ruszamy? - Schowała głowę, w gardle poczuła suchość.
Po horyzont nie było dookoła widać śladu Ŝycia. Tylko
niebieskie niebo, złota preria, ten męŜczyzna i jego maszyna,
ona sama i samochód z przyczepą. Podszedł i połoŜył dłonie na
karoserii z przeciwnej strony. Nawet nie usłyszała. Uśmiechnął
115172151.004.png
się, lecz nie był to ciepły uśmiech.
- Ruszamy, bo wydaje mi się, Ŝe jesteśmy jedynymi ludźmi
w promieniu stu kilkudziesięciu kilometrów. Mamy tylko siebie
i pani jest mi potrzebna.
Nan patrzyła niemo, niezdolna się poruszyć. Próbowała
odgadnąć znaczenie jego słów. Studiowała twarz. Z bliska
wydawał się całkiem przystojny. Miał zielone oczy i szerokie
usta, które wyglądały, jak wyrzeźbione. Agresywny
haczykowaty nos i zarys dolnej szczęki nadawały mu z lekka
zawadiacki wygląd.
- Niech pan pamięta, Ŝe mam rewolwer! - powiedziała.
- NiechŜe pani...! - zaczął. Z kurtki wyjął nowe cygaro. -
Nie ma pani Ŝadnej broni, bo gdyby pani miała, juŜ dawno by mi
pani wymachiwała nią przed nosem. MoŜe i na to zasłuŜyłem.
Nie miałem zamiaru pani przestraszyć.
Zaskoczyła ją nutka zakłopotania, jaką wyczuła w jego
głosie.
- Dwa razy przeleciałem nad szosą - ciągnął dalej, zapalając
cygaro. - Byłem pewny, Ŝe mnie pani usłyszy. Motor mi nawalił
i pomyślałem, Ŝe jeśli nie usiądę na szosie, to na długo zagrzebię
się w prerii. Zawsze woŜę ze sobą radio, ale tym razem gdzieś
się zapodziało i nie mógłbym nawet wezwać pomocy. Zapłacę
za podwiezienie do miasta, zapłacę za uszkodzenie samochodu...
- Zapłaci pan za podwiezienie? I za szkody? - wyprostowała
się powoli. Wreszcie mówi z sensem, pomyślała.
- Oczywiście! I nawet usiądę za kierownicą. Prowadzenie
samochodu nie naleŜy do pani silnych stron, jak widać. Jak to
się mogło stać, Ŝe mnie pani nie słyszała? Radio grało za
głośno?
Przepłynęła ku niej smuga dymu z cygara. Zapach
przypominał dieselowskie spaliny, których nawdychała się w
czasie tej podróŜy aŜ nadto.
Zakaszlała, prostując się całkowicie.
- Radio nie. Po prostu byłam zamyślona. Zawsze jestem
zamyślona, jadąc pustą drogą. Nie słyszałam pana i nie
widziałam. Zobaczyłam dopiero wtedy, kiedy pan nagle spadł z
nieba tuŜ przede mną.
- Musiała pani myśleć o absorbujących sprawach -
115172151.005.png
roześmiał się. - A co by było, gdybym to był nie ja, a cyklon?
Wtedy by pani usłyszała?
- Oczywiście, Ŝe bym usłyszała. Zawsze w drodze
sprawdzam pogodę. Na niebie nie ma ani chmurki. - Zatoczyła
dłonią po pustym bezmiarze dakotańskiego nieba. - To znaczy
nie ma chmury stworzonej przez naturę - dodała, sztyletując go
wzrokiem.
Jess Rivers zmruŜył oczy i zaczął się uwaŜniej przyglądać
kobiecie. Poprzednio był zbyt zajęty samolotem i własnymi
kłopotami, by zauwaŜyć cokolwiek więcej niŜ jej młody wiek i
blond włosy. Teraz stwierdził, Ŝe jest bardzo ładna. Jasne włosy
koloni zboŜa, rosnącego na farmie jego ojca, oczy bardziej
niebieskie niŜ niebo, na które wskazywała. Regularne rysy i
ciemnoczerwone wargi bez śladu szminki. Kolor policzków
wyraźnie kontrastował z jasną cerą. Pomyślał, Ŝe to wypieki ze
złości. Dostrzegł ją teraz w oczach dziewczyny. Przez chwilę
były pełne strachu i sprawiało mu to wyraźną przykrość.
Wiedział, Ŝe jego gburowate zachowanie odstręczało kobiety,
zwłaszcza przy pierwszym spotkaniu. Ręką niemal odruchowo
sięgnął do kieszeni z cygarami.
- Niech mnie pani posłucha! Nie miałem zamiaru spychać
pani z szosy! Po prostu potrzebowałem pani pomocy. Czy to jest
przestępstwo?
- A moŜe by pan tak przeprosił, panie cwaniaku. - Nan
podparła się pod boki. - Przez pańskie sztuczki z samolotem
postarzałam się o dziesięć lat. - Odczuwając wielką ulgę, Ŝe juŜ
jej nic nie grozi, powiedziała to ostrym głosem, który wyraźnie
zagrał męŜczyźnie na nerwach.
- Mam przepraszać? - Jess zmarszczył brwi. - A za co?
PrzecieŜ wcześniej sygnalizowałem swoje intencje. KaŜdy
kierowca z kilkoma włączonymi komórkami mózgowymi
musiałby mnie zauwaŜyć i usłyszeć. To nie moja wina, Ŝe
przebywała pani w krainie czarów, prawdopodobnie marząc o
jakimś facecie. - Znów włoŜył do ust kolejne cygaro, zaciskając
na nim fachowo zęby.
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Nie marzyłam o Ŝadnym facecie! Ma pan brudne i
ograniczone myśli. Myślałam o pewnym miejscu. To były myśli
115172151.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin