Brondos Sharon - Pani doktor z Wyoming.pdf

(1134 KB) Pobierz
106905818 UNPDF
SHARON BRONDOS
PANI DOKTOR Z WYOMING
(Doc Wyoming)
 
Prolog
Terytorium stanu Wyoming, rok 1889.
Miejsce akcji: typowe Góry Skaliste.
Dramat, który się tu zaraz rozegra, też będzie typowym westernem.
Scena: szeroka równina, ciągnąca się po horyzont na wschodzie, pokryta grubą bawolą
trawą, która przez tysiące lat utrzymywała bujne życie prerii. Równina stopniowo podnosi się,
tworząc płaskowyż równy jak stół, z ziemią bogatą w minerały, odżywki soczystych traw.
Dalej leżą góry, kręgosłup tej ziemi. Wysokie skały strzelają w niebo ostrymi krawędziami i
załomami i zbiegają w dół, w rozwidloną dolinę na skraju płaskowyżu. Jej dnem płynie
strumień, a pasmo sosnowego i osikowego lasu dzieli ją na dwie części.
Ciężkie, zimne powietrze skotłowało się nad szczytami na zachodzie i wionęło w dół,
zapowiadając pierwszą zimową zawieruchę. Wiatr zagwizdał w koronach wyniosłych sosen,
poniósł ze sobą ostro-słodki zapach ich wiecznej zieleni, ześlizgnął się zboczami gór, aby
zmrozić dolinę.
Płytki strumień, który biegł po skałach u podnóża stromych gór, zdawał się drżeć i
mamrotać szybciej, jakby próbował uciec przed nadciągającą burzą. Październikowy
przymrozek ozłocił brzozy i starł resztki zieleni z trawy, lecz czyste, błękitne niebo rozciągało
się ponad wichrem.
Nadchodził śnieg i ziemia o tym wiedziała.
Wysoko na niebie orzeł wzbijał się w górę gwałtownymi zrywami, od czasu do czasu
korygując lot, gdy podmuch wiatru zrodzonego za zachodnim horyzontem przeszywał
bezchmurne popołudnie nad doliną. Dwie górskie sójki musnęły powierzchnię wody,
wypatrując pstrąga, i odleciały między drzewa. Niespokojna trójka: łania i dwa roczniaki,
zbliżyła się do strumienia, napiła się i odeszła między sosny, gdzie mogła znaleźć schronienie
na czas złej pogody.
Z wolna, nieznacznie tylko, słońce traciło swój blask, jakby ktoś rozciągał na niebie
cienki welon. Z wyjątkiem hałasującego wiatru i strumienia, dolina pogrążyła się w
milczeniu. Nie widać było żadnego znaku życia. Nawet orzeł opuścił wiszące nad nią niebo.
Zapanował spokój, lecz nie na długo.
Dramat: grzmot zaczął się łagodnym pomrukiem, przypominającym werbel, który
zaniepokoiłby trójkę jeleni, gdyby jeszcze znajdowała się na otwartej przestrzeni. W
następnej chwili łoskot wstrząsnął doliną jak salwa artyleryjska, zaraz jednak złagodniał i
rozsypał się w stukot i plusk kopyt końskich o płytkie dno strumienia.
Dziewięciu jeźdźców wtargnęło na scenę. Twarze mieli zdesperowane i złe. Jeden z nich
jechał z tyłu, oglądając się przez ramię w obawie przed pościgiem. I jeden prowadził, a jego
spojrzenie było spokojniejsze niż innych, wlepione w wysoką skalistą grań nad nimi i w
płaskowyż, który znał tak dobrze.
Był wielkim mężczyzną o grubo ciosanych rysach i skórze spalonej przez słońce
Zachodu. Oczy miał błękitniejsze niż czyste niebo, a włosy Miedziano-brązowe. Kapelusz z
106905818.002.png
szerokim rondem osłaniał mu twarz.
Ośmiu jechało za swym przywódcą, coraz dalej od strumienia, między osikami nad
potokiem, między skałami u podnóża urwiska. Tam zniknęli. Jeszcze przez kilka minut
kląskanie kopyt wspinających się coraz wyżej koni dźwięczało echem w dolinie.
I już nic więcej. Warstwa gleby na płaskowyżu była tak gruba i miękka, że wyciszała
uderzenia kopyt.
Huragan w końcu uderzył z wyciem i zmiótł ślady ich przejścia. Nadeszła jedna z tych
gwałtownych wichur, z jakimi zmieniają się pory roku, smagając ziemię deszczem, słotą i
śniegiem. Zanim zapadła noc, całą dolinę okryło białe, lodowate prześcieradło zimy.
Panowała cisza. Mijał czas. Tylko na jedną godzinę ludzkie głosy przerwały milczenie.
Okrzyki złości i strachu odbijały się echem od wysokich ścian. Potem jeden huczący łoskot
przebił krzyki. Przebrzmiał szybko, zbyt krótki na grzmot, zbyt głośny na dźwięk naturalny.
Minęło jeszcze trochę czasu. I jeszcze jeden nienaturalny huk. Cichszy, lecz tak samo obcy tej
dzikiej ziemi.
I znowu zapadło milczenie.
Dwa dni później ośmiu mężczyzn zjechało z góry, nie oglądając się za siebie. Jeździec,
który przyprowadził ich tutaj, pozostał za nimi, pogrzebany w płytkim grobie pod skałami i
odrobiną piasku, jaką jego towarzysze zdołali wydrzeć zamarzającej ziemi. Umarł od ran
postrzałowych, ostatecznego rezultatu kłótni z kompanami. Nieufność, która była składnikiem
trzymającego ich razem spoiwa, jątrzyła cały czas i wzmogła się podczas przymusowego
napiętego wyczekiwania, aż w końcu rozerwała delikatną tkankę sojuszu.
Śmierć była rezultatem, lecz nie celem wyprawy. Człowiek niepotrzebnie stracił życie.
Zmarł pod przybranym nazwiskiem.
Później, gdy nadeszła wiosna, został przypadkowo znaleziony i pochowany głęboko w
ziemi przez kogoś spoza tej ósemki. Niewinnego, który jednak poczuł strach i winę. Pogrzeb
odbył się potajemnie, w przerażeniu, i nadal nikt nie wiedział, kim naprawdę był martwy
mężczyzna ani dlaczego jechał z tą zdesperowaną ósemką.
To znaczy, nikt, kto chciałby lub mógłby powiedzieć.
Na razie... i
106905818.003.png
1
Se aside, Wyoming, rok 1993.
– No, dalej! Dasz radę! – powiedziała sobie. – Nie zasypiaj! Jeszcze jedna godzina!
Oparła czoło o chłodną kierownicę suburbana i na chwilę zamknęła oczy. Tylko na jedną
chwilę...
Bladozłote promienie wschodzącego wyomińskiego słońca rozświetlały ciemność za jej
mocno zaciśniętymi powiekami, ale wolała oglądać przez chwilę tylko szarość. Doktor Dixie
Sheldon była śmiertelnie zmęczona, jeszcze bardziej niż podczas wyczerpujących dni
praktyki i stażu w szpitalu.
Jak zdoła wytrwać tutaj trzy długie lata? Minęły zaledwie trzy tygodnie, dziś jednak
wydawały się one długie jak całe życie.
Może dlatego, pomyślała, że nie jest już młodą lekarką, tryskającą dumą, energią i
entuzjazmem, lecz zwyczajnie starzeje się? Nadal przepełniał ją entuzjazm, no, przynajmniej
przez większość czasu. Uśmiechnęła się i otworzyła oczy.
Znajdowała się w stanie Wyoming, co nie stanowiło ani szczytu jej marzeń, ani też
koszmaru. Było rzeczywistością, którą przyprawiała szczyptą wyobraźni. Spojrzała na ulicę i
przez sekundę poczuła się, jakby przeniesiona o sto lat, w czasy, gdy Zachód był młody. Z
jednej strony była to iluzja. Z drugiej autentyczny świat, jak już to zdążyła odczuć na własnej
skórze.
Świt przekształcił główną ulicę Seaside w perłoworóżowy krajobraz ze snu, wyglądający
jak sceneria do westernu. Wystarczyło zmrużyć oczy, aby asfalt stał się traktem zrytym
końskimi kopytami i kołami wozów, aby betonowe trotuary zmieniły się w drewniane
chodniki. Budynki za to pasowały tu doskonale, wiele z nich miało prawie sto lat. Za
dziewiętnastowieczną drewniano-kamienną fasadą czekały co prawda na ranek, nowoczesne
biura, teraz jednak był tu prawdziwy Dziki Zachód.
Szczególne wrażenie sprawiał budynek sądu i więzienia, przed którym zaparkowała parę
minut temu. Różowy piaskowiec nie mógł stłumić nieprzyjemnych skojarzeń, jakie budziły
kraty na wąskich oknach i ciężkie, drewniane drzwi. Gdyby widniał na nim napis „Porzućcie
wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie!”, ponury efekt byłby całkowity.
Dixie otrząsnęła się z marzeń. Zmęczenie osłabiło jej mięśnie. Zastanowił ją ten
niezwykły stan bezsilności. Musiał zostać wywołany czymś więcej niż całonocnym
czuwaniem przy rodzącej kobiecie. Odebrała już wiele porodów, a ten był stosunkowo łatwy,
prawdę mówiąc – drobiazg. Skąd więc to zmęczenie?
Spojrzała na budynek.
Może stąd, że za chwilę będzie miała do czynienia z Halem Blanem.
Z szeryfem Halem Blanem.
Dla przestępców był zmorą w kowbojskich butach. Wielki, szorstki, twardy stróż prawa o
włosach ciemnoblond i przenikliwych, niebieskich oczach. Szeryf z klasycznego westernu...
106905818.004.png
Człowiek, wyglądający jak rodem z dawnego Dzikiego Zachodu, lecz obdarzony rzeczywistą
władzą i wpływami tutaj i teraz.
Tak rzeczywistą władzą i wpływami, że prawie uniemożliwił jej otrzymanie pracy.
Według wiadomości, które do niej dotarły, nie miał dobrego wyobrażenia o jej zdolnościach i
możliwościach. Sprzeciwiał się jej zatrudnieniu, jeszcze zanim ją zobaczył.
Dixie westchnęła i wzięła w garść siebie i torbę lekarską. Wysiadła z wielkiego wozu. Był
tak wysoki, ona zaś tak niska, że musiała zeskoczyć ze stopnia. Trzasnęła drzwiami, wzięła
głęboki oddech, wyprostowała się i ruszyła w stronę więzienia.
Poranne światło z trudem rozjaśniało mrok wnętrza. Wrażenie przebywania w czasie
przeszłym spotęgowało się. Ponury, szary pokój przypominał typowe biuro w więzieniu na
Starym Zachodzie. Wszystko było jak na planie filmowym, zamarłe w oczekiwaniu na
reżysera, który zaraz każe włączyć jupitery i wrzaśnie: „Kamera!”. W cieniu przy biurku
siedział Hal Blane. Wielki cień w mroku. Przyczajony.
Dixie czekała przez chwilę, ale nikt nie krzyknął, nie odezwał się, nie poruszył. Nie
widziała twarzy Blane’a, nie była więc nawet pewna, czy nie śpi. Chrząknęła głośno. Poruszył
się. – Dzień dobry, szeryfie! – odezwała się, zmuszając głos, aby brzmiał dziarsko i życzliwie.
– Przepraszam, że tak długo pan czekał.
Blane wstał, jak wielka i groźna puma, zbyt szybko i sprawnie jak na kogoś, kto drzemał.
Nie spał, odnotowała w pamięci, chciał, aby odezwała się pierwsza.
Przygładził dłonią gęste włosy. Wyprostował się i poszedł na tył biura. Ani słowa
powitania! Miał na sobie regulaminowy, choć wygnieciony i wypchany brązowy mundur.
Siedział na tym krześle przez całą noc, pomyślała, i czekał na nią. Odezwał się w końcu,
głosem przypominającym stłumiony grzmot.
– Więzień jest tutaj, doktorko! To George Preston, tutejszy rozrabiaka, który czasami
pracuje jako pomocnik na farmie, a w sobotnie wieczory pije. W tym tygodniu postanowił
przedłużyć picie do niedzieli. Nie został ciężko poszkodowany, ale trochę krwawi.
Zrobiliśmy, co można, gdy czekaliśmy na panią. Cieszę się, że w końcu znalazła pani czas dla
nas w swym rozkładzie zajęć.
Szeryf odwrócił się plecami do doktor Dixie Sheldon i otworzył kratę, która zamykała
przejście do cel.
Gapiąc się na jego szerokie ramiona, szukała najlepszej odpowiedzi.
– Odbierałam poród – powiedziała. – Pański zastępca, Travers, powiedział mi przez
telefon, że życiu więźnia nic nie zagraża, więc uznałam, że zapewnienie dziecku właściwego
startu jest ważniejsze.
Blane odwrócił się. Smuga porannego światła spoczęła na jego twarzy, wydobyła ją z
mroku i dodała zdrowego, pociągającego blasku opalonej skórze. W słońcu jego włosy miały
brązowy kolor.
– Czy Betsy Dumont w końcu urodziła dziecko? – zapytał i poraz perwszy się
uśmiechnął. Nagle stał się zupełnie inny.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Chłopiec.
106905818.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin