Anthony Evelyn - Kryjòwka.pdf

(1713 KB) Pobierz
Evelyn Anthony
Kryjówka
A Place to Hide
Tłumaczenie
Mirosław P. Jabłoński
993627086.001.png
Prolog
Świtało, kiedy samochody zjeżdżały z promu przy North Wall. Niebo było posępne,
poprzecinane czerwonymi smugami, ze zwałami groźnych chmur gromadzących się nad
horyzontem. Po całonocnym stęchłym zaduchu malutkiej kabiny wciągnęła głęboko do płuc
świeże morskie powietrze, wpadające przez nisko opuszczoną szybę drzwiczek samochodu.
Auto było wypożyczone. Gdyby się jej spodziewano, nie oczekiwano by, że przypłynie
nocnym promem z Liverpoolu podczas sztormu, gdy niemiłosierne kołysanie statku linii B&I
sprawiało, że pijani i chorzy na morską chorobę pasażerowie wymiotowali w cuchnących
pokładowych świetlicach.
Mimo to, w obawie przed rozpoznaniem, ukrywała się w wywołującej uczucie
klaustrofobii kabinie. Z powodu wzrostu, uderzająco jasnych włosów i twarzy, która często
pojawiała się w gazetach i magazynach ilustrowanych, bardzo trudno byłoby jej zachować
anonimowość. Czarująca żona najmłodszego członka rządu. Artykuły o jej życiu rodzinnym,
o ładnym domu w georgiańskim stylu w hrabstwie Gloucestershire w kolorowym dodatku do
„Homes and Gardens”, jej sylwetka w „Vogue’u” zawierały prefabrykowane nonsensy na
temat plastikowej osoby, jak to kiedyś powiedziała. Rozzłościła tym stwierdzeniem męża.
„Jeśli tak bardzo tego nie znosisz, dlaczego nie wrócisz na swoje irlandzkie moczary?” -
odparował. To z powodu bagien lekceważył Irlandię. Powiedział to o jeden raz za dużo, a ona
potraktowała jego słowa poważnie. Sznur samochodów zmierzał powoli, cal po calu, w stronę
posterunku celnego. Wybrała zielony sektor, ponieważ nie miała nic do oclenia. Młody
funkcjonariusz o ostrym spojrzeniu, szczycący się tym, że wyczuwał szmugiel z odległości
pięćdziesięciu jardów, popędził ją machnięciem dłoni. Dopiero gdy znalazła się na wyboistej
drodze z dala od doków, dotarło do niej, że trzęsie się jak osika. Nie miała czasu na wypicie
filiżanki kawy, a poprzedniego wieczoru zamknęła się od razu w kabinie bez posiłku. Czuła
się osłabiona i bolała ją głowa. Nie miała też papierosów. Gdy przejeżdżała przez Dublin,
widziała otwarte trafiki, ale oparła się pokusie. Irlandczycy to najbardziej ciekawska rasa na
świecie. Gdyby kobieta weszła do któregoś z tych przeznaczonych dla mężczyzn lokalików,
zwróciłyby się ku niej wszystkie oczy. Nie mogła ryzykować.
Przejeżdżała przez skrzyżowania, utrzymując dobre tempo, ponieważ spowite szarym
światłem dnia ulice były jeszcze puste. Kiedy skręciła na autostradę, kończącą się zaledwie
kilka mil za Naas, krople deszczu zabębniły o przednią szybę. Szperała niezdarnie, szukając
w nieznanym jej samochodzie przycisku włączającego wycieraczki. Małe ich pióra poruszały
się w tę i z powrotem po szkle, walcząc z bijącym w szybę deszczem.
- To Jasna Panienka płacze nad naszymi grzechami, panno Claire - mawiał ich
kucharz, kiedy otwierały się niebiosa.
„Tak wiele łez - pomyślała - i tak wiele grzechów, które powinno się zmyć”. I tyle
krwi. Stulecia przelewania krwi. Czasem rzekami Irlandii płynęła tak skażona nią woda, że
bydło nie chciało jej pić. Mimo że był dzień, zrobiło się ciemno, więc włączyła reflektory.
- Boże - mówił mąż, ilekroć przywoziła go do domu rodziców jeszcze przed śmiercią
jej ojca - cóż za cholernie wstrętny klimat...
Nigdy nie zauważał cudownych, słonecznych dni, ciepłych jak nad Morzem
Śródziemnym, kiedy niebo było jaskrawoniebieskie, a powietrze upajało jak wino. Zobaczyła
znak drogowy, białe litery na zielonym tle, wskazujący zjazd do Kill. Ile to już razy na widok
tego drogowskazu, wiedząc, że do Riverstown pozostało zaledwie dziesięć minut jazdy, czuła
gwałtowny przypływ ekscytacji? Kiedy wracała ze szkoły w Anglii, odbierano ją na lotnisku i
zawsze wtedy miała nadzieję, że spotka Franka czekającego w holu głównego budynku.
Biegnąc, by go uściskać, nie czuła wcale zażenowania. Był jej bratem i bardziej od niego
kochała tylko rodziców. Gdy przywożono ją z lotniska, za oknem pojawiał się wspaniały,
piękny, choć odrapany dom, w którym dorastała razem z Francisem. Stał niecałą milę od
miejsca, w którym się teraz znajdowała, na końcu krętej drogi za Straffan.
Burza minęła i zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce. Wyłączyła poruszające się z
furkotem wycieraczki, opuściła szybę i zachłannie wciągnęła zapach trawy i przerośniętych
żywopłotów, których strzyżeniem nikt tutaj nie zawracał sobie głowy. Na końcu drogi
znajdował się skręt do bramy ich posiadłości. Stał tam drogowskaz, którego ramiona zdobiły
spłowiałe litery jedno wskazywało drogę do Clane, drugie do Naas. Miejscowa dzieciarnia
uwielbiała go obracać. Przez ostatnie trzy lata nic się tutaj nie zmieniło. Przybyszom nadal
mogło się zdarzyć, że wiele mil przejadą w złym kierunku. Z tej bramy wyjechała na swój
ślub, który odbył się w parafii Kościoła irlandzkiego w Naas. Panna Claire Arbuthnot,
spowita w koronki przekazane przez angielską rodzinę jej matki i w perłach, które lśniły na
jej szyi niczym krople świeżego mleka. Claire słyszała, jak irlandzkie pokojówki rozmawiały
o tym w kuchni.
- Perły to łzy... Dobry Boże, nie powinna ich zakładać w dniu ślubu.
- Dlaczego włożyłaś te pieprzone perły?... - spytał jej przyrodni brat.
- Bo to mój prezent ślubny, a ja nie jestem taką przesądną idiotką jak ty.
A potem, ponieważ nie mogła znieść, że sprzeczają się w noc poprzedzającą początek
jej nowego życia, dodała:
- Mam też broszkę twojej matki, Frank. Na szczęście.
Zawstydził się i wymamrotał jakieś przeprosiny. Rano widziała go w tłumie
wypełniających kościół ludzi. Frank był śniady jak Cygan. Niewielką broszkę z szafirowym
sercem przypięła do satynowej kokardy sukni. Gdy prowadzona pod rękę przez ojca
przechodziła obok brata, obdarzyła go specjalnym uśmiechem. Jednak w szeptach służących
kryła się prawda. Nadal miała tamte perły, ale od chwili, kiedy założyła je po raz pierwszy,
wylała mnóstwo łez.
Nie skręciła w bramę, chociaż była otwarta. Matka zawsze wstawała wcześnie i
wychodziła przed śniadaniem z psami. Claire przejechała obok, trzymając się wąskiego
bocznego traktu po lewej stronie, który biegł wzdłuż ogradzającego posiadłość Riverstown
muru z szarego kamienia. Domek Billy’ego Cavanagha stał z dala od drogi, za starannie
utrzymanym niskim żywopłotem. Kiedy ona i Frank byli dziećmi, Billy trzymał lurchery,
mieszańce chartów z owczarkami szkockimi. Zabierał Franka i psy na polowanie na króliki.
Wściekała się, że nie pozwalał jej chodzić z nimi. To nie jest odpowiednie zajęcie dla małej
dziewczynki, powiedział jej Billy z twardym irlandzkim akcentem, a przyrodni brat
przedrzeźniał ją i wykrzywiał się zza jego pleców. Billy nadal hodował potomstwo tamtych
psów. Teraz jednak reumatyzm utrudniał mu przedzieranie się przez porastające pola
chaszcze, kiedy polował na króliki, oślepiając je mocną latarką.
Gdy zbliżyła się do drzwi wejściowych, psy zaczęły warczeć. Nie było dzwonka.
Zapukała. Widziała, że koronkowe firanki są odsunięte, i zastanawiała się, czy jest z nim jego
kobieta. Wszyscy o niej wiedzieli, a nawet przypuszczali, że są małżeństwem, ale on trzymał
to w tajemnicy. Drzwi się otworzyły i na progu stanął Cavanagh - przysadkowaty, niski, stary
mężczyzna w samej koszuli, spodniach na szelkach i w kapeluszu na głowie, bez którego nikt
nigdy go nie widział, wyjąwszy niedzielne msze. Nie lubił pokazywać swej łysej głowy.
Przez chwilę patrzył na Claire uważnie, a potem jego twarz rozpromieniła się w szerokim
uśmiechu.
- Jezu, to ty! Zajdziesz do środka?
Siedząc w kuchni z wyproszonym papierosem nad filiżanką parującej herbaty, nie
starała się nawet niczego udawać, kiedy zapytał:
- Co się stało, Claire?
Był przy niej, kiedy pierwszy raz spadła ze swego kucyka, nauczył ją wędkowania i
tego, jak poznać się na psach. Bez względu na to, ile ona i Francis napsocili, nigdy się na nich
nie poskarżył. Jej matka powtarzała przez dwadzieścia lat, że był to najbardziej leniwy
partacz, w jakiego Bóg kiedykolwiek tchnął ducha, ale Claire uwielbiała go, on zaś kochał ją,
jakby była jego własną córką. Popatrzyła mu w oczy i zobaczyła, że odwraca twarz,
mrugając. „Płynie w nim krew krętacza” - mawiał jej ojciec. A krętacz zawsze ucieknie
wzrokiem.
- Przyjechałam, żeby pomóc Frankiemu - powiedziała.
Na jego twarzy pojawił się strach. Teraz nie patrzył już nawet w kierunku Claire.
- Pewnie, że tu nie ma nikogo, kto by mu pomógł - wymamrotał.
Podszedł do pieca i podniósł wieczko imbryka, by się czymś zająć.
- Nie myśl o nim - mruknął znowu. - Nikt, poza Bogiem, nie może mu pomóc.
- Billy - odezwała się cicho. - Frank jest moim bratem.
- Tylko w połowie - odparł.
Dolał jej trochę herbaty, zakrzątnął się nieudolnie wokół butelki z mlekiem i upuścił
aluminiowy kapsel.
- Śmierć ciąży na tej jego drugiej połowie!
- Śmierć?! - wykrzyknęła Claire z bólem. - Chcesz powiedzieć, że go znaleźli?
- Nie, nie... Jeszcze nie. Ale szukają. Nie pozostało mu wiele czasu. Byłaś już w
domu?
- Nie. I nie mów mamie, że tutaj jestem.
- Nawet nie mogę, przecież wyjechała.
- Dokąd? - spytała Claire.
Zmarszczył brwi i ssał dolną wargę.
- Do starej panny Keys w Cork. Kazała mi zamknąć i zaryglować dom. On się nie
ukryje w Riverstown.
Mówiąc to, obrzucił Claire chytrym spojrzeniem. Nigdy nie lubił pani Arbuthnot.
Potarł swój potężny nos.
- Kiedy wyjechała, zamknąłem bramę na kłódkę - wymamrotał.
- Była otwarta. Przejeżdżałam tamtędy i widziałam. Dlatego pomyślałam, że mama
jest w domu.
- Lepiej tam pójdę i się rozejrzę - mruknął, ale nie ruszył się.
Wiedziała, że policja przyszłaby po klucz do Billy’ego. Mimo to po długiej przerwie
spytała:
- Czy mogli ją otworzyć gliniarze?
Wcześniej był wystraszony, ale teraz jej pytanie zirytowało go.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin