Baldacci David - Pełna kontrola.pdf

(1911 KB) Pobierz
Baldacci David - Pelna kontrola
David Baldacci urodził się w 1960 roku w Richmond w stanie
Wirginia. Po ukończeniu nauk politycznych i historii na Virginia Common-
wealth UnWersity studiował prawo na University of Virgmia. W latach
1986-95 mieszkał w Waszyngtonie, gdzie praktykował jako adwokat i kon-
sultant prawny. Z kariery prawniczej zrezygnował w 1995 roku, gdy otrzy-
mał honorarium w wysokości dwóch milionów dolarów za prawa do swojej
pierwszej powieści „Władza absolutna". Książka ukazała się w USA na
początku 1996 roku nakładem wydawnictwa Warner Books; przez ponad
4 miesiące nie schodziła z pierwszej dziesiątki amerykańskich list bestsel-
lerów. Jej przekłady ukazały się w 20 krajach świata. W 1997 roku na
ekrany kin trafił film oparty na powieści Baldacciego; główne role zagrali
w nim Gene Hackman i Clint Eastwood, który podjął się także funkcji
reżysera. Kolejne książki Baldacciego „Pełna kontrola" (Total Control,
1997) i The Winner( 1998) dowiodły, że popularność pisarza systematycznie
rośnie. Wkrótce ukaże się jego nowy thriller The Simple Truth.
David Baldacci mieszka w Alexandrii (stan Wirginia) z żoną Michelle
i dwójką dzieci.
BALDACCI
Pełna kontrola
Spencer,
jedynej dziewczynce na świecie,
która w odstępie kilku chwil potrafi wprawić mnie
w tak ekstatyczną radość i tak niepohamowany gniew.
Tatuś kocha cię całym sercem
Podziękowania
Napisanie „Pełnej kontroli" wymagało ogromu żmudnej pracy
badawczej i mnóstwa specjalistycznych informacji, które szczęś-
liwie udało mi się uzyskać dzięki pomocy i wysiłkowi wymienio-
nych poniżej osób. Im właśnie, za ich wkład, pragnę niniejszym
złożyć najserdeczniejsze podziękowania.
Mojej przyjaciółce Jennifer Steinberg za to, że nie szczędziła
własnego czasu przy wyszukiwaniu odpowiedzi na wszystkie
ezoteryczne i niebywale skomplikowane pytania, którymi zasy-
pywałem ją bez ustanku. Nie znam drugiego tak zaangażowanego
naukowca.
Mojemu przyjacielowi Tomowi DePont z NationsBank za wpro-
wadzenie w zagadnienia bankowości i podsunięcie wielu nieoce-
nionych pomysłów realistycznego scenariusza finansowej mal-
wersacji. Mojemu przyjacielowi Marvinowi Mclntyre z domu
maklerskiego Legg Mason oraz jego koledze Paulowi Montgo-
mery'emu za wnikliwe uwagi i pomoc z zakresu wiedzy o funk-
cjonowaniu Zarządu Rezerwy Federalnej (FED) oraz polityce
inwestycyjnej.
Dr Catharine Broome, drogiej przyjaciółce i wspaniałej lekarce,
za fachową konsultację oraz zaznajomienie mnie ze specjalistycz-
nym leczeniem nowotworów. A także za to, że wspólnie z mężem
Davidem przekazała mi całą swoją wiedzę o Nowym Orleanie.
Mojemu wujowi Bobowi Baldacciemu za dostarczanie stosów
materiałów i cierpliwe odpowiadanie na niezliczone pytania do-
DAVID
 
tyczące zasady działania odrzutowców oraz funkcjonowania portu
lotniczego i organizacji pracy obsługi naziemnej.
Mojemu kuzynowi Steve'owi Jenningsowi za przeprowadzenie
mnie przez labirynt techniki komputerowej i meandry Internetu.
Jego żonie Mary, która powinna poważnie zastanowić się nad
karierą wydawcy. W ostatecznej wersji powieści uwzględnionych
zostało wiele z jej wnikliwych uwag. A także doktorowi Peterowi
Aikenowi z Virginia Commonwealth University za wprowadzenie
w zawiłości podróżowania poczty elektronicznej (e-mail) po In-
ternecie.
Neilowi Schiffowi, dyrektorowi prasowemu FBI, za zorganizo-
wanie wycieczki po Hoover Building i odpowiedzi na moje py-
tania dotyczące działalności Biura.
Larry'emu Kirshbaumowi, Maureen Egen i innym pracowni-
kom Warner Books za cały ich wkład. Odmieniliście moje życie
tak bardzo, że czuję się zobowiązany wspominać o was w każdej
swojej powieści, by tym dobitniej wyrazić wam swoją wdzię-
czność.
Szczególne podziękowania należą się Frances Jalet-Miller z Aa-
ron Priest Agency, mojemu wydawcy i przyjaciółce. Dzięki jej
wnikliwym komentarzom „Pełna kontrola" jest nieporównywalnie
lepsza niż w pierwotnym kształcie.
7
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mieszkanko było małe i nieciekawe, a wyraźnie wyczuwalna
woń stęchlizny sugerowała, że od dawna stoi opuszczone. Jednak
nieliczne sprzęty i rzeczy osobiste utrzymane były w czystości
i porządku; kilka krzeseł i niewielki stoliczek były bez wątpienia
wysokiej klasy antykami. Najwięcej miejsca w malutkim living
roomie zajmowała misternej roboty biblioteczka z drewna klono-
wego, która tak dalece nie pasowała do tego skromnego, nijakiego
otoczenia, że równie dobrze mogłaby stać na Księżycu. Wśród
książek ustawionych równiutko na półkach przeważały pozycje
o tematyce finansowej, dotyczące takich zagadnień jak między-
narodowa polityka walutowa i kompleksowe teorie inwestowania.
Jedynym źródłem światła była tu lampa stojąca na podłodze
obok sfatygowanej kanapy. Skąpy łuk iluminacji obejmował wy-
sokiego mężczyznę o wąskich ramionach, który siedział na tej
kanapie z przymkniętymi oczyma i zdawał się drzemać. Płaski
zegarek na jego przegubie wskazywał czwartą nad ranem. Man-
kiety spodni od tradycyjnego szarego garnituru opierały się
o błyszczące czarne buty. Szelki w kolorze myśliwskiej zieleni
kontrastowały ze śnieżną bielą wizytowej koszuli. Po obu stronach
rozpiętego pod szyją kołnierzyka zwisały luźno końce rozwiąza-
nego krawata. Wielka łysa głowa mężczyzny była niejako tłem
dla przyciągającej wzrok gęstej, stalowosiwej brody, która okalała
szeroką twarz o ostrych rysach. Gdy jednak mężczyzna uniósł
niespodzianie powieki, wszystkie pozostałe cechy jego powierz-
chowności zeszły na dalszy plan: oczy miał koloru kasztanowego,
przeszywające; sunąc po pokoju, zdawały się nabrzmiewać i wy-
stępować z orbit.
9
Ból zaatakował znienacka. Mężczyzna chwycił się za lewy
bok; właściwie bolało go teraz wszystko, ale źródło tego bólu
zlokalizowane było w miejscu, które z taką dziką i daremną
zapamiętałością uciskał w tej chwili dłonią. Oddychał spazmami,
grymas cierpienia wykrzywiał mu twarz.
Zsunął rękę na aparacik przy pasku. Obudowa była wielkości
i kształtu walkmana i mieściła sterowaną komputerowo pompę
 
dozującą CADD, od której odbiegała ukryta pod koszulą rurka
Groshonga. Drugi koniec rurki niknął w torsie. Mężczyzna namacał
palcem właściwy przycisk i mikroprocesor sterujący pracą pompy
CADD odmierzył bezzwłocznie silną porcję środka przeciwbólo-
wego, przekraczającą znacznie dawki, jakie zwykle aplikował
sobie w ciągu całego dnia. Kombinacja leków podana bezpośrednio
do krwiobiegu uśmierzyła ból. Ale on powróci — zawsze wracał.
Mężczyzna opadł wyczerpany na oparcie kanapy. Zimny pot
zraszał mu twarz, przesiąkał przez świeżo upraną koszulę. Dzięki
Bogu za tę wbudowaną na specjalne życzenie funkcję pompy,
pomyślał. Był niewiarygodnie wytrzymały na ból, siłą woli potrafił
zmóc wszelkie fizyczne dolegliwości, ale bestia, która pożerała
go teraz od środka, odkrywała przed nim zupełnie nowy poziom
fizycznej udręki. Ciekawe, co nadejdzie pierwsze: śmierć czy
ostateczna porażka lekarstw w walce wręcz z wrogiem? Modlił
się o to pierwsze.
Arthur Lieberman dźwignął się z kanapy, powlókł do łazienki
i przejrzał się w lustrze. Spoglądając w nie, wybuchnął histerycz-
nym śmiechem. W końcu ten niekontrolowany wybuch przeszedł
w szloch, a potem w zdławione spazmy wymiotów. Kilka minut
później Lieberman, zmieniwszy koszulę, patrzył już beznamiętnie
na swoje odbicie w lustrze i spokojnie wiązał krawat. Uprzedzono
go, że może doznawać gwałtownej huśtawki nastrojów. Pokręcił
głową.
Zawsze tak o siebie dbał. Ćwiczył regularnie, nigdy nie palił,
nigdy nie pił, przestrzegał diety. Teraz, w kwiecie wieku, licząc
sobie lat sześćdziesiąt dwa, wiedział, że sześćdziesiątego trzeciego
roku już nie dożyje. Potwierdziło to tylu specjalistów, że w końcu
skapitulować musiała nawet potężna wola życia Liebermana. Ale
nie odejdzie po cichu. Ma jeszcze w rękawie jedną kartę do
rozegrania. Uśmiechnął się na myśl, że nadciągająca śmierć daje
mu pole manewru nieosiągalne dla człowieka cieszącego się
dobrym zdrowiem. Jego nieposzlakowaną karierę zakończy, o iro-
nio, taka zgrzytliwa, nieszlachetna nuta. Ale fale wstrząsowe,
10
jakie wywoła swoim zejściem z tego świata, były tego warte. Co
mu zależy? Skręcił do małej sypialni, żeby zerknąć na stojące na
biurku fotografie: Łzy napłynęły mu do oczu i szybko stamtąd
wyszedł.
Punktualnie o piątej trzydzieści rano Lieberman opuścił miesz-
kanie i zjechał małą windą na parter. Przed wejściem do budynku
czekała crown victoria z rządowymi tablicami rejestracyjnymi,
które lśniły bielą w blasku ulicznych latarni. Silnik pracował na
jałowym biegu. Na widok Liebermana szofer wyskoczył szybko
z wozu i otworzył drzwiczki. Zasalutował do daszka czapki, ale
jak zwykle nie doczekał się żadnej reakcji. Po chwili limuzyna
ruszyła i zniknęła w głębi ulicy.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wóz wiozący Lieber-
mana włączał się do ruchu na Beltway, z hangaru na lotnisku
międzynarodowym Dullesa wytaczano samolot pasażerski mariner
L800 przygotowywany do bezpośredniego lotu do Los Angeles.
Zakończono już kontrolę techniczną, następny punkt procedury
przewidywał tankowanie. Western Airlines zlecały tankowanie
swoich maszyn zakontraktowanej firmie. Pod prawym skrzydłem
zatrzymała się przysadzista, pękata cysterna. W standardowej
konfiguracji, zbiorniki paliwa w odrzutowcach L800 zlokalizo-
wane są w obu skrzydłach oraz w kadłubie. Po zdjęciu osłonowej
płyty poszycia, do zaworu wlewu paliwa usytuowanego od spodu
skrzydła, mniej więcej w jednej trzeciej jego długości licząc od
 
kadłuba, podłączono długi wąż. Poprzez ten jeden zawór za po-
średnictwem rozgałęźnego systemu rur napełniane są wszystkie
trzy zbiorniki. Nad przetaczaniem łatwopalnej mieszanki do zbior-
ników czuwał pompiarz w grubych rękawicach i usmarowanym
kombinezonie. Rozejrzał się flegmatycznie po wzmagającej się
wokół samolotu krzątaninie: ładowano pocztę i zafrachtowane
przesyłki, od strony terminalu nadjeżdżały slalomem wózki ba-
gażowe. Pompiarz, upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego
uwagi, spryskał fragment zbiornika paliwa wokół zaworu wlewo-
wego jakąś substancją z plastikowego pojemniczka. Powierzchnia
metalu w tym miejscu natychmiast lekko zmatowiała. Przy bliż-
szych oględzinach można by się tam dopatrzyć tego zmatowienia,
ale do takich oględzin nie dojdzie. Nawet mechanik pokładowy
dokonujący obchodu w ramach kontroli przedstartowej nie odkryje
małej niespodzianki czającej się w trzewiach ogromnej maszyny. Mężczyzna schował
plastikowy pojemniczek do kieszeni kom-
binezonu. Z drugiej kieszeni wyciągnął płaski, prostokątny obiekt
i wsunął rękę do wnętrza skrzydła. Kiedy ją cofnął, była już
pusta. Tankowanie dobiegło końca, wąż został zwinięty z po-
wrotem na cysternie, a płyta poszycia skrzydła na powrót założona.
Cysterna odjechała do następnej maszyny. Mężczyzna tylko raz
obejrzał się na L800. Kończył zmianę o siódmej trzydzieści rano.
Nie zamierzał pozostawać w pracy ani minuty dłużej.
Ważący 220 000 funtów mariner L800 oderwał się lekko od
pasa startowego i przebił wczesnoporanną powłokę chmur. L800
to wąskokadłubowy turboodrzutowiec napędzany dwoma dwu-
przepływowymi silnikami rolłs-royce'a, najbardziej zaawansowana
technologicznie z eksploatowanych obecnie maszyn pasażerskich,
ustępująca osiągami jedynie samolotom U.S. Air Force.
Na pokładzie Rejsu 3223 znajdowało się 174 pasażerów i sied-
mioosobowa załoga. Samolot piął się szybko nad Wirginią na
wysokość podróżną wynoszącą trzydzieści pięć tysięcy stóp. Po-
kładowy komputer nawigacyjny szacował czas przelotu do Los
Angeles na pięć godzin i pięć minut.
Jeden z pasażerów pierwszej klasy czytał Wall Street Journal.
Wodząc oczami po stronach zapełnionych informacjami finan-
sowymi, gładził machinalnie dłonią bujną, stalowosiwą brodę.
W pewnej odległości od niego siedzieli w ciszy pasażerowie
klasy turystycznej — jedni z rękami założonymi na piersi, inni
z przymkniętymi powiekami, jeszcze inni zatopieni w lekturze
gazet i czasopism. Starsza kobieta przebierała w palcach paciorki-
różańca i poruszając bezgłośnie ustami powtarzała znajome słowa
litanii.
L800 wspiął się wreszcie na wysokość trzydziestu pięciu tysięcy
stóp, wyrównał lot i kapitan powitał zwyczajowo podróżnych
przez system nagłaśniający, a stewardesy przystąpiły do rutyno-
wych zajęć.
Nagle wszystkie głowy odwróciły się jak na komendę, przywa-
bione czerwonym rozbłyskiem po prawej stronie maszyny. Ci,
którzy siedzieli przy oknach od tej strony, z przerażeniem patrzyli,
jak poszycie prawego skrzydła wybrzusza się i pruje, jak pryskają
nity. W ciągu kilku sekund dwie trzecie skrzydła oderwało się
i znikło, unosząc ze sobą prawy silnik rolls-royce'a. Paliwo z prze-
łamanego zbiornika chlusnęło na kadłub, poprzerywane przewody
12
hydrauliczne i kable targane prądem powietrza furkotały na końcu
kikuta skrzydła niczym poszarpane żyły.
L800 przekręcił się momentalnie na plecy i w kabinie zapano-
wał chaos. Wszyscy krzyczeli. Maszyna pozbawiona całkowicie
sterowności pędziła po niebie jak gnany wiatrem kłąb chwastów.
 
Siła ciążenia gwałtownie wyrwała pasażerów z foteli. Dla więk-
szości z nich upadek na sufit zakończył się fatalnie. Fale uderze-
niowe powietrza powyrywały zamki klap przedziałów bagażo-
wych. Na pasażerów posypały się ciężkie torby i walizy. Towa-
rzyszyły temu jęki i okrzyki bólu.
Starszej kobiecie różaniec wyślizgnął się z rąk i upadł na
podłogę, którą stanowił teraz sufit lecącego do góry brzuchem
samolotu. Kobieta oczy miała szeroko otwarte, ale nie ze strachu.
Należała do garstki szczęśliwców: od przeżywania piekła, które
miało trwać jeszcze kilka minut, wybawił ją atak serca.
Dwusilnikowe samoloty pasażerskie mogą latać na jednym
tylko silniku, ale żadna maszyna nie utrzyma się w powietrzu bez
jednego skrzydła. Zdatność do lotu Rejsu 3223 uległa nieodwracal-
nemu unicestwieniu. L800 wszedł w pionową spiralę śmierci.
W kokpicie okaleczonego samolotu, który niczym igła prze-
szywająca bawełnę pikował poprzez pqwłokę chmur, dwaj piloci
walczyli rozpaczliwie ze sterami. Choć nie w pełni świadomi
natury katastrofy, zdawali sobie jednak sprawę, że życie wszyst-
kich na pokładzie znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Usiłując gorączkowo odzyskać kontrolę nad maszyną, modlili się
jednocześnie w duchu, by w locie nurkowym ku ziemi nie zderzyć
się z innym samolotem.
— Boże! — Kapitan śledził z niedowierzaniem spadające na
łeb, na szyję wskazania wysokościomierza.
Ani najdoskonalszy system awioniki na świecie, ani najkunsz-
towniejszy pilotaż nie były już w stanie odwrócić przerażającej
prawdy: lada moment wszyscy znajdujący się w tym samolocie
zginą. Jak to bywa w prawie każdej katastrofie lotniczej, pierwsi
zejdą z tego świata piloci — ale pasażerowie podążą w ich ślady
zaledwie ułamek sekundy później.
Lieberman, z rozdziawionymi szeroko ustami i niedowierzaniem
w wychodzących z orbit oczach, ściskał kurczowo poręcze fotela.
Dziób samolotu ustawił się na szóstą, a on wlepiał wzrok w opar-
cie fotela pod sobą i czuł się jak na absurdalnej diabelskiej
kolejce. Na swoje nieszczęście miał zachować świadomość aż do
ostatecznego momentu: Odejdzie ze świata żywych kilka miesięcy
13
przed czasem i niezupełnie tak, jak sobie zaplanował. Kiedy
samolot wszedł w ostatnią fazę upadku, z jego ust wyrwało się
nieludzkie wycie, które zagłuszyło wszystkie inne przerażające
odgłosy wypełniające kabinę:
— Nieeeeeee!
ROZDZIAŁ DRUGI
WASZYNGTON, D.C., STREFA STOŁECZNA, MIESIĄC
PÓŹNIEJ
Jason Archer w brudnej koszuli i przekrzywionym krawacie
przekopywał się przez zawartość stosów kartonowych pudeł. Obok
stał laptop. Co kilka minut Jason wyciągał ze sterty papierzysk
jakąś kartkę i ręcznym skanerem kopiował jej treść do komputera.
Strużki potu ściekały mu po nosie. W magazynie, w którym się
znajdował, panowała okropna duchota. Z jakiegoś nieokreślonego
punktu ogromnej hali dobiegło wołanie:
— Jason, jesteś tu?
Jason zamknął szybko karton, w którym akurat grzebał, za-
trzasnął wieko laptopa i wsunął go w szczelinę między stertami
pudeł. Kilka sekund później wołający go mężczyzna stał już obok
niego. Quentin Rowe był wąski w ramionach, mierzył około
metra siedemdziesięciu wzrostu i ważył jakieś siedemdziesiąt
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin