Nora Roberts - Odnaleziony skarb.rtf

(416 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

ODNALEZIONY SKARB

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Edwin J. Hardesty chyba naprawdę w to wierzył. Choć nigdy nie należał do ludzi, którzy puszczają wodze fantazji czy gonią za marzeniami, to jednak w jego spokojnym, poświęconym literaturze życiu nastąpił moment, kiedy całkowicie pochłonęło go poszukiwanie skarbu. Sądząc po sporządzonych przez niego notatkach, mapach, wykresach i zgromadzo­nych książkach, był przekonany, że naprawdę go znalazł.

Mrok wyłożonego boazerią gabinetu rozjaśniała pojedyncza lampa. W kręgu światła na solidnym dębowym biurku widniała dłoń - wąska, szczupła, bez pretensjonalnych pierścionków i nie przesadnie wy­pielęgnowana. A jednak nawet bez ozdób była to zdecydowanie kobieca dłoń, którą łatwo można by sobie wyobrazić z porcelanową filiżanką albo wach­larzem z piór. Elegancka dłoń, choć jej właścicielka nie uważała się za elegancką, delikatną czy szczegól­nie kobiecą. Kathleen Hardesty, podobnie jak jej ojciec, całe swoje dorosłe życie poświęciła nauczaniu. Jej główną troskę stanowiły umysły jej uczniów, pogłębianie ich wiedzy i poszerzanie horyzontów. Dotyczyło to również samej Kathleen. Ojciec od dzieciństwa wpajał jej, jak ważna jest edukacja. Pod­kreślał wyższość wykształcenia nad wszelkimi innymi aspektami życia. Dorastaniu Kathleen towarzyszył zapach kurzu gromadzącego się na książkach oraz łagodny ton niestrudzonych nauk ojca.

Oczekiwano od niej, że będzie najlepszą uczennicą, i spełniła te oczekiwania. Spodziewano się, że pójdzie śladem ojca, wybierając zawód. W wieku dwudziestu ośmiu lat Kate właśnie kończyła pierwszy rok pracy jako profesor literatury angielskiej na Uniwersytecie Yale.

W półmroku cichego gabinetu wyglądała na nau­czycielkę literatury. Jasnobrązowe włosy starannie upięła na karku licznymi szpilkami. Szylkretowe oprawki okularów kontrastowały z mlecznobiałą cerą. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe nadawały jej twarzy pewną wyniosłość, którą przełamywały ciepłe sarnie oczy.

Żakiet Kathleen wisiał na oparciu fotela, jej bluzka sprawiała wrażenie świeżo wyprasowanej. Podwinięte mankiety odsłaniały delikatne nadgarstki i płaski szwajcarski zegarek na lewej ręce. W uszach nosiła gustowne złote kolczyki, ofiarowane jej przez ojca na dwudzieste pierwsze urodziny, jedyny tak osobisty prezent, jaki kiedykolwiek od niego dostała.

Siedem długich lat później i jeden krótki tydzień po śmierci ojca Kate siedziała przy jego biurku. W pokoju wciąż unosił się zapach jego wody kolońskiej i tytoniu do fajki, którą palił wyłącznie tutaj.

W końcu zebrała się na odwagę, żeby przejrzeć jego papiery.

Nie miała pojęcia o chorobie ojca. Hardesty, męż­czyzna tuż po sześćdziesiątce, wyglądał na zdrowego i silnego. Nie wspominał córce o swoich wizytach u lekarza, badaniach, wynikach elektrokardiogramu ani małych pigułkach, które stale ze sobą nosił. Znalaz­ła je w wewnętrznej kieszeni marynarki. Atak serca. Nie wiedziała, że jego serce było takie słabe, bo nigdy nie dzielił się z nikim swoimi problemami. Nie wie­działa o wykresach, dokumentacji ani notatkach, które trzymał w biurku, bo swoimi marzeniami też się z nikim nie dzielił.

Teraz zastanawiała się, czy w ogóle znała człowie­ka, który ją wychował. Matkę ledwie zachowała w pa­mięci, ale mama odeszła ponad dwadzieścia lat temu. A ojciec żył jeszcze przed tygodniem.

Opierając plecy o oparcie fotela, przesunęła okula­ry na czoło, a potem kciukiem i palcem wskazującym potarła grzbiet nosa. Próbowała na własny użytek przywołać postać ojca, oddzielona od ciemności tylko snopem światła z lampy na biurku.

Hardesty był wysokim, postawnym mężczyzną z bujną szpakowatą czupryną i spokojnym obliczem.

Lubił ciemne garnitury i białe koszule. Jedyną jego słabością był manikiur, który robił co tydzień. A jed­nak to nie fizyczny obraz ojca sprawiał Kate najwięk­szą trudność. Jako ojciec...

Nigdy nie był dla niej surowy. Nie pamiętała, by choć raz podniósł głos, zwracając się do niej, czy kiedykolwiek ją uderzył. Nie musiał tego robić, pomy­ślała z westchnieniem. Wystarczyło, że dał wyraz swojemu rozczarowaniu i dezaprobacie.

Był inteligentny, niestrudzony, oddany. Ale wszyst­kie te cechy odnosiły się do jego powołania. Jako ojciec... zastanowiła się Kate. Nigdy nie był dla niej surowy. Nic więcej nie przychodziło jej na myśl i z tego powodu zalała ją kolejna fala wyrzutów sumienia i żalu.

Nie zawiodła go, tego była pewna. Zresztą sam jej to powiedział, dokładnie tymi słowy, kiedy została przyjęta do pracy na wydział anglistyki Uniwersytetu Yale. Swoją drogą ojcu w głowie się nie mieściło, by mogła go rozczarować. Kate miała świadomość, że oczekiwał, iż za dziesięć łat zostanie szefową wy­działu, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali. Tak daleko sięgały jego marzenia dotyczące córki.

Czy w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo go kochała? Dumając nad tym, zamknęła oczy, zmę­czone godzinami odcyfrowywania charakteru pisma ojca. Czy miał świadomość, jak rozpaczliwie pragnęła go zadowolić? Gdyby choć raz oznajmił jej, że jest z niej dumny...

Nie była przy nim w tych ostatnich chwilach, o których czyta się w książkach albo ogląda na filmach. Kiedy dotarła do szpitala, ojciec już nie żył. Zabrakło czasu na słowa. Zabrakło czasu na łzy.

Teraz siedziała sama w zadbanym domu na półwys­pie Cape Cod. Pani do sprzątania będzie nadal przy­chodziła w środowe poranki, a ogrodnik w soboty, żeby skosić trawę. Jej pozostanie robota papierkowa, sortowanie, układanie, wyrzucanie.

To się da zrobić. Kate odchyliła się do tyłu na zniszczonym skórzanym fotelu ojca. To się da zrobić, ponieważ to są sprawy praktyczne. A z takimi sprawa­mi radziła sobie bez kłopotu. Ale co z dokumentami, które właśnie znalazła? Co począć z tymi starannymi wykresami, notesami pełnymi informacji, wskazó­wek, historii, teorii? Ponieważ należała do osób rzą­dzących się logiką, rozważała, czy ich porządnie nie posegregować i nie pochować do teczek.

Ale znów inna jej część, ta, dzięki której człowiek od czasu do czasu zatraca się w fantazjach, w marze­niach typu „co by było gdyby”, ta strona Kate po­zwalała jej dostrzegać w słowie pisanym nieogarnione możliwości. Papiery na biurku ojca kusiły ją i za­praszały.

On w to wierzył. Pochyliła się znowu nad papiera­mi. On w to wierzył, w innym wypadku nie traciłby czasu na dokumentację, badania, snucie hipotez. Nie ma już możliwości przedyskutowania tego z ojcem. A jednak czyż nie mówił jej o tym w pewien sposób, między słowami?

Skarb. Zatopiony skarb. Zupełnie jak w powieści czy hollywoodzkim filmie. Sądząc z ilości kartek i notesów na biurku, ojciec przez wiele miesięcy - a może i lat - zbierał informacje, które pomogłyby zlokalizować angielski statek, który zatonął u wy­brzeży Karoliny Północnej dwieście lat temu.

Kate natychmiast zobaczyła oczami wyobraźni Ed­warda Czarnobrodego, krwiożerczego pirata, w swo­im czasie będącego postrachem mórz. Takie rzeczy zdarzają się w powieściach przygodowych, pomyś­lała. W romansach...

Wyspa Ocracoke. Wspomnienie było wyraźne, słod­kie i bolesne. Kate starała się wymazać z pamięci wszystko, co działo się podczas wakacji przed cztere­ma laty. Wszystko i wszystkich. Teraz, skoro ma podjąć rozsądną decyzję na temat przyszłości, musi przywołać tamte długie leniwe miesiące na jednej z oddalonych od świata wysp przybrzeżnych Karoliny Północnej.

Zaczęła wówczas pisać pracę doktorską. Ojciec zaskoczył ją informacją, że zaplanował spędzić lato na Ocracoke i zapraszają, by mu towarzyszyła. Pojecha­ła, rzecz jasna; zabrała ze sobą małą maszynę do pisania, pudło książek, ryzy papieru. Nie spodziewała się, że plaże z białym piaskiem i wołanie mew tak ją uwiodą. Nie spodziewała się, że zakocha się tak rozpaczliwie i nieprzytomnie.

Nieprzytomnie, powtórzyła Kate, jakby w obronie własnej. Musi sobie zapisać w pamięci, że to najbar­dziej trafne określenie. Bowiem w jej uczuciach do Kaya Silvera nie było krztyny rozsądku.

Nawet jego imię, pomyślała, było wyjątkowe, nie­konwencjonalne, efekciarskie. Pasowali do siebie jak woda i ogień. To jednak nie powstrzymało jej; tamtego ciepłego, magicznego łata straciła dla niego głowę, serce i niewinność.

Nadal widziała go przy sterze wypożyczonej przez ojca łodzi, jak płynął pod wiatr roześmiany, a jego ciemne włosy fruwały na wietrze. Wciąż pamiętała ten podniecający, uderzający do głowy stan nieważkości, kiedy nurkowali z akwalungiem w ciepłych przy­brzeżnych wodach. Kate była tak zajęta tym, co się jej przydarzyło, że umknęło jej uwadze nagłe zaintereso­wanie ojca łodzią i nurkowaniem.

Była zbyt zaskoczona faktem, że taki mężczyzna jak Kay zainteresował się kimś takim jak ona, by dostrzec zaabsorbowanie ojca przypływami i fałami. Za dużo działo się w jej życiu, aby zastanawiać się, że przecież ojciec nigdy dotąd nie łowił ryb jak inni urlopowicze.

Teraz miała już za sobą młodzieńcze urojenia. Dobrze pamiętała, jak ojciec godzinami siedział w ho­telowym pokoju, pochłaniając książki, które przy­wiózł ze sobą. Już wtedy prowadził badania. Była przekonana, że kontynuował je podczas kolejnych wakacji, kiedy już nie chciała mu towarzyszyć. Nie miała ochoty tam wracać. Z powodu Kaya Silvera.

Kay chciał, żeby uwierzyła w bajki. Prosił o rzeczy niemożliwe. Kiedy mu odmówiła, przestraszona, wzruszył ramionami i odszedł, nie oglądając się za siebie. Już nigdy nie wróciła na plażę z białym piaskiem.

Opuściła wzrok na papiery ojca. Teraz musi tam wrócić - pojechać i dokończyć jego dzieło. Być może to jego najważniejszy testament i spadek, ważniejszy niż dom, fundusz powierniczy, biżuteria po mamie. Jeśli poukłada i schowa te papiery, nigdy nie zazna spokoju.

Muszę tam wrócić, stwierdziła ponownie, zdejmu­jąc okulary i kładąc je porządnie na bibułce. Musi odnaleźć Kaya Silvera. Niegdyś aspiracje ojca od­sunęły ją od Kaya, teraz, po czterech latach, to one znów ich połączą.

Ale doktor Kathleen Hardesty wiedziała, czym się różni bajka od rzeczywistości. Sięgając do szuflady biurka, wyjęła kartkę grubego kremowego papieru listowego i zabrała się do pisania.

Wiatr smagał go z całej siły, kiedy dodał gazu. Kay lubił prędkość tak samo, jak leniwe popołudnia na hamaku. Dla tych dwóch rzeczy warto żyć. Deszcz maleńkich słonych kropelek uderzał go w twarz. Kay nabierał powietrze głęboko do płuc. Przywykł do wibracji pokładu pod stopami, a mimo to nadal je czuł. Należał do osób, które zauważają każdy drobiazg i cieszą się nim.

Wychował się w tym spokojnym, położonym z dala od świata miasteczku na wybrzeżu i chociaż miał za sobą wiele podróży, nie zamierzał wynosić się stąd na stałe. Odpowiadało mu to miejsce, wolność, jaką dawało morze, i mała społeczność, gdzie wszyscy się znali.

Turyści mu nie przeszkadzali; miał świadomość, że dzięki nim miasteczko żyje. Wolał jednak swoją wyspę w zimie. Wtedy rządziły tu zimne sztormowe wiatry i tylko najdzielniejszym starczało odwagi, by płynąć promem przez przesmyk oddzielający ją od wyspy Hatteras.

Wypływał na połów, ale w przeciwieństwie do większości sąsiadów, rzadko sprzedawał swoją zdo­bycz. Sam zjadał to, co udało mu się złowić. Nur­kował, od czasu do czasu zbierał muszle, ale i to robił wyłącznie dla własnej przyjemności. Czasami, kiedy miał ochotę na towarzystwo, zabierał na łódź turystów chętnych łowić ryby czy nurkować. Zdarzały się jednak popołudnia, takie jak to, kiedy woda mieniła się w świetle, a on chciał mieć morze tylko dla siebie.

Zawsze był niespokojnym duchem. Matka mówiła, że przyszedł na świat dwa tygodnie wcześniej, bo zabrakło mu cierpliwości, by czekać na wyznaczony termin. Tej wiosny Kay skończył trzydzieści dwa lata, ale daleko mu było do tego, by się ustatkować. Wiedział, czego pragnie: żyć tak, jak chce. Kłopot w tym, że nie był pewny, czego chce.

W tym momencie wybrał bezkresne niebo i nie­skończone morze. Ale bywały chwile, kiedy domyślał się, że to nie wystarczy.

Słońce grzało mocno, wiał chłodny wiatr. Silnik łodzi pomrukiwał rytmicznie, w małej chłodziarce leżały złowione ryby. Przyrządzi je sobie na kolację. W takie skrzące się w słońcu popołudnie to wystarczy do szczęścia.

Ktoś z brzegu mógłby go wziąć za pirata, gdyby w dzisiejszych czasach istnieli jeszcze piraci. Nosił tak długie włosy, że zaczesywał je za uszy; sięgały mu za kołnierzyk koszuli. Głęboką czerń włosów zawdzięczał przodkom: Indianom Arapaho albo Sycylijczykom.

Oczy miał przepastne, ciemnozielone, w odcieniu morza w pochmurny dzień. Słońce przyciemniło mu skórę, jędrną i sprężystą dzięki długim latom spędzo­nym na wodzie. Rysy także odziedziczył po przodkach - zdecydowane, wyraziste, jak wyrzeźbione.

Kiedy uśmiechał się, tak jak w tej chwili, ścigając się z wiatrem do brzegu, na jego twarzy malowała się zuchwała niezależność, która tak pociągała ko­biety. Kiedy się nie uśmiechał, jego oczy były zimne jak oczy lwa prężącego się do skoku. Już dawno się przekonał, że także temu kobiety nie potrafią się oprzeć.

Kay zwolnił, wyłączył silnik. Łódź zakołysała się i dopłynęła do kei w porcie Silver Lake. Poruszając się szybko i sprawnie, jak człowiek urodzony na morzu, Kay wyskoczył na pomost, żeby zacumować łódź.

- Złapałeś coś?

Kay przywiązał linę i odwrócił głowę. Uśmiechnął się z roztargnieniem. Z bratem widywał się niemal codziennie.

- Dosyć. Nie ma ruchu w Azylu?

Teraz Marsh się uśmiechnął i w tym momencie można było dostrzec podobieństwo między braćmi, chociaż oczy Marsha były łagodne i jasnobrązowe, a włosy porządnie uczesane.

- Niepokoisz się o swoje inwestycje? Kay lekko wzruszył ramionami.

- Dlaczego miałbym się niepokoić, skoro ty się o nie troszczysz?

Marsh nie skomentował jego słów. Znali się prze­cież od zawsze. Jeden nie potrafił usiedzieć na miejscu, drugi był uosobieniem spokoju. Ta różnica nigdy im nie przeszkadzała.

- Linda zaprasza cię na kolację. Martwi się o cie­bie.

No jasne, pomyślał rozbawiony Kay. Jego szwagier­ka uwielbiała wszystkim matkować, chociaż była pięć lat młodsza od Kaya. To dzięki jej podejściu restaura­cja, którą prowadziła z Marshem, tak znakomicie prosperowała, poza tym Marsh miał smykałkę do interesów, a Kay sporo zainwestował i świetnie od­nowił lokal. Kay pozostawił kierowanie restauracją bratu i bratowej. Był właścicielem, miał oko na do­chody i straty, ale nie obchodziło go codzienne do­glądanie interesu.

Zabezpieczywszy liny, wytarł dłonie w nogawki obciętych dżinsów.

- Jaką mamy dziś wieczór specjalność dnia? Marsh włożył ręce do kieszeni i zakołysał się na piętach.

- Rybę.

Kay z uśmiechem uniósł wieko swojej małej chło­dziarki i pokazał bratu zawartość.

- Powiedz Lindzie, żeby się nie martwiła. Mam co jeść.

- To jej nie usatysfakcjonuje. - Marsh zerknął na brata, kiedy Kay odwrócił się w stronę morza. - Jej zdaniem za dużo czasu spędzasz sam.

- Człowiek spędza za dużo czasu samotnie, jeśli nie lubi samotności. - Kay obejrzał się przez ramię. Nie chciał teraz podejmować dyskusji, kiedy radość z pędu i morza wciąż była tak żywa. - Może powinniście pomyśleć o drugim dziecku? Linda byłaby wtedy zbyt zajęta, żeby martwić się o twojego star­szego brata.

- Daj spokój. Hope ma dopiero osiemnaście mie­sięcy. .

- Musisz dodać do tego dziewięć - przypomniał beztrosko Kay. Uwielbiał swoją bratanicę, bo niezłe z niej było diablątko. - Tak czy owak, wygląda na to, że to ty odpowiadasz za ciągłość rodu.

- Uhm. - Marsh przestąpił z nogi na nogę, od­chrząknął i zamilkł. Miał taki zwyczaj od dzieciństwa, a Kaya, zależnie od sytuacji, złościło to lub bawiło. Teraz denerwowało go to tylko trochę.

Coś wisiało w powietrzu. Kay czuł to, ale nie wiedział dokładnie, o co chodzi. Może zanosi się na sztorm, pomyślał. Jeden z tych sztormów, które cierp­liwie i wytrwale szykują się do ataku przez wiele tygodni. Był pewien, że go wyczuwał.

- Powiesz mi, co ci jeszcze leży na żołądku? - zasugerował Kay. - Chciałbym już pójść do domu.

- Dostałeś list. Przez pomyłkę trafił do naszej skrzynki.

Takie pomyłki się zdarzały, ale po twarzy brata widział, że to nie wszystko. Narastało w nim poczucie zbliżającej się burzy. Wyciągnął rękę bez słowa.

- Kay... - zaczął Marsh. Nie mógł nic powiedzieć, tak jak nie miał nic do powiedzenia przed czterema laty. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął z niej list.

Koperta była z grubego kremowego papieru. Kay nie musiał nawet czytać adresu nadawcy. Charakter pisma natychmiast obudził wspomnienia. Przez moment nie mógł oddychać, jakby ktoś uderzył go w splot słoneczny. W końcu powoli wypuścił powietrze.

- Dzięki - powiedział jakby nigdy nic. Wsadził list do kieszeni, wziął chłodziarkę i sprzęt.

- Kay... - Marsh znów przerwał ciszę. Brat od­wrócił głowę, a jego chłodne, nieco zniecierpli­wione spojrzenie mówiło bardzo wyraźnie: zostaw mnie w spokoju. - Gdybyś zmienił zdanie w sprawie kolacji...

- Dam ci znać. - Kay ruszył przed siebie na­brzeżem, nie oglądając się więcej.

Cieszył się, że nie przyjechał do portu samocho­dem. Musiał się przejść. Potrzebował ruchu i świeżego powietrza. Musi zachować jasność umysłu, wspomi­nając to, o czym wolał zapomnieć. A przecież nigdy tego nie zapomniał.

Kate. Cztery lata temu zniknęła z jego życia z tą samą chłodną precyzją, z jaką w nie wkroczyła. Przypominała mu wiktoriańską lalkę - wydawała się nieco pruderyjna, niedostępna, odrobinę wyniosła. Zazwyczaj irytowały go starannie splecione dłonie i sztywne maniery, a mimo to zapragnął jej niemal od pierwszego wejrzenia.

Z początku sądził, że zainteresował się nią właśnie dlatego, że tak wiele ich różniło. Stanowiła dla niego wyzwanie - była zdobyczą, o którą musiał walczyć. Z przyjemnością uczył ją nurkować, obserwował jej postępy. Co prawda nie mogła pochwalić się zbyt ponętnymi kształtami, a jednak jej widok w obcisłym skafandrze nurka nie był bynajmniej przykry. Miała szczupłą, niemal chłopięcą figurę i długie miękkie loki.

Wciąż pamiętał ten pierwszy raz, kiedy rozpuściła włosy, uwalniając je ze schludnego koka. Zabrakło mu tchu, wlepiał w nią wzrok zauroczony. Miał wielką ochotę dotknąć tych włosów i zrobiłby to, gdyby jej ojciec nie stał obok. Ale jeśli mężczyzna jest mądry, jeżeli jest uparty, znajdzie sposób na to, żeby zostać z kobietą sam na sam.

I Kay znalazł sposób. Kate bardzo spodobało się nurkowanie. Zabierał ją na wodę - a w zasadzie pod wodę, do milczącego świata jak ze snu, który olśnił ją tak, jak od zawsze olśniewał jego.

Pamiętał, jak pocałował ją po raz pierwszy. Byli mokrzy i zmarznięci po nurkowaniu, stali na pokładzie jego lodzi. Kay widział latarnię i niewyraźną linię brzegową za plecami Kate. Jej mokre włosy opadały na plecy; lśniły od wody, która spływała po nich kroplami. Wyciągnął rękę i ujął w dłoń pasmo jej włosów.

- Co robisz?

Cztery lata później wciąż słyszał ten cichy, wywa­żony głos z akcentem ze wschodu i pobrzmiewającą w nim ciekawość. Kate patrzyła na niego pytająco.

- Zamierzam cię pocałować.

W jej oczach nadal dostrzegał zaciekawienie, które tak go intrygowało.

- Dlaczego?

- Ponieważ mam na to ochotę.

Dla niego to było takie proste. Chciał tego. Kiedy przyciągnął ją do siebie, czuł, że zesztywniała. A gdy rozchyliła usta, żeby zaprotestować, zakrył je swoimi wargami. Nie trwało to dłużej niż jedno uderzenie serca, a jej ciało przestało się opierać. Oddała mu pocałunek z żarliwością, która nie znajdowała dotąd ujścia, z namiętnością połączoną z niewinnością. Kay był wystarczająco doświadczony, aby to rozpoznać, i to również go zafascynowało. Zakochał się po uszy, jak sztubak.

Kate pozostała dla niego tajemnicą, chociaż spę­dzali razem długie godziny wypełnione śmiechem i niespiesznymi rozmowami. Podziwiał jej głód wie­dzy. Miała zwyczaj porządkowania informacji i umieszczania ich we właściwych przegródkach, co wprawiało go w prawdziwe zdumienie. Została en­tuzjastką nurkowania, ale nie wystarczało jej, że potrafiła dość swobodnie pływać pod wodą, oddy­chając tlenem z butli. Musiała wiedzieć, jak ten zbiornik działa, dlaczego ma taką budowę. Kay obserwował, jak chłonęła wszystko, co jej mówił, i był przekonany, że Kate zachowa te wiadomości na zawsze.

Wieczorami spacerowali brzegiem morza, a ona recytowała z pamięci wiersze. Piękne słowa, poezje Byrona, Shelleya, Keatsa. On zaś, na którym podobne rzeczy nigdy nie robiły większego wrażenia, wsłuchi­wał się w jej głos, który nadawał tym słowom osobisty charakter. Potem zaczęła mówić o składni, pentametrze, a Kay znajdował coraz to nowe sposoby na to, by odwrócić jej uwagę.

Przez trzy miesiące myślał o niej niemal bez­ustannie. Po raz pierwszy brał pod uwagę zmianę swojego stylu życia. Jego niewielki dom nieopodal plaży wymagał remontu. Brakowało w nim mebli.

Kate potrzebowałaby czegoś więcej niż skrzynek po mleku i hamaka, które jemu w zupełności wystarczały. Do tej pory uważał swoje plany na życie za rzecz oczywistą, ponieważ był młody i nigdy dotąd napraw­dę się nie zakochał.

A jednak Kate go opuściła. W jej planach nie było dla niego miejsca.

Jej ojciec wrócił na wyspę następnego lata, przyje­chał na kolejne wakacji. Kate więcej się nie zjawiła. Zrobiła doktorat i wykładała na prestiżowym uniwer­sytecie. Miała to, czego chciała. On także miał to, czego c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin