Taylor Janelle - Siostry Sedgwick 02 - W sieci strachu.doc

(1091 KB) Pobierz

 

Janelle Taylor

W SIECI STRACHU

 

Rozdział 1

Gdy Olivia Sedgwick weszła na plac zabaw, zobaczyła - jak zawsze - oczami wyobraźni chłopca i dziewczynkę ze snu; jasne włosy małej uderzały w rytm podskoków o szczupłe ramiona, a chłopiec wyciągał do Olivii stulone dłonie, w których delikatnie trzymał żabę - ale po chwili oboje zniknęli.

Za każdym razem, kiedy tu przychodziła, obraz wracał; wyraźny, tak jak w coraz częstszych ostatnio snach. Usiadła na ławce obok kutej kraty oddzielającej placyk od ruchliwej ulicy; swój lunch - sałatkę w plastikowym pudełku - postawiła na kolanach. Odechciało jej się jeść.

Poprzednim razem, kiedy tu była, dwa czy trzy dni temu, chłopiec ze snu, trzy-, a może czteroletni, z zachwytem patrzył na pajączka maszerującego mu po ręce. Dziewczynka, jego rówieśnica w żółtej spódniczce baletnicy, wirowała po łące pełnej kwiatów, choć był styczeń w środku Nowego Jorku. I tak jak teraz obraz trwał zwykle chwilę, może dwie.

Ale dzieci były wyraźne, jak na fotografii. Czasem bardzo malutkie - choć nie niemowlęta - a czasem starsze. Mniej więcej trzynastoletnie.

- Wiesz, że to nielegalne.

Odwróciła się na głos Camilli Capshaw, koleżanki z redakcji. Camilla, zastępczyni szefowej działu urody „Glitza” i jedna z niewielu jej przyjaciółek w zespole, zaczekała, aż przejdzie grupa mam pchających spacerówki, po czym usiadła koło Olivii i postawiła sobie na kolanach wyciągniętą z torby klatkę.

- Siedzenie na ławce jest nielegalne? - spytała Olivia.

- Nielegalne jest wchodzenie na plac zabaw, jeżeli nie jesteś z dzieckiem - wyjaśniła Camilla, odrzucając na ramiona lśniące proste, czarne włosy.

Olivia spojrzała na nią.

- Serio? Mogą nas zamknąć tylko za to, że tu siedzimy?

Camilla kiwnęła głową i dziabnęła widelcem ogórka.

- Nie pamiętasz? Pisali, że w zeszłym roku jakaś kobieta dostała za to mandat.

Olivia pokręciła głową i podkradła z sałatki Camilli koktajlowego pomidorka. Apetyt wrócił. Obecność Camilli zawsze poprawiała jej samopoczucie.

- Nie pamiętam. Ale chyba rozumiem dlaczego. Zwłaszcza w takim mieście jak Nowy Jork.

- Nie szkoda ci cennej przerwy na lunch? - spytała Camilla. - Gapisz się tu na gromadkę małych, wrzeszczących obłąkańców. Dość mamy wrzeszczących wariatów w pracy. - Łyknęła wody z butelki. - Często cię tu widzę. Jak możesz wytrzymać ten hałas?

Olivia udała, że zerka na zegarek.

- Lepiej wracajmy do firmy. Przerwa się kończy.

Camilla zmarszczyła czoło.

- Przyjdzie taki dzień, kiedy powiesz mi o wszystkich swoich sekretach, panno Tajemnicza. Inna rzecz, że stara zapowiedziała zebranie na drugą; jeżeli się o sekundę spóźnimy, na pewno nas wywali.

Naczelna była rzeczywiście koszmarna dla współpracowników, ale przynajmniej tym razem wybawiła Olivię od obowiązku odpowiadania na pytanie Camilli.

- Macierzyństwo załatwia ci życie na amen - szepnęła Camilla do Olivii. - A najlepszy dowód: twoja szefowa.

Olivia popatrzyła tam, gdzie ruchem brody wskazała Camilla. Vivian Carl, prowadząca dział reportażu, siedziała z całym kierownictwem na drugim końcu stołu w sali konferencyjnej. Była w dziewiątym miesiącu ciąży. Minęły już trzy dni od terminu porodu i Vivian czuła się bardzo nieswojo, fizycznie i nie tylko.

- Vivian, rozdzieliłyśmy między członków zespołu twoje wywiady z gwiazdami na najbliższe miesiące - nie patrząc na nią, oznajmiła redaktor naczelna Desdemona Fine. - Olivia przeprowadzi rozmowę z Nicole Kidman do numeru czerwcowego i zrobi materiał o najlepszych ośrodkach odnowy biologicznej.

Vivian posłała Olivii mordercze spojrzenie, po czym zwróciła się do szefowej:

- Jestem pewna, że ze wszystkim sobie poradzę. Wezmę tylko trzy dni urlopu macierzyńskiego i...

- Przechodząc do spraw osobistych - przerwała jej Desdemona, odgarniając do tyłu swoje proste jak druty blond włosy. - Oczekuję, że jako przedstawicielki „Glitza”, jednego z najbardziej opiniotwórczych i popularnych pism poświęconych modzie i urodzie, będziecie ubierać się odpowiednio. Na przykład - przeniosła zimne spojrzenie szarych oczu na stażystkę - uggsy są niemodne. A podrabiane uggsy nigdy modne nie były. Ponadto „Glitz” nie będzie popierał podrabiania towarów znanych firm.

Zaczerwieniona stażystka skuliła się na krześle.

- Jeśli nie macie pewności co do swojego wizerunku jako przedstawicielki zespołu redakcyjnego „Glitza”, proszę skontaktować się z naszą kierowniczką działu mody albo którąś ze stylistek.

Olivia popatrzyła na szefową od spraw mody ubraną w krótki żakiet z mieniących się czarnych piórek. Usiłowała nie przyglądać się jej kapeluszowi, cudacznemu srebrnemu stożkowi, który kojarzył się z zajęciami plastycznymi dla przedszkolaków.

- Stara ochrzaniła mnie wczoraj za długość spódnicy - szepnęła Camilla, gdy naczelna nudziła dalej. - „Dwa, trzy centymetry wyżej i wyglądałabyś zupełnie inaczej” - przedrzeźniała ton szefowej. - „Naprawdę powinnaś zainwestować w duże lustro, moja droga”. Nie znoszę jej.

Olivia uśmiechnęła się współczująco do przyjaciółki.

- Moim zdaniem ubierasz się świetnie. - Ogarnęła spojrzeniem gustownie skompletowany zestaw ze sklepu, w którym używane rzeczy sprzedaje się na cel dobroczynny.

Naczelna często oznajmiała, że vintage i „odzież używana” to nie synonimy. Olivia pracowała w „Glitzu” od pięciu lat i nigdy nie usłyszała od szefowej słowa krytyki.

- Bo masz fantastyczne wyczucie stylu - powiedziała jej kiedyś Camilla. - Dla starej tylko to się liczy. I masz kasę na superciuchy. I nazywasz się Sedgwick. Jesteś nieomylna.

Po pierwsze, Olivia wcale nie była pewna, czy naprawdę chodzi o wyczucie stylu. Podobały jej się proste, klasyczne rzeczy w delikatnych, stonowanych odcieniach albo w czerni. Nie lubiła się wyróżniać. I wcale nie miała dużej kasy. Z redaktorskiej pensji w dziale reportażu ledwie mogła opłacić mieszkanie na Manhattanie.

To nazwisko, Sedgwick kojarzyło się z pieniędzmi i splendorem. Ojciec Olivii, William Sedgwick, zmarły zaledwie przed miesiącem, systematycznie widniał na liście najbogatszych ludzi w Ameryce. Prawdę mówiąc, większość wiadomości o ojcu Olivia czerpała z gazet i czasopism, resztę stanowiły plotki - prawdziwe lub nie - jakimi raczyła ją matka.

Olivia nie wiedziała nawet, że ojciec zmarł na raka. Gdyby nie wymienił jej w testamencie, niewątpliwie dowiedziałaby się o jego śmierci dopiero z nekrologu w „Timesie”. A tak zawiadomił ją o tym jego adwokat. Usiłowała teraz skupić uwagę na naczelnej, która siedząc u szczytu długiego, lśniącego stołu, wciąż osadzała dziewczyny jednym słowem. Czasem wystarczyło nawet spojrzenie.

- Nie masz nic wspólnego z tymi Sedgwickami, oczywiście? - spytała ją przed pięcioma laty podczas rozmowy kwalifikacyjnej, piątej i ostatniej.

Z tym Sedgwickiem, chciała poprawić ją Olivia. Ale słusznie wyczuła, że lepiej nie poprawiać Desdemony Fine, której prawdziwe nazwisko, jak głosiły redakcyjne plotki, brzmiało Mona Fingerman. Nie było żadnych Sedgwicków, ani kiedyś, ani teraz. Był tylko William Sedgwick. I jego trzy córki, każda z innej matki, z których żadna nie była tematem dla kroniki towarzyskiej i żadnej nie powodziło się dobrze, nie mówiąc już o opływaniu w luksusy.

Matka codziennie ganiła Olivię, że żyje nie tak, jak przystało komuś o tym nazwisku.

- Jesteś Sedgwick! Gdybym się tak nazywała, wyciągnęłabym z tego, ile tylko można. A można miliony!

Matka nigdy nie poślubiła Williama Sedgwicka. Pozwała go do sądu o milionowe alimenty i wywalczyła ugodę na znakomitych warunkach. Z dwóch przybranych sióstr Olivii tylko Ivy była ślubnym dzieckiem; tylko jej matka wyszła za mąż za Williama. Na krótko, oczywiście.

Jak głosiła legenda, w drodze do luksusowego kasyna w Las Vegas Dana Sedgwick spiła młodego Williama do nieprzytomności i słodkimi słówkami namówiła go, żeby się pobrali w pałacu ślubów, gdzie nawet nie musieli wysiadać z samochodu. Unieważnił to małżeństwo w ciągu tygodnia. Kiedy ktokolwiek pytał Danę, jak długo była żoną Williama, odpowiadała zwykle, że spędzili razem wiele szczęśliwych lat.

Candace Hearn, matka Olivii, krótko romansowała z Williamem. Dwadzieścia dziewięć lat temu zauroczyła go na jakiś czas, ale kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży, raz-dwa zakończył ten związek. Wygrała sprawę o alimenty i od pierwszego dnia życia Olivii usiłowała ją narzucić ojcu.

Williama córka nigdy nie obchodziła. Ojcostwo nie leżało w kręgu jego zainteresowań ani priorytetów. Poza tamtym latem, kiedy Olivia skończyła szesnaście lat. Latem, którego samej sobie nigdy nie pozwalała wspominać.

- Dobrze by było, żeby osoby na szczeblu kierowniczym wzorowały się na stylu Olivii Sedgwick. - Desdemona wyraźnie posłała jej uśmiech.

Poczuła, jak palą ją policzki. Widziała zwężone oczy koleżanek i Vivian, swojej bezpośredniej przełożonej. Większość zespołu nie znosiła Olivii jako ulubienicy Desdemony. Te, które jak Camilla zadały sobie trud, by ją poznać, zorientowały się, że wcale nie jest afektowaną snobką, za jaką uchodziła.

- Poradzę sobie z wywiadem z Nicole Kidman - powiedziała Vivian. - To materiał na pierwszą stronę, więc...

Desdemona uniosła rękę.

- Więc Olivia zrobi to za ciebie. Czy naprawdę sądzisz, że możesz reprezentować „Glitza” z mokrymi cyckami i oplutą bluzką?

Vivian wybuchnęła płaczem. Hormonalnym szlochem „nie-zniosę-tego-ani-chwili-dłużej”. Olivia przymknęła oczy i pokręciła głową. To było nie do przyjęcia. Desdemona zachowywała się nie fair. Ale Vivian, zamiast zagrozić naczelnej procesem o dyskryminację, z łkaniem wybiegła z pokoju. Nikt zresztą nie stanąłby po jej stronie. Desdemona była zbyt potężna.

- Z człapaniem nikomu nie jest do twarzy - mruknęła Desdemona, po czym przeszła do kolejnego punktu zebrania.

Trudno o większą podłość, pomyślała Olivia.

- Dla twojego dobra - szeptała jej Camilla. - Nigdy nie zachodź w ciążę.

Za późno, pomyślała Olivia. Nie żeby akurat była w ciąży. Ale kiedyś tak. Dawno temu. Gdy tylko usadowiła się w łóżku z tekstem do zredagowania (ile artykułów o botoksie może jeszcze opublikować „Glitz”?), zobaczyła w myślach twarz przystojnego, bystrego chłopca o dobrych, orzechowych oczach. To nie był malec ze snu, choć kiedyś, dawno temu, marzyła o tym mężczyźnie. Co nie znaczy oczywiście, że w wieku szesnastu lat Zachary Archer był mężczyzną.

Wciąż pamiętała rudawozłote włosy opadające mu na czoło. Widziała go wyraźnie. Tyle czasu upłynęło od tamtego lata - tamtej samotnej jesieni i zimy, i rozdzierającej serce wiosny - że myśli o Zachu i o tym, co przeszła, przestały ją zwalać z nóg. Nie miała pojęcia, w jaki sposób zdołała przetrwać tamten czas, a potem natychmiast pójść do college’u, jakby właśnie skończyła zwyczajną szkołę średnią, tak jak reszta studentek pierwszego roku.

Matka użyła nazwiska i wpływów Sedgwicka i umieściła ją na uczelni, gdzie studiował ojciec. Olivia spacerowała po kampusie, zmuszając się, by nie myśleć o Zachu, ale jego twarz wciąż stawała jej przed oczami, a ból zapierał dech. W college’u studiowała i płakała na zmianę, co wykluczało zawieranie jakichkolwiek przyjaźni.

A potem wróciła do domu, do Nowego Jorku, gdzie wychowywała się tuż obok Park Avenue, w małym mieszkaniu, które matka kupiła za pieniądze wypłacone przez Williama. Candace miała też dojścia do „Glitza” i Olivia, wciąż odrętwiała odrobinę, wróciła do życia. Praca dla pisma poświęconego modzie, w rodzaju „Vogue’a” czy „Glitza”, zawsze była jej marzeniem.

Kontakty z matką poprawiły się w tamtych pierwszych miesiącach, kiedy musiała skupić się na czymś innym, nie tylko na myśleniu o Zachu. I o ciąży. O porodzie. O wiadomości, która zabrzmiała tak okrutnie.

- Dlaczego nie płacze? - spytała pielęgniarkę szesnastoletnia Olivia, wciąż nie wiedząc, czy urodziła chłopca, czy dziewczynkę.

- Bo nie żyje - padła zwięzła odpowiedź. - Urodziło się martwe.

Zemdlała, a gdy się obudziła, była sama w małym, dusznym pokoju. Wróciły słowa siostry; Olivia nie mogła złapać tchu, osunęła się na kolana i krzyknęła. Wbiegła ta sama pielęgniarka i powiedziała jej, żeby przestała hałasować, „bo jest środek nocy”.

Od tamtej pory miała już tylko matkę. Po tym, co się stało, ojciec nie mógł znieść jej widoku. Siostry nie miały pojęcia, że była w ciąży i że wywieziono ją do domu dla samotnych matek oddalonym o kilka godzin jazdy wzdłuż wybrzeża stanu Maine. Nie wiedziały, że pod przymusem zgodziła się oddać dziecko do adopcji. Ani tego, że maleństwo nie żyło ani chwili. To jeszcze bardziej oddaliło Olivię od nich.

Matka nie miała rodzeństwa, nie było więc żadnych ciotek ani kuzynek, do których mogłaby się zwrócić. Była sama ze swoimi wspomnieniami. Nazwisko ojca otworzyło jej drzwi do „Glitza”, gdzie od tamtej pory pracowała. Pięć lat. Zaczynała jako stażystka przy Vivian i dwukrotnie dostała awans. Desdemona często dawała jej do zrozumienia, że może też liczyć na stanowisko samej Vivian.

Łzy piekły ją w oczy. Odłożyła artykuł i spojrzała przez okno ze swojego wieżowca; styczniowy wiatr zacinał deszczem. Mimo ciepła panującego w mieszkaniu i miękkiej, przytulnej kołdry wstrząsnął nią dreszcz. Pomysł, żeby zabrać Vivian stanowisko, korzystając z jej urlopu macierzyńskiego - na dodatek ledwie tygodniowego - przyprawiał ją o mdłości.

Olivii przychodziło czasem do głowy, by odejść z „Glitza”, ale jakkolwiek idiotycznie to brzmiało, bardzo lubiła swoje zajęcie; praca jej odpowiadała, a Camilla była urzekająca. Mimo rozmaitych świństewek i nieoczekiwanych ciosów „Glitz” oferował Olivii pracę, jaką lubiła; dawał oparcie, życie.

A przy takiej matce jak Candace Hearn Olivia nauczyła się ignorować spotykające ją świństwa. Ale podstępne ataki to całkiem inna sprawa. Matka mogła chować się pod pancerzem szorstkości, jednak w środku była jak galareta. Desdemona Fine natomiast była równie ostra w środku, jak i na zewnątrz.

Kątem oka Olivia zauważyła czerwone światełko migające w automatycznej sekretarce. Po powrocie do domu tak ją pochłonęły praca i wspomnienia, że nie pomyślała nawet, by sprawdzić, czy ktoś dzwonił. Wyśliznęła się z łóżka i wcisnęła przycisk „play”.

- Livvy, skarbie, mówi mama. Natknęłam się na Buffy Carmichael. Pamiętasz Buffy, kochanie. Prowadziła mnóstwo imprez charytatywnych. No więc Buffy wspomniała, że jej syn, Walter, właśnie się rozwiódł i oczywiście dałam Buffy twój numer, więc spodziewaj się telefonu, skarbie. Jest bardzo bogaty. Pokazała mi jego zdjęcie. Nie jest to Orlando Bloom, ale w twoim wieku nie patrzy się na wygląd, tylko na dochody. Pa, słoneczko. Aha, naprawdę chciałabym, żebyś zmieniła zdanie co do jutra. Bardzo chętnie ci potowarzyszę, kiedy pójdziesz się dowiedzieć, co ojciec zostawił ci w testamencie. Pa, pa!

Olivia wzniosła oczy do nieba. To po to wyłaziła z łóżka? I dlaczego matka nie może mówić jak normalny człowiek? „W twoim wieku”... no proszę. Olivia ma dwadzieścia dziewięć lat! Jest młoda! I nic jej nie obchodzą wygląd ani dochody tego faceta.

Od kiedy wróciła do Nowego Jorku i podjęła pracę w „Glitzu”, bez większego entuzjazmu spotykała się z różnymi mężczyznami - studentami ostatnich lat, redaktorami naczelnymi, z hydraulikiem, który był wcale-wcale w tych rzeczach, szefem kuchni, mechanikiem, psychiatrą. Lista była długa. Spotykali się. Uprawiali seks. I tyle.

Olivia starała się, naprawdę starała się zakochać w kilku z nich; próbowała budować prawdziwe związki, ale jakaś jej cząstka - ta najważniejsza i najgłębsza - po prostu nie chciała wyjść z ukrycia. Raz kiedyś to zrobiła. Dla Zacha. A może tak kocha się tylko raz w życiu? Miała nadzieję, że nie. Kiedy miała szesnaście lat, zakochała się bez pamięci; jeśli to miałby być jej jedyny w życiu raz, byłaby niepocieszona.

I nie, mamuśku kochana, nie możesz jutro ze mną jechać. Jutro, w piątek, trzydziestego stycznia adwokat ma jej wręczyć list od ojca. Kopertę z jej nazwiskiem. Do otwarcia dokładnie trzydziestego stycznia. Ani wcześniej, ani później. Olivia nie miała pojęcia, czy ta data może mieć znaczenie. Dlaczego trzydziestego stycznia? Dzień taki sam jak wszystkie, ale być może coś znaczył dla ojca.

Amanda, siostra Olivii, już miesiąc wcześniej dostała podobny, przeznaczony dla niej list, zresztą też w specjalnie wyznaczonym dniu. Ojciec pozostawiał jej wartą milion dolarów kamienicę na Upper West Side, pod warunkiem że przez miesiąc będzie wykonywać całą masę śmiesznych i dziwacznych poleceń: na przykład nie będzie wyglądać przez niektóre okna albo wchodzić do pewnych pokoi.

Zatrudnił nawet nadzorcę, żeby mieć pewność, że Amanda precyzyjnie zastosuje się do żądań wyniszczonych w liście. Ów obserwator w końcu został mężem Amandy. Szczęśliwa para, oddawszy kamienicę organizacji dobroczynnej zajmującej się dziećmi, przeżywała właśnie miesiąc miodowy.

Olivię cieszyło szczęście Amandy. Wciąż dopiero poznawała ją i Ivy, drugą z sióstr, niedawno zaręczoną. Jednej i drugiej ułożyło się życie osobiste, a ja nic nie mogę zrobić, bo wciąż mnie swata moja mama, myślała. Nie miała pojęcia, co wynalazł dla niej ojciec ani czy będzie jej się chciało pokonywać wszystkie wymyślone przez niego przeszkody.

W grę wchodziły jeszcze tylko dwie nieruchomości: dom w Maine i stara gospoda w New Jersey. Nie zostawiłby jej domu w Maine. Nie po tym, co tam się wydarzyło. Kiedy skończyła siedemnaście lat, znów jak co roku przyjechała tam z siostrami na wspólne wakacje. Wiele ją kosztowała zgoda na ten wyjazd. Ale Zachary’ego nie było w mieście. Powiedziano jej, że cała rodzina wyjechała. Nie wiadomo dokąd. Miała nadzieję, że ktoś jej coś powie, ale nikt nic nie wiedział. I nikogo to tak naprawdę nie obchodziło.

Zach Archer, którego ojciec słynął z tego, że przewracał się pijany na ulicy w biały dzień, a matka sypiała z cudzymi mężami za drobne prezenty, nie miał wielkich szans w Blueberry w stanie Maine, nadbrzeżnym miasteczku pełnym zamożnych stałych mieszkańców i bogatych letników.

Kiedy Olivia poznała Zacha, ludzie kręcili głowami, mówiąc: „Biedny dzieciak”. Nienawidził tego. Może William zostawił mi dom w New Jersey, myślała Olivia, idąc do łazienki. Nigdy w myślach nie nazywała go „tatą”; zawsze był ojcem albo Williamem. Raz powiedziała do niego „tato” w nadziei, że go to ujmie, że będzie chciał ją zrozumieć, wysłuchać, ale nic z tego nie wyszło.

W każdym razie zapis na pewno będzie obwarowany jakimiś głupimi wymaganiami, żeby otwierać niektóre drzwi i nie uchylać okien. Może zaakceptuje warunki postawione w testamencie i przekaże dom na jakiś bliski jej sercu cel charytatywny, tak jak to zrobiła ze swoim spadkiem Amanda.

Będzie zapewne musiała spędzić tam miesiąc - na samą myśl o wejściu na miesiąc w świat ojca robiło jej się z trochę niedobrze - ale zawsze może z New Jersey dojeżdżać na Manhattan. Musi mieć przecież więcej czasu, żeby dać sobie radę z całą robotą Vivian podczas jej urlopu macierzyńskiego.

Weszła do łazienki, otworzyła apteczkę i wyjęła słoiczek nawilżającego kremu ogórkowego na noc, po sto dolarów za gram, który Camilla zwinęła dla niej z reklamówek w dziale urody (redakcja dostawała mnóstwo kosztownych prezencików). Wciągnęła świeży zapach i popatrzyła na siebie w lustrze.

W takich chwilach, tuż po kąpieli, z luźno rozpuszczonymi włosami (do pracy czesała się w kok), w starej podkoszulce z napisem Buffy - postrach wampirów i w luźnych bawełnianych spodniach zamiast eleganckiego stroju, wciąż mogła zobaczyć tamtą szesnastolatkę, którą kiedyś była, zanim jej życie zmieniło się na zawsze.

Zanim zaczęła codziennie, choć na trochę, zaglądać na plac zabaw - czasem na kilka minut, czasem na parę godzin, tylko po to, żeby wyobrażać sobie, jak jej dziecko rosłoby i jak by wyglądało dzień po dniu, rok po roku.

 

Rozdział 2

Zachary Archer potrzebował teraz tylko jednej rzeczy - poradnika Jak radzić sobie z trzynastoletnią córką żeby nie zranić jej - albo siebie - na całe życie. Do tej pory w roli samotnego ojca radził sobie nieźle. Co tam nieźle. Świetnie, jeśli wolno mu było oceniać się samemu. Przebrnął przez okres niemowlęcy Kayli i późniejsze koszmarne dwa lata, i przez pierwszy dzień w szkole, złamanie ręki i pierwszą miłość.

Przetrwał nawet pierwszą menstruację i krępujące dziesięć minut zastanawiania się w dziale dla pań (czym, do diabła, są te skrzydełka?) w aptece, zanim nie ofiarowała się z pomocą usłużna starsza pani, ładując mu do koszyka pstre paczuszki i pudełeczka.

Nie miał pojęcia, jak sobie dał z tym radę. Przed kilkoma miesiącami Kayla wybiegła ze swojej łazienki z krzykiem, płaczem i klaskaniem w ręce.

- Dostałam! Dostałam! Na szczęście nie jestem ostatnia! - Na zdumione spojrzenie ojca wyjaśniła: - Coś ty, tato, jasne, że okres!

Przecież jesteś jeszcze mała, pomyślał z rozpaczą, zastanawiając się, jak to się stało, że jego dziecko tak szybko wyrosło. W pierwszej chwili chciał zadzwonić do Marnie, swojej dziewczyny, i poprosić ją, żeby przyniosła wszystko co trzeba i pokazała Kayli, co i jak z tym robić, ale nawet nie zdążył otworzyć ust.

- Jeśli wspomnisz tej jak jej tam, nic ci już nigdy nie powiem! - wrzasnęła Kayla. - Przysięgnij, że Marnie się nie dowie! To moja prywatna sprawa!

Kiedy wrócił z drogerii, Kayla siedziała zamknięta z przyjaciółką w łazience. Krzycząc i śmiejąc się, poinformowała go przez drzwi, że nie potrzebuje jego pomocy. Przebrnął przez to wszystko.

A także przez jej pierwszego papierosa. Powtarzaj, powtarzaj, i jeszcze raz powtarzaj, mówił sobie w duchu, gdy Kayla wsiadła do jego terenowego wozu, w troszkę zbyt dobrym humorze jak na osobę zawieszoną w prawach ucznia. Pierwszy papieros. Ha. Pierwszy, o którym wiedział.

- Nie możesz mi dać szlabanu - stwierdziła, wyglądając przez okno i owijając długie jasne loki wokół palca. - Już i tak go mam.

Miała nawet trzy, za trzy sprawy. Za celowe popchnięcie jakiejś dziewczynki na lodowisku, co skończyło się dla niej paskudnym skręceniem kostki. Za to, że sześciolatkowi mieszkającemu dwa domy dalej pogroziła nasłaniem potwora, który go nocą zje i zostawi tylko paznokcie. (Okazało się, że państwo Hermanowie przeżyli trzy bezsenne noce, zanim mały Conner wyznał, dlaczego nie może zmrużyć oka). I za rzucone jego dziewczynie słowa, kiedy odszedł na chwilę zapłacić rachunek po wspólnym, uproszonym przez niego lunchu („daj Marnie szansę”):

- Tata cię nie kocha, rozumiesz? Powiedział mi, że to jest tylko seks, cokolwiek to znaczy.

- Więc kochasz mnie? - spytała Marnie później, w związku z czym dał Kayli szlaban na dwa tygodnie, a nie, jak wcześniej zamierzał, na tydzień.

Czy kocha, czy nie kocha Marnie, na to pytanie nie chciał - czy też nie był gotowy - odpowiedzieć. Ale Marnie chyba i tak zadałaby to samo pytanie bez prowokacji ze strony Kayli. Tak czy owak, Kayla była uziemiona w domu na cztery tygodnie.

Zach, oczywiście, stracił rachubę, kiedy kara się rozpoczęła i kiedy ma się skończyć. Nie miał nawet pomysłu, gdzie w tym zmieścić kolejny zakaz wychodzenia za zawieszenie w szkole. Zawieszona. Nawet on sam, dziecko z biednej dzielnicy, po którym spodziewano się złego zachowania, nigdy nie był zawieszony w prawach ucznia.

Westchnął głęboko. W samym środku ważnego spotkania z potencjalną klientką Zach odebrał telefon od wicedyrektorki szkoły w Blueberry.

- Pańska córka została po raz drugi przyłapana na paleniu papierosów na terenie szkoły. W związku z tym zostaje zawieszona na okres tygodnia.

Przełożył więc spotkanie - całe szczęście, że klientka też ma dzieci i zaproponowała umówienie się na inny termin - pojechał do szkoły i zasiadł w dusznym pokoju z ponurą, naburmuszoną Kayla, z nauczycielką gimnastyki, która przyłapała ją na gorącym uczynku w łazience dziewcząt na pierwszym piętrze, oraz z wicedyrektorką, która przypomniała mu, że od początku roku szkolnego już sześć razy musiała wzywać go na rozmowę o zachowaniu Kayli.

I tyle zostało z postanowień, które razem z Kaylą poczynili przed miesiącem, z okazji Nowego Roku. Zmusić ją, żeby usiadła i pomyślała, czego oczekuje od nadchodzącego roku, było już samo w sobie rzeczą trudną, ale wciągnęło ją to, zniknęła więc w swoim pokoju. Zza drzwi, jak zawsze zamkniętych, dochodził tylko łomot muzyki. Rano następnego dnia oświadczyła, że ma już listę, ale to są jej sprawy osobiste.

- Czy wpisałaś, że spróbujesz zaakceptować moje spotkania z Marnie? - spytał.

- Nie. - Skrzywiła się, mrużąc orzechowe oczy. - Zdecydowanie nie.

Podsunął jej talerz z jajecznicą i grzankę.

- Możesz zdradzić mi jakąś jedną pozycję?

- Okay. Do wiosennych ferii muszę spodobać się jednemu chłopakowi, którego nazwiska nie wymienię.

Tego mógłby już nie przetrwać. Teraz, kiedy wyjeżdżał ze szkolnego parkingu, triumfalny uśmiech Kayli, przed którą otwierał się tydzień bez szkoły, zamienił się w kwaśną minę.

- Wydaje jej się, że jest super - powiedziała, patrząc przez okno na blondynkę wsiadającą z matką do samochodu. - Bo ma powodzenie. A ma powodzenie tylko dlatego, że ma duże cycki.

O Boże! Zach wciągnął powietrze i w duchu policzył do dziesięciu, prosząc moce niebieskie, by dały mu siłę wytrwać następne - no właśnie, ile? Pięć lat? Dziesięć?

- Kayla, byłbym ci wdzięczny, gdybyś używała właściwych słów na określenie części ciała - oznajmił. - Ciało jest czymś, co trzeba szanować, a nie poniżać.

- Dobra. Piersi.

Dlaczego Kayla tak spokojnie mówi przy nim o cyckach? Czy nie powinna czuć się nieswojo? Skrępowana? Naprawdę przydałby mu się ten poradnik.

- A ty masz powodzenie? - spytał, nie mając pojęcia, co należy powiedzieć ani jak poradzić sobie z nowym, jak się okazuje, problemem zazdrości.

Instynkt podpowiadał mu, że nie wolno naruszyć jej poczucia własnej wartości. Niech pomyśli i sama się wypowie. Nie będzie rzucał się jej do gardła.

- A co kogo obchodzi powodzenie? - warknęła. - To wszystko gra. Dziewczyny, które mają powodzenie, wcale nie są miłe. Dla chłopaków oczywiście tak. Ja przynajmniej nie jestem fałszywa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin