Campbell Bethany - Ich troje i kot.rtf

(423 KB) Pobierz

 

 

Bethany Campbell

 

Ich troje i kot


Rozdział 1

 

Gdy Lindsey McCoy wynajmowała domek w Dolphin Court, nie wiedziała, że ma on swojego pelikana.

Obok domku znajdował się mały komunalny basen kąpielowy, obrzeżony pasmem trawy i drzew – i to ustronne miejsce upodobał sobie pelikan ze złamanym skrzydłem. Kaleki samotnik trzymał się z dala od swych pobratymców żerujących na brzegu pobliskiego oceanu. Był niemal zupełnie oswojony. Nie bał się mieszkających w domkach letniskowych ludzi, którzy dawali mu pożywienie i nazwali go Mooch.

Lindsey, której mąż zginął półtora roku temu w wypadku samochodowym, przeprowadziła się na Florydę, rozpaczliwie licząc na to, że zmiana otoczenia wywrze dobroczynny wpływ na stan psychiczny jej pięcioletniego syna.

Todd był ładnym chłopcem. Szczupły i delikatny, z ciemnymi falującymi włosami, wyglądem zewnętrznym przypominał matkę. Oboje mieli zielononiebieskie oczy, w których wtedy, gdy byli jeszcze szczęśliwi, zapalały się wesołe, figlarne iskierki. Ale to było dawno temu i Lindsey od miesięcy nie widziała w oczach dziecka ani śladu wesołości. Po śmierci ojca chłopiec zmienił się ogromnie. Stał się markotny, zamknięty w sobie i cichy. Z wyjątkiem momentów, gdy budził się ze snu z krzykiem. Nigdy jeszcze nie widziała dziecka, które byłoby tak poważne i milczące.

Gdy przeprowadzili się z Minnesoty na Florydę, wydawało się, że Todd niemal nie zauważył oceanu i olśniewającej masy kwiatów. Nadal był w sobie zamknięty i mówił jeszcze mniej niż dotąd.

Jedyną rzeczą, jaka go zainteresowała, był właśnie pelikan Mooch. Codziennie, rano i wieczorem, Lindsey i Todd chodzili nad basen i karmili ptaka sardynkami.

I wtedy właśnie wydarzył się cud. Pewnego popołudnia, gdy oboje gdzieś wyszli, na patio ich domku przywędrowała kotka. Nie miała obróżki, wystawały jej żebra i drapała się bez przerwy. Najwyraźniej dokuczały jej pchły.

Nikt nie wiedział, skąd przyszła. Różni ludzie próbowali ją odpędzić, ale im się to nie udawało. Znikała na chwilę po to, by po kilku minutach pojawić się ponownie na patio. Pozostała tam przez cały dzień, wpatrując się w dom, tak jakby na kogoś czekała.

Okazało się, że tym kimś był Todd. Lindsey wróciła z chłopcem do domu i gdy tylko otworzył on drzwi prowadzące na patio, by pójść karmić pelikana, kotka już tam na niego czyhała. Mrucząc, zaczęła się ocierać o jego gołe nogi, próbując sięgnąć do kubełka z sardynkami.

Todd spojrzał na matkę. Wydał jej się w tym momencie tak mały, stroskany i bezradny, że nie potrafiłaby mu odmówić niczego. Oczywiście nie odezwał się ani słowem, ale jego udręczone zielone oczy wyrażały niemą prośbę. Wiedziała dokładnie, o co mu chodzi.

– Nakarm ją – westchnęła i przygładziła dłonią swe długie włosy.

Todd sięgnął do wiaderka i podał kotce sardynkę. I to zupełnie wystarczyło. Kotka uznała w tym momencie, że udało jej się znaleźć dom. Przynajmniej na jakiś czas. W nocy spała w budce, w której składowano sprzęt do czyszczenia basenu, a następnego ranka znowu zjawiła się na patio. Była – choć wydawało się to niemożliwe – jeszcze chudsza niż poprzednio. Jej wygląd i zachowanie wskazywały na to, że nie jest już samotna. W budce miała teraz ukryte nowo narodzone kocięta.

Po raz pierwszy od miesięcy Todd był czymś naprawdę zafascynowany. Karmił nadal kotkę i nie mógł się doczekać, kiedy wyprowadzi ona na świat swoje potomstwo.

Lindsey powiedziała mu stanowczo, że nie mogą wziąć do domu ani kotki, ani kociaków. Warunki wynajmu domków w Dolphin Court wyraźnie zabraniały trzymania tam zwierząt domowych. Będą więc mogli jedynie dopilnować, aby małe dorosły na tyle, by można je było odłączyć od matki i wówczas trzeba będzie poszukać dla nich jakichś opiekunów.

Todd wyraził zgodę skinieniem głowy, ale wyglądał na bardzo zmartwionego. Lindsey miała poczucie winy, ale wiedziała, że nie mogą wyprowadzić się stąd tylko dlatego, że przybłąkał się do nich kot. Domek – co prawda ciasny – miał ogromne zalety: położony był tuż nad oceanem, a jednocześnie był niewiarygodnie tani.

Todd zdawał się to wszystko rozumieć, ale nadal niecierpliwie oczekiwał pojawienia się kociąt. Lindsey także była tym zaintrygowana.

Wreszcie, po upływie czterech tygodni, kotka zdecydowała się dokonać formalnego przedstawienia swych dzieci. Gdy Lindsey i Todd przyszli ją nakarmić, wypełzła z dziury pod fundamentem budki, niosąc w zębach mały, puszysty kłębuszek. Był to trójkolorowy kotek, pomarańczowo-szaro-biały. Matka położyła go przed Toddem, a następnie powróciła do szopy i przyniosła identyczne łaciate stworzonko. A potem jeszcze dwa następne.

Lindsey była uradowana. Cztery śliczne kociaki, tak pięknie umaszczone, że nie będzie problemu ze znalezieniem na nie amatorów. Todd, zachwycony i rozradowany, siedział na ziemi i bawił się z małymi.

Ale to jeszcze nie był koniec. Kotka wybrała się do budki po raz piąty. Na widok ostatniego kociątka Todd rozdziawił usta, a Lindsey – zdumiona i ubawiona – nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nigdy w życiu nie widziała tak cudacznego zwierzaka.

Kotka zdeponowała swój skarb na kolanach Todda, tak jakby ofiarowała mu go w prezencie. Chłopiec śmiał się z radości, ale po chwili posmutniał znowu i błagalnie popatrzył na matkę.

– Mamo? – spytał cichutko.

Dźwięk tego słowa i radość, którą widziała przez moment na twarzy dziecka, wstrząsnęły nią. Od czasu śmierci Jerry'ego nigdy nie zdarzyło się, by mały zapragnął czegoś na tyle, by aż o to poprosić.

Ze strachem uświadomiła sobie, że nie ma wyboru. Nic nie było w mocy zmusić ją do tego, by odebrać Toddowi tego piątego kociaka. Był on najmniejszy z miotu, również łaciaty, ale jego łaty nie miały wspaniałego technikoloru rodzeństwa. Zdobiła go tylko czerń i biel, lecz mimo to jego pyszczek wyglądał jak twarz cudownego błazna.

Miał idealnie symetryczne, czarne łaty na obu oczach i uszach. Pozostała część pyszczka była biała, z wyjątkiem nosa, na środku którego widniała czarna łatka o kształcie i rozmiarach dokładnie takich jak as pik. Wyglądał po trosze jak panda, a po trosze jak karta do gry. Po obu stronach czarnego noska lśniły niebieskie, zdumione ślepka, tak jakby sam również był zdziwiony tym, że wygląda tak cudacznie.

Przednie łapki miał białe, ozdobione czarnym paskiem. Grzbiet – jakby przyodziany w czarną pelerynę, lecz gdy Todd odwrócił go, by pogłaskać po brzuszku, kot zdał się mieć na sobie archaiczne kąpielowe pantalony o tej samej barwie. Choć nie tylko.

Lindsey nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Ten mały dziwak miał na genitaliach białą łatkę, która wyglądała tak, jak przypięty do czarnych szortów figowy listek.

– Mamo? – odezwał się powtórnie Todd, podnosząc na nią wzrok.

Lindsey kiwnęła głową i zwichrzyła dłonią ciemną czuprynę chłopca. Powiedziała mu, że znajdą jakiś sposób na to, aby zatrzymać kociaka.

Minęły następne cztery tygodnie. Wydawało się, że Todd niemal wrócił do siebie, chociaż nadal mówił bardzo mało. Codziennie bawił się z kociakami albo przyglądał się ich zabawom, podczas gdy stara kotka wygrzewała się na słońcu i mruczała.

Pelikan Mooch nie był zachwycony pojawieniem się kotów. Przyglądał się im podejrzliwie, starał się trzymać z dala i uciekał niezdarnie, ilekroć próbowały go gonić wokół basenu.

Lindsey odbyła długą i kosztowną rozmowę z właścicielem domku, panem Hidalgo, który mieszkał w Miami. Opowiedziała mu wszystko o Toddzie, po czym poprosiła, aby pozwolił zatrzymać im kotka.

Pan Hidalgo zmiękł wreszcie i zgodził się na to pod warunkiem, że kot pozostanie na dworze. Jeśli dowie się natomiast, że jest on wpuszczany do domku, to wyrzuci ich wszystkich troje.

Tom wpadł w ekstazę. Nazwał kotka Bożo, gdyż tak nazywał się błazen w jednej z jego ulubionych książek. Zaczął naprawdę na nowo mówić – choć prawie zawsze zwracał się tylko do kota. Ale w każdym razie mówił. Lindsey odczuła ogromną ulgę. O mało nie rozpłakała się ze szczęścia.

Zgodnie z przewidywaniami, nie było problemu ze znalezieniem chętnych na kocięta. Gorzej było z ich matką. Ale wreszcie, poprzez miejscowego weterynarza, Lindsey udało się znaleźć rodzinę, która szukała miłego, dorosłego kota. Pojechała razem z Toddem, aby odwieźć kotkę do Key Largo, gdzie ludzie ci mieli swój dom. Dwie małe dziewczynki przywitały nowego przybysza tak radośnie, że nie ulegało wątpliwości, iż kotka została oddana naprawdę w dobre ręce.

Ale mimo wszystko, gdy wracali oboje do swego Vaca Key, Lindsey było smutno. Todd również był przygnębiony. W obawie, aby się nie rozpłakał, Lindsey prowadziła wóz przekraczając nieco dozwoloną prędkość. Liczyła na to, że mały rozpogodzi się, gdy tylko zobaczy swego Bożo.

Niestety, gdy wrócili do domu, kotka nie można było nigdzie znaleźć. Nikt z sąsiadów go nie widział. Todd czekał na niego przez całe popołudnie, a potem jeszcze długo po zmierzchu. Na próżno. Bożo się nie pojawił.

Chłopiec był tak strapiony, że Lindsey naprawdę to przeraziło. Tuliła malca przez całą noc, próbując go jakoś pocieszyć. Uspokajała go, zapewniając, że kot na pewno się znajdzie. Gładziła jego ciemne włosy, ale gdy spojrzała mu w oczy i spostrzegła, że są one wypełnione łzami, sama omal się nie rozpłakała. Mały nie powiedział ani słowa, a Lindsey przytuliła go do siebie jeszcze czulej.

– Boże, nie pozwól, by z kotem stało się coś złego – powtarzała bez przerwy bezgłośną modlitwę.

– Spraw, by wrócił do domu. To dziecko tak bardzo go potrzebuje. Błagam Cię, zrób to dla niego.

Kot jednak przepadł na dobre i nigdzie nie można było go odnaleźć.

 

Sąsiadka, pani Feldman – jedyny prócz nich stały mieszkaniec domków w Vaca Key – przypomniała sobie, że tego popołudnia, gdy zginął Bożo, jakichś dwóch podejrzanie wyglądających osobników przyjechało czarnym dżipem do willi, która stała przy samej plaży na południe od domków. Kiedyś była ona hotelem, a teraz remontowano ją na czyjś prywatny użytek. Stale kręcili się tam jacyś robotnicy.

Naomi Feldman nie widziała, kiedy ci osobnicy wyjechali. Myślała, że są to również ludzie zatrudnieni przy remoncie, choć naprawdę nie wyglądali przyzwoicie, a ich dżip miał na błotniku nalepkę jakiejś agencji wynajmującej łodzie dla wędkarzy w Key West. W sumie był to rozpaczliwie nikły trop.

Todd znowu stał się tak smutny, że Lindsey nie mogła wprost na to patrzeć. Była to dla niego kolejna bolesna strata – zbyt wiele złych doświadczeń jak na jego wiek.

Starała się więc za wszelką cenę odnaleźć kota. Zadzwoniła do wszystkich okolicznych weterynarzy, dała ogłoszenie do miejscowej gazety i zwróciła się o pomoc do lokalnego radia. Na nic się to, niestety, nie zdało.

Zaproponowała Toddowi, że znajdzie mu jakiegoś innego kotka, ale mały ze łzami w oczach nie zgodził się na to. Rozumiała go doskonale. Bożo przyszedł na świat niemal na ich progu, a Todd był pierwszą ludzką istotą, która go dotykała czy w ogóle ujrzała na własne oczy. Nic dziwnego, że chciał tego właśnie kota, a inne go nie interesowały.

Przyglądając się dziecku, które ponownie godzinami nie mówiło ani słowa, zamknięte w sobie i jakby nieobecne, Lindsey nie mogła sobie darować, że Bożo został pozostawiony poza domem. Mogła przecież złamać umowę z panem Hidalgo i przetrzymać Bożo przez kilka godzin w bezpiecznym zamknięciu. Dziura w niebie by się z tego powodu nie zrobiła.

Kiedy stało się jasne, że kot zginął bezpowrotnie, Lindsey uciekła się do drastycznych środków. Zadzwoniła do osób, które wzięły od nich pozostałe kociaki, mając nadzieję, że może ktoś zechce oddać któregoś z nich. Liczyła na to, że Todd łatwiej zaakceptuje siostrzyczkę lub braciszka swego zaginionego ulubieńca. Ale na nic to się nie zdało: żadna z indagowanych osób się na to nie zgodziła, a co więcej – czuły się one dotknięte taką propozycją.

Lindsey – upokorzona, lecz nadal uparta – wpadła na następny rozpaczliwy pomysł. Zadzwoniła do rodziny z Key Largo i błagała niemal, by zechcieli oddać jej kotkę, lub choćby obiecali, że dadzą im małe z jej następnego miotu.

Zdenerwowany pan domu kategorycznie odmówił. Po pierwsze, nie ma mowy, aby oddali zwierzę, które przyjęli pod swój dach. Należy ono do nich i koniec. A po drugie, są odpowiedzialnymi ludźmi i chcąc uchronić kotkę przed niepożądanym macierzyństwem i mnożeniem bezdomnych zwierząt, poddali ją zabiegowi, który uniemożliwia jej na zawsze posiadanie potomstwa.

Ostatnia nadzieja zawiodła. Zawiodły również wszelkie starania, by wyciągnąć Todda z kolejnej głębokiej depresji.

 

Po zaginięciu kota Lindsey i Naomi Feldman bardzo się zaprzyjaźniły. Pewnego wieczoru, siedząc na plaży, przyglądały się obie, jak Todd bezustannie – nie odzywając się ani słowem i nie podnosząc głowy – zajmuje się przesypywaniem piasku.

Naomi była niską, korpulentną, ale bardzo atrakcyjnie wyglądającą blondynką po czterdziestce.

– Przestań się wreszcie zamartwiać – zwróciła się do Lindsey, celując w nią wskazującym palcem. – Jeśli chcesz, żeby ten chłopiec był szczęśliwy, sama musisz nauczyć się być szczęśliwą. Przed tą całą historią z kotami miałaś zamiar wystawić na sprzedaż swoje obrazy w Key West. O jakiej galerii myślałaś?

– Whistling Lizard – odparła Lindsey. Rozkojarzona, niepewnie pokręciła głową. Właściwie powinna cieszyć się z tego, że ma zawód, który nie przywiązuje człowieka do miejsca. Była plastyczką, która zarobkowała malując ozdobne karty pocztowe na zlecenie różnych firm. Brakowało jej jednak pewności siebie i nie śmiała dotąd wystawiać innych swoich prac w galeriach.

– Zawieź im jakieś swoje obrazy – zachęcała Naomi, serdecznie klepnąwszy ją w kolano. – Życie toczy się dalej. Malowałaś ostatnio coś innego niż te pocztówki?

– Nie. Tak mnie absorbowała ta kotka i kocięta... To były jedyne moje modele. A teraz pochowałam te obrazki... Ze względu na Todda. No i... mnie też robiło się smutno, gdy na nie patrzyłam.

– Rozumiem – powiedziała Naomi. – Ale masz jeszcze swoje poprzednie prace. Pejzaże z morzem i kwiatami.

– Tak. Powinnam je zawieźć. Rzeczywiście muszę się włączyć w normalny nurt życia. – Zawstydzona tym, że ciągle jest zaabsorbowana własnymi sprawami, próbowała zmienić temat. – Co się stanie z tą willą? – spytała, wskazując ruchem głowy na pseudowiktoriańską budowlę, położoną bliżej morza i górującą nad znacznie skromniejszą zabudową letniskowych domków. – Kiedy zjawi się nowy właściciel?

– Lada dzień. Służba się tam właśnie instaluje. Ale to nic pewnego. Każdego dnia słyszy się co innego. Ostatnia wersja jest taka, że ma on się tu wprowadzić tylko na jakiś czas. Na próbę. Jeśli mu się tu nie spodoba, to wystawi willę na sprzedaż. Mało kogo stać na tak kosztowny eksperyment!

Lindsey odetchnęła głęboko morskim powietrzem i poprawiła przepaskę podtrzymującą jej włosy. Miała na sobie skromny niebieski kostium kąpielowy. Naomi, mimo iż znacznie od niej starsza, ubrana była bardziej ekstrawagancko. Jej plażowy przyodziewek ukazywał znacznie więcej opalonego ciała, a na piersiach wyhaftowane miała dwie złote rozgwiazdy.

– Ładnie tam musi być w środku – powiedziała, przyglądając się w zadumie willi. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby tam pomieszkać. Nawet przez jedną noc.

Lindsey pokiwała głową. Patrzyła' na samotnie bawiącego się Todda. Ceny wynajmu na Forida Keys były bardzo wygórowane. Obie miały szczęście, że udało im się wynająć te ich chatki tak tanio.

Pan Hidalgo – właściciel sześciu domków położonych na tym kawałku plaży – zmęczony był turystami i wolał wynajmować je całorocznym lokatorom. Ludziom jednak wydawały się one z reguły za małe, by mieszkać w nich na stałe; kolejni lokatorzy wprowadzali się i wyprowadzali – i w rezultacie tylko Naomi i Lindsey pozostawały „stałymi" ich mieszkankami.

– Czym się zajmuje ten człowiek? – spytała Lindsey. Próbowała sobie wyobrazić, jak może się czuć ktoś, kto ma taką wspaniałą nadmorską posiadłość. – Chodzi mi o tego nowego właściciela willi.

– Dobrze, że mnie pytasz. Zdołałam się o nim sporo dowiedzieć. To jakiś znany facet z branży muzycznej. Najpierw grał i występował, potem pisał teksty. A teraz zajmuje się czymś, co nazywają „world beat". Nie bardzo nawet wiem, co to takiego.

– „World beat"? Zdaje mi się, że pomysł polega na tym, by muzycy rockowi wykorzystywali tradycje muzyki ludowej z różnych stron świata. Wyobraź sobie na przykład takie połączenie szkockiego folka z rockiem.

– Rock and roli na kobzie! – Naomi skrzywiła się. – Potrafię się bez tego obyć. W każdym razie facet nazywa się Max Dunne i jest podobno kompletnie zwariowany. Znasz tych współczesnych gwiazdorów. Na występach potrafią podpalać gitary i połykać żywe nietoperze. I wszyscy mają eremy.

Lindsey przestała na chwilę przyglądać się mewom, pokręciła głową i uśmiechnęła się.

– Masz zapewne na myśli haremy. Eremy to pustelnie. A jego nazwisko nic mi nie mówi. – Sięgnęła po swój granatowo-biały płaszcz kąpielowy i otuliła się nim. – Muszę zabrać Todda do domu. Robi się chłodno.

Próbowała wstać, ale Naomi schwyciła ją za rękę i zatrzymała na miejscu.

– Lindsey! Pojedz jutro do tej galerii. Zawieź im swoje obrazy. Chętnie zajmę się Toddem. Proszę cię, zrób to dla mnie!

– Ależ Naomi... To miło z twojej strony, ale naprawdę nie mogę... – Lindsey przecząco pokręciła głową. Wieczorny wiatr rozwiewał jej włosy.

– Ale ja cię bardzo proszę – nalegała jej starsza przyjaciółka. – Lubię zajmować się dziećmi. Przynajmniej takimi grzecznymi jak Todd. Nie powinnam wyjść z wprawy. Ze względu na moje wnuki.

W końcu Lindsey się zgodziła. Późnym wieczorem, gdy Todd był już w łóżku, zaczęła przeglądać swoje szkice i obrazy. Skrzywiła się boleśnie, gdy zobaczyła malowane przez siebie koty. Te kilka obrazków odłożyła na bok. Nie potrafiła ich w tym momencie wystawić na sprzedaż. Raz jeszcze złapała się na tym, że się modli, choć teraz wiedziała już, że modli się o coś niemożliwego.

 

Keys nie jest właściwie przylądkiem, lecz szeregiem maleńkich wysp rozciągających się na południowy zachód od koniuszka półwyspu Floryda. Przylądek uczyniono z nich sztucznie, łącząc je niesamowitym pasmem mostów i autostrad. Najdalej wysunięty jest Key West, który u zarania swej nowożytnej historii zasłynął jako piracki port. Lindsey uwielbiała tę miejscowość. W niczym nie przypominała ona nobliwego kurortu. Hałaśliwe, rozwrzeszczane, bajecznie kolorowe miasteczko zachowało swój tropikalny, trochę awanturniczy charakter. Czuło się, że jest to miejsce wesołe i beztroskie, a jednocześnie niespokojne i nie do końca bezpieczne.

Po długim pobycie w absolutnie spokojnym Vaca Key, Lindsey jeszcze silniej odczuwała ten kontrast; beztroska atmosfera Key West cieszyła ją i fascynowała. Krążyła po sklepikach na Duval Street, szukając jakichś drobnych upominków dla Todda i Naomi. Zafundowała sobie lunch w kawiarence pod gołym niebem.

Z właścicielem galerii rozmawiała rano telefonicznie. Ustalili godzinę spotkania, ale teraz, gdy nadszedł czas, by skontaktować się z nim osobiście, czuła się bardzo onieśmielona. Pracując dla firm pocztówkowych, przyjmowała zlecenia przez telefon, swe prace zaś przesyłała pocztą. Nie wymagało to żadnych osobistych kontaktów i sytuacja, w której musiała się zetknąć twarzą w twarz z kimś obcym po to, by przekonać go, że ma do sprzedania coś wartościowego, była dla niej obca i nie znana.

Ale zebrała się jakoś na odwagę i z dumnie podniesioną głową wkroczyła do galerii. Miała na sobie swój najbardziej elegancki strój: zielonocytrynowy kostium z lnianej dzianiny i dobrane do niego kolorystycznie sandałki na wysokim obcasie. Włosy zaczesała do tyłu i związała biało-zieloną wstążką.

Szczupły subiekt spojrzał na nią podejrzliwie. Gdy przedstawiła się, powiedział jej, że właściciela galerii nie ma. Poszedł robić coś na swojej łodzi. Cała jej krucha pewność siebie gdzieś się ulotniła.

– Ale... przecież miał tu na mnie czekać. Jest pierwsza trzydzieści – wyjąkała Lindsey.

– Pan Budd jest wolnym człowiekiem. Nie musi żyć trzymając się rozkładu dnia, tak jak my, zwykli śmiertelnicy – westchnął subiekt. – Jeśli chce się pani z nim zobaczyć, musi pani udać się na przystań.

– Czy... czy on tam mnie oczekuje? Czy po prostu zapomniał? Jak pan myśli? – spytała, czując się nieswojo w roli lekceważonego petenta.

– Powiedział, że mam panią tam skierować. – Subiekt sięgnął po miotełkę z piórek do odkurzania. – Przystań przy Mallory Square. Łódź nazywa się „Pogo". Chciałbym być na tyle bogaty, aby móc wychodzić, kiedy mi się spodoba. – Prychnął z dezaprobatą i zaczął strzepywać kurz z mewy z brązu.

Lindsey podziękowała mu, ścisnęła pod pachą tekę z obrazami i powędrowała z powrotem ulicą Duval. Rozżarzone słońce w połączeniu ze wzrastającą wilgotnością tropikalnego powietrza Florydy czyniło poruszanie się wczesnym popołudniem czymś bardzo uciążliwym. Przeklinała w duchu Jona Budda za to, że nie czekał na nią w swej uroczej, klimatyzowanej galerii.

Znalazła wreszcie przystań i zaczęła wędrować wzdłuż nie kończącego się szeregu jachtów. Nie mogła znaleźć żadnego „Pogo" i zdała sobie nagle sprawę, że w ogóle nie wie, jakiego rodzaju łodzi ma szukać. Przystanęła i zaczęła się bezradnie rozglądać.

– Zgubiłaś się, sierotko Marysiu? – usłyszała nagle niski, lekko ochrypły głos o ujmującym brzmieniu.

Odwróciła się natychmiast, by zobaczyć, kto do niej mówi.

– Tutaj, tutaj, śliczna! Szukasz kogoś?

Przejęta niepokojem napotkała nagle wzrok nieznajomego. Jego oczy wydały jej się zaskakująco wyraziste – tak szaroniebieskie i naładowane elektrycznością jak burzowa chmura. Było to bardzo męskie, wyzywające spojrzenie, a jednocześnie jakby trochę prześmiewcze. Poczuła się zażenowana, wytrącona z równowagi i niemal zatrwożona.

Mężczyzna polegiwał sobie leniwie, rozciągnięty na leżaku stojącym na pokładzie jakiegoś obdrapanego kabinowego jachtu. Łódź była w strasznym stanie, haniebnie wprost zaniedbana.

A on sam również prezentował się niewiele lepiej. Jego kasztanowobrązowe włosy były tak długie, że podwijały mu się na kołnierzu rozchełstanej koszuli roboczej, od której rękawy zostały po prostu oddarte. Leżał rozwalony, z dłońmi podłożonymi pod głowę. Ramiona miał spalone słońcem i mocno umięśnione. Był boso, a jego stroju dopełniały spłowiałe dżinsowe szorty. Opalone nogi, tak jak i reszta jego ciała, prezentowały się wyjątkowo okazale. Ciemne włosy rozwiewała mu ciepła bryza.

Jego uporczywe, nieruchome spojrzenie wyprowadziło Lindsey z równowagi. Lekceważący błysk źrenic zdawał się mówić, że rejestruje dokładnie każdy szczegół jej wyglądu z wyzywającą bezczelnością. Wyczuła emanującą z niego nieposkromioną zmysłowość i to sprawiło, że odetchnąwszy gwałtownie, powiedziała:

– Przepraszam, nie znam pana.

– Ale ja chciałbym cię poznać – odparł, leniwie się uśmiechając. Jego niebieskoszare oczy zdawały się z niespieszną dokładnością studiować każdy fragment jej ciała. Uśmiechnął się wreszcie całkiem już jednoznacznie, jakby zadowolony z wyniku dokonanych oględzin. – Pytałem cię już, śliczna, czy szukasz tu kogoś?

– Szukam pana Jona Budda. Na „Pogo". – Lindsey ścisnęła mocniej pod pachą tekę z obrazami.

Odchylił się jeszcze bardziej do tyłu na tym swoim postrzępionym leżaku. Długie, mocne mięśnie ud napięły się pod brązową skórą. Nie potrafiła tego nie zauważyć i poczuła się jeszcze bardziej niepewnie.

– Zacny statek „Pogo"? Stoi na ósmym slipie przy tej samej kei. Przypomnij mu, śliczna, że jest mi winien sześć puszek piwa. Gdybyś wracając je przyniosła, oczywiście postawię ci drinka.

Jeszcze raz obejrzał ją tak samo jak przedtem i uśmiechnął się całkiem już impertynencko.

Lindsey zdążyła odwyknąć od mężczyzn. Szczególnie takich jak ten – wielkich, półnagich i muskularnych. Czuła niespokojne łomotanie serca i jednocześnie wstydziła się swojej reakcji.

Wzruszyła ramionami, wymamrotała jakieś „dziękuję", szybko odwróciła się i odeszła.

– Hej! Śliczna! – zawołał za nią. – Może chcesz wyjść za mąż? Właśnie rozglądam się za żoną. Nie zechciałabyś się przymierzyć do tej roli? Choćby na próbę!

Wyprostowała ramiona i starała się go zignorować. Ale oddalając się pośpiesznie, ciągle jeszcze czuła na sobie jego wzrok. Bezczelny i prześmiewczy.

Przyzwoitość nakazywała, aby odetchnąć z ulgą – co uczyniła zresztą – ale, jakby wbrew sobie, poczuła mrowienie w okolicach kręgosłupa. Bezsprzecznie był to typ mężczyzny, który ekscytował seksualnie kobiety – obojętnie, czy im się to podobało, czy nie. A Lindsey to się zupełnie nie podobało. Żeby taki akurat facet!

– pomyślała z niechęcią.

Dzięki Bogu Jon Budd w niczym nie przypominał podejrzanego osobnika, którego miał być rzekomo znajomym. Elegancki i wymuskany, wyglądem przypominał modela reklamującego usztywniacze do kołnierzyków. Przyjął ją w salonie swego nieskazitelnie prezentującego się jachtu. Jego zachowanie, choć nienaganne, miało w sobie coś z gderliwej pedanterii.

Lindsey długo nie mogła się zorientować, czy jej prace mu się podobają. Stwierdził w końcu, że warsztatowo są poprawne i mimo banalności tematów powinny się dobrze sprzedawać. Zgodził się wystawić w galerii kilka akwarel i poprosił o pozostawienie całej teki – aby mógł się spokojnie zastanowić nad ich wyborem. Z radością na to przystała.

Opuściła „Pogo" w optymistycznym, niemal beztroskim nastroju. Całkowicie zdążyła zapomnieć o sąsiedzie Budda z tej samej przystani, wielkim mężczyźnie, który uśmiechał się dwuznacznie i wyglądał jak pirat. Przypomniała sobie o nim dopiero wtedy, gdy przechodziła obok zdezelowanego jachtu. Stwierdziła z ulgą, że jego podejrzanego właściciela nie ma już na pokładzie.

Zatrzymała się na chwilę. Jak można było doprowadzić łódź do takiego stanu! Ten człowiek powinien się tego wstydzić. Jest to świadectwo kryminalnej wprost nieodpowiedzialności.

Na burcie jachtu obłaziły z farby koślawe litery anonsujące jego nazwę: „Wielkie Nadzieje". Wydało jej się to przesadnie ironiczne jak na dobry żart.

Właśnie miała już odejść, gdy nagle kątem oka zauważyła, że na pokładzie coś się poruszyło. W tym samym momencie usłyszała dźwięk, który wydał jej się dziwnie znajomy. Ciche, jakby nieco gniewne miau...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin