Simpson_Joe_-_Dotkniecie_pustki.pdf

(935 KB) Pobierz
David Morrell
Joe Simpson
Dotknięcie pustki
(Przełożyli: Danuta Hołata i Wacław Sonelski)
Przedmowa
Poznałem Joe w Chamonix zimą tamtego roku. Podobnie jak wielu wspinaczy
zdecydował, że nadeszła pora, aby nauczyć się jeździć na nartach, lecz nie miał
najmniejszego zamiaru dołączyć do kursu narciarskiego i wolał ćwiczyć sam. Dużo już
wówczas o nim słyszałem i czytałem - znałem historię jego niewiarygodnych przygód i
ocierania się o śmierć, a szczególnie tez ostatniej eskapady do Peru. Opowieści wszakże z
drugiej ręki nie robiły na mnie większego wrażenia.
Gdy siedzieliśmy w barze w Chamonix, z trudem dopasowywałem do niego
legendarną reputację. Ciemnowłosy, z nieco punkową fryzurą i ostrym sposobem bycia, jakoś
bardziej kojarzył się z ulicami Sheffield niż górami. Potem przestałem o nim myśleć, aż do
czasu, gdy wziąłem do ręki maszynopis Touching the Void . Poruszyła mnie nie tyle niezwykła
treść tej książki - a jest to jedna z najbardziej niewiarygodnych historii ludzkiej
wytrzymałości - ale raczej jej poziom literacki: wrażliwość i dramatyzm, które pozwalają ująć
słowem skrajną trwogę i cierpienie - odczucia zarówno własne, jak i partnera, Simona Yatesa.
Od momentu, kiedy Joe podczas zejścia pośliznął się i spadł łamiąc nogę, przez samotną
gehennę w szczelinie lodowca, aż po chwilę, gdy przywlókł się do obozu - nie potrafiłem,
przykuty do książki, przerwać czytania.
Jeśli by szukać dla jego walki o przeżycie właściwego tła, to mógłbym ją porównać z
tym, co sam przeżyłem na Ogre w 1977 roku , kiedy to Doug Scott spadł podczas zjazdu ze
szczytu i złamał obie nogi. Na tym etapie nasza sytuacja była podobna do położenia, w jakim
znaleźli się Joe i Simon, gdy wydarzył się wypadek: dwóch ludzi w pobliżu wierzchołka
wyjątkowo niegościnnej góry. Lecz w naszym przypadku było jeszcze dwóch innych
członków zespołu, którzy siedzieli w śnieżnej jamie na przełęczy tuż pod kopułą szczytową.
Złapała nas burza śnieżna i potrzebowaliśmy sześciu dni - z czego pięć bez jedzenia - by zejść
na dół. Po drodze pośliznąłem się i złamałem żebra. To było z pewnością najgorsze z moich
górskich doświadczeń, jeżeli jednak porównać je do tego, co przeszedł Joe - wygląda dość
blado.
Podobna rzecz wydarzyła się też w Karakorum, w 1957 roku na górze Haramosh.
Celem wyprawy z Uniwersytetu Oksfordzkiego było pierwsze wejście na ten szczyt o
wysokości 24 270 stóp. Właśnie zapadła decyzja o odwrocie, gdy dwaj wspinacze: Bernard
Jillot i John Emery postanowili podejść granią trochę wyżej, by zrobić kilka fotografii - i
zmiotła ich lawina. Przeżyli upadek, a towarzysze zaczęli schodzić w dół, by przyjść im z
pomocą. To był dopiero początek tamtej rozciągniętej w czasie katastrofy, z której uszły z
życiem tylko dwie osoby.
Tę dramatyczną i poruszającą historię opowiedział zawodowy pisarz. Brakowało jej
zatem bezpośredniości i siły, jakie przenikają opowieści o własnych przeżyciach. I tu Joe
Simpson wygrywa. Opisał nie tylko jedną z najbardziej niewiarygodnych relacji z walki o
życie, jakie znam, ale zrobił to wyśmienicie. Dzięki temu książka zasługuje na to, by stać się
w swym gatunku pozycją klasyczną.
CHRIS BONINGTON
Światowej sławy alpinista,
kierował zakończoną sukcesem wyprawą,
która dokonała pierwszego przejścia
południowej ściany Annapurny w 1970 roku
oraz w 1975 - południowo-zachodniej
ściany Everestu.
luty 1988
Simonowi Yatesowi,
za dług, którego nigdy nie spłacę.
Przyjaciołom, którzy poszli w góry
i nie wrócili.
1
W górach, poniżej jezior
Leżę w śpiworze, zapatrzony w światło sączące się przez czerwono-zieloną kopułę
namiotu. Simon chrapie głośno, od czasu do czasu drgając przez sen. Możemy być gdzieś,
gdziekolwiek. Wnętrze namiotu jest zawsze anonimowe. Kiedy zasuwamy zamek i świat
zewnętrzny znika z pola widzenia, zatraca się wszelka świadomość miejsca. W Szkocji,
Alpach czy Karakonom - wszędzie tak samo. Szelesty, łopot płachty na wietrze, uwierające
przez podłogę kamienie, kwaśny zapach skarpet i potu - to wrażenia uniwersalne, równie
swojskie, jak ciepły komfort puchowego śpiwora.
Na zewnątrz niebo jaśnieje, a szczyty chwytają pewnie pierwsze promienie słońca.
Może jakiś kondor polatuje nad namiotem w prądzie ciepłego powietrza. To niewykluczone,
skoro wczoraj po południu widziałem jednego, krążącego nad obozem. Otacza nas wspaniały
amfiteatr oblanych lodem gór - piękniejszych dotąd nie widziałem. W głębi namiotu, jedynie
huk lawin spadających regularnie z Cerro Sarapo przypomina mi, gdzie jesteśmy: w paśmie
Cordillera Huayhuash, Andów peruwiańskich, oddaleni o czterdzieści pięć kilometrów
uciążliwego marszu od najbliższej wioski.
Tak mi dobrze w bezpiecznym i przytulnym wnętrzu namiotu, że z najwyższą
niechęcią wyłażę ze śpiwora, aby zmierzyć się z zadaniem rozpalenia benzynowej maszynki.
W nocy spadło trochę śniegu i zmrożona trawa trzeszczy pod stopami, gdy idę w kierunku
ogromnego, nachylonego głazu, pod którym urządziliśmy kuchnię. Po drodze mijam
namiocik Richarda, na wpół zapadnięty i oszroniony. Nie dochodzą z niego żadne oznaki
życia. Siadam w kucki pod przewieszoną skałą, rozkoszując się chwilą całkowitej samotności.
Niestety maszynka mimo podgrzewania, z oślim uporem nie reaguje na zanieczyszczone
paliwo. Gdy łagodne metody zawodzą, stawiam ją brutalnie na rozpalonym palniku
butanowym. Ożywa momentalnie, plując wokoło półmetrowymi płomieniami, w bezsilnym
proteście przeciw zabrudzonej benzynie.
Woda powoli się grzeje, a ja patrzę na szerokie i zasłane kamieniami suche łożysko
rzeki. Wielki głaz, pod którym przycupnąłem - niewidoczny z daleka tylko w najgorszą
pogodę - znaczy miejsce naszego obozu. Na wprost, nie dalej niż o dwa i pół kilometra,
wznosi się ogromna, prawie pionowa ściana śniegu i lodu, zwieńczona wierzchołkiem Cerro
Zgłoś jeśli naruszono regulamin