David Morrell - Ostatnia Szarża.pdf

(825 KB) Pobierz
DAVID MORRELL
OSTATNIA SZARŻA
Dla Henry'ego Morrisona
Wojna znaczy okrucieństwo; nie da się ich rozdzielić.
William Tećumseh Sherman
JEDEN
Tematem tej książki są wydarzenia historyczne. Niektóre postaci i epizody zostały wymyślone, lecz
zasadniczą jej materię stanowią fakty. Tam gdzie to było możliwe, autor posłużył się fragmentami
autentycznych rozmów i zachowanymi relacjami opisywanych wypadków.
EL PASO, TEXAS, 8 marca — Generał Gabriel Gavira otrzymał dziś w Juarez nie
potwierdzony jak dotąd raport o śmierci dwóch Amerykanów, Franklina i Wrighta, zabitych
w poniedziałek przez bandytów Villi w Pacheco, między Casas Grandes a Janos, w Chi-
huahua.
W doniesieniach tych brak informacji o losie żony i nieletniego syna pana Wrighta, których
widziano w Pacheco w towarzystwie obu mężczyzn.
Gavira oświadczył, że Wright i Franklin — znani tu mormońscy rancherzy, żyjący na
zachód od Casas Grandes — zlekceważyli ostrzeżenie, które wysłał po otrzymaniu
pierwszych wiadomości o ruchach wojsk Villi na tym obszarze do wszystkich
Amerykanów, przebywających w północno-zachodnich rejonach stanu Chihuahua.
COLUMBUS, NEW MEXICO, 8 marca — Oddziały Francisca Villi dotarły dzisiaj do
rancha Palomas Land and Cattle Company w No-gales, Chihuahua, szesnaście kilometrów
od granicy i siedemdziesiąt kilometrów na południe stąd — tej treści depeszę nadesłał
dzisiaj amerykański zarządca rancha.
Nie ma w niej wzmianki o Arthurze McKinneyu, Jamesie Corbetcie i Jamesie O'Neillu,
amerykańskich hodowcach bydła, rzekomo uprowadzonych dzień wcześniej.
WASHINGTON, 8 marca — Departament Stanu otrzymał potwierdzenie meldunku o
obecności Villi na ranchu Palomas w Nowym Meksyku, kilkadziesiąt kilometrów na
południe od Columbus. Żadne informacje nawiązujące do wcześniejszych doniesień, jakoby
ludzie Villi zabili w okolicach Casas Grandes dwóch Amerykanów, Franklina i Wrighta,
nie dotarły do Waszyngtonu. Poza jednym człowiekiem, wszyscy Amerykanie zatrudnieni
na ranchu Palomas przeszli na amerykańską stronę granicy przed nadejściem Villi. Jak się
dowiadujemy, siły Villi ocenia się na czterystu ludzi. *
Columbus, Nowy Meksyk, rok 1916. Nic, nawet jednego drzewka.
Trochę kolczastych krzewów między domami i namiotami, pojedyncze badyle wyschłej
trzciny wzdłuż rowu przy przecinającej miasto z południa na północ drodze. Tu i ówdzie
kaktusy i oset. Pustynia. Piasek i skały. Nie spodziewał się czegoś takiego. Wyjrzawszy
przez okno wagonu pomyślał, że to chyba przedmieście. Później pociąg zatrzymał się,
wszyscy zaczęli wstawać, więc i on się podniósł, zarzucił plecak na ramię i wysiadł.
Spojrzał wzdłuż składu, za lokomotywę, gdzie kończyły się zabudowania. Jakie tam
przedmieście! Całe miasto to raptem ze cztery przecznice. Stał na peronie, próbując
opanować uczucie zawodu. Pamiętał zieleń El Paso; Rio Grandę, elektryczne tramwaje.
Podczas trzydniowego pobytu w Fort Bliss wolne chwile spędzał przesiadując w cieniu
drzew na placu alarmowym, chłodząc się w rześkich podmuchach wiatru. Na północy, tam
skąd pochodził, była jeszcze zima. Gołe drzewa, brązowa, zwiędła trawa. Ale w Teksasie
marzec był całkiem przyjemny. Było ciepło, a wiosenne deszcze barwiły ziemię
rozkwitającą roślinnością; niewyblakłą, nie wypaloną jeszcze upałem. Mówiono mu, że
wiosną na pustyni można zobaczyć kwiaty, ale odkąd opuścił El Paso, nie widział żadnych
kwiatów. Teraz wiedział, że kpili sobie z niego. Tu nic nie rosło. Chaty z suszonej cegły,
drewniane domy, spieczone żarem ulice, wychudły pies o zapadniętych bokach, z
wywieszonym językiem pomykający w stronę rowu. Spojrzał
* Fragmenty doniesień korespondentów New York Times z 9 marca 1916 r. (przyp. autora).
10
na spękane od słońca, pokryte pyłem deski peronu i przesunął po nich butem. Rzucił okiem
na zakurzone okna budynku stacji, oblizał wargi i rozejrzał się jeszcze raz.
O ile mógł się zorientować, na lewo od torów rozciągał się obóz wojskowy. Wracający z
przepustek żołnierze, którzy przyjechali tym samym pociągiem, wysiedli na tę stronę i ze
swoimi plecakami pomaszerowali w kierunku rzędu długich drewnianych budynków, czy
raczej baraków, spoza których dochodziło rżenie koni. Dotarł do końca peronu i ujrzał flagę
oraz tablicę z napisem CAMP FURLONG. Dwóch oficerów wyszło z przysadzistego
budynku z suszonej cegły. Miał rację. To obóz wojskowy. Słońce, wiszące teraz nisko nad
torami, świeciło mu prosto w oczy, a gruba wełniana koszula kleiła się do spoconych piersi.
Niebo nadal przesłaniała biaława mgiełka. Zahuczała lokomotywa. Pociąg ruszył i po
chwili ostatni wagon przesunął się obok niego. Miasto po drugiej stronie torów było
właściwie takie samo. Takie same drewniane chałupy, domy z gliny, kilka piętrowych,
wyglądających na hotele, budynków, sklep, poczta i piaszczyste, jak po tej stronie, ulice.
Ale chyba za sprawą zachodzącego słońca wszystko to wyglądało jakoś dziwnie, inaczej;
zabarwione na brązowo, nieostre i jakby oddalone; zupełnie jak na fotografii. Widział jak
dwaj mężczyźni w workowatych garniturach wychodzą zza rogu, słyszał posapywanie
automobilu, dochodzące gdzieś z północnej strony miasta. Podszedł do krawędzi peronu i
spojrzał w tamtym kierunku, ale nie dostrzegł źródła dźwięku, chociaż ulica biegła prosto i
całkiem wyraźnie widział, gdzie miasto się kończy. Pięć przecznic. Ani kropli wody w
rowie.
Kompletna pustka.
Sierżant musiał tam być od dawna. Stał i przyglądał mu się przez zakurzone okna stacji.
Ujrzał go, gdy odwrócił się na odgłos skrzypienia drzwi za plecami. Surowa twarz, niska,
krępa sylwetka, podwinięte rękawy i luźne spodnie wpuszczone w wysokie buty. Kurz na
jego twarzy sprawiał, że wyglądał jak nie ogolony.
Chłopiec zesztywniał w postawie na baczność i zasalutował.
— Twoje nazwisko? — rzucił sierżant.
— Prentice.
— Prentice, panie sierżancie. I nie musisz salutować. Zobaczymy twój rozkaz.
Chłopak pogrzebał w plecaku i pokazał swoje dokumenty.
11
— A co z resztą?
— Nie rozumiem. Z jaką resztą?
— Z pozostałymi. Prosiliśmy o dziesięciu, dali nam trzech. Więc gdzie jeszcze dwaj?
— Naprawdę nie mam pojęcia.
— Tu piszą, że jesteś z Ohio. Dziewiętnaście lat, sześć tygodni w służbie. I przydzielili cię
do kawalerii. — Sierżant pokręcił głową. — Do kawalerii. Nie wiem, co ma z tego
wyniknąć. No dobrze, czego się dowiedziałeś?
— Nie rozumiem.
— Konie. Co wiesz o komach? Jakich używamy?
— Ach, rozumiem. O to chodzi.
— Właśnie. O to. Więc co powiesz? Podobno jesteś kawalerzystą. No więc, udowodnij to.
Jakich...
— Krzyżówka araba i amerykańskiego. Sierżant zmrużył oczy.
— Siodło? — rzucił kolejne pytanie.
— Zmodyfikowane McClellana. ~ To znaczy?
— Przedni łęk wysunięty do przodu, wysoki, bez uchwytu. Tylny zaokrąglony.
— Zalety?
— Raczej niewielkie. Olstra lubią się odpinać. Tybinki są za miękkie, kula uwiera i cały
ciężar jeźdźca spoczywa na kręgosłupie konia. Poza tym puśliska są zbyt sztywne. Ocierają
boki zwierzęcia.
— Gdzieś ty się tego nauczył? W jakimś klubie polo w Cincinnati?
— Nie. Pod Cleveland. Na farmie mojego ojca. Sierżant zacisnął wargi i przyjrzał mu się
uważnie.
— W porządku. Może i mieli rację, że cię tu przysłali.
Pomieszczenie miało jakieś trzy metry szerokości i tyleż długości. Trzy prycze, kilka półek,
niewielki brzuchaty piecyk i zdjęcia z katalogu Searsa — reklamy damskich gorsetów — na
ścianach.
— Do jutra wystarczy. Ci trzej są na przepustce.
Zdjął plecak i rozejrzał się. Podłoga pokryta była warstwą błota. Przez szczeliny w ścianach
z surowych desek widać było zachodzące słońce. Zauważył, że nogi prycz wstawiono w
otwarte puszki. Odwrócił się do sierżanta i pytająco zmarszczył czoło.
12
— A tak. I skoro już przy tym jesteśmy, zwróć uwagę, że prycze nie dotykają ścian. Tu jest
inaczej niż na północy. Są trzy rzeczy, o których musisz pamiętać: pająki, węże i skorpiony.
Na dźwięk słowa „pająki" chłopiec aż się skulił.
— Jak wchodzisz, to najpierw bierzesz miotłę i wygarniasz spod łóżka. — Sierżant
ilustrował słowa odpowiednim pokazem. — Potem musisz podnieść koce i sprawdzić, czy
nie ma czegoś w posłaniu. Rano znów trzeba pogrzebać pod łóżkiem. Ubranie wytrzepać i
wytrząsnąć wszystko z butów. I nie spiesz się, jak je wkładasz. To żaden problem, kiedy już
złapiesz, o co chodzi.
— A po co te puszki pod pryczami?
— W jednej czwartej napełnia się je naftą. Silny, słodki zapach przenikał całą izbę.
— Jeśli coś chce wpełznąć na ciebie, kiedy śpisz, musi przejść przez naftę. Oczywiście nie
przejdzie. Wyczyść i napełnij jedną z tych puszek, a zobaczysz, co znajdziesz w niej po
tygodniu. Zdziwisz się.
Chłopiec nie chciał nawet o tym myśleć.
— No, to mniej więcej wszystko. Powiedz w kuchni, że jesteś nowy, dostaniesz jeść.
Zobaczymy się rano. Gdzie, powiadasz, była ta farma?
— Niedaleko Cleveland.
— Taa. Ja sam jestem z tamtych stron. Pamiętaj, co mówiłem
0 butach. — Sierżant wyszedł.
Chłopiec stał na środku pokoju, wdychał woń nafty i przyglądał się smugom słonecznego
blasku na podłodze. Czuł zapach kurzu
1 świeżego drewna. Westchnął powoli, oblizał wargi i głośno przełknął ślinę. Przez dobrą
chwilę stał tak bez ruchu, potem zdjął z głowy wojskowy kapelusz z okrągłym rondem i
zawiesił na kołku. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie powinien umieścić plecak, w końcu
zawiązał go mocno i powiesił obok kapelusza. Podszedł do drzwi, ale sierżanta nie było
nigdzie widać. Popatrzył na rząd chat po drugiej stronie drogi, stojące dalej baraki i
siedzących na werandzie żołnierzy. Tuman kurzu unosił się nad miejscem, gdzie jak
przypuszczał, znajdowały się stajnie. Wóz z podwójnym zaprzęgiem, klekocząc
drewnianymi resorami, sunął wzdłuż baraków. Żołnierze na werandzie nawet nie spojrzeli
w jego stronę. Po chwili światło zaczęło zmieniać barwę; zaszło słońce. Ochłodziło się i
zerwał się wiatr. Chłopiec stał w drzwiach, zastanawiając się, czy nie powinien coś zjeść.
Na myśl
0 smażonym boczku, kawie i sucharach poczuł kwaśny smak w ustach. Przebiegł wzrokiem
po łóżkach, jeszcze raz wyjrzał na zewnątrz
1 zaniknął drzwi.
13
Obudził go dźwięk gromu.
Śniły mu się zielone pola i kwitnące sady. Biegł pod górę, gdzie na szczycie wzgórza, przy
dębie, stał ojciec. Ale im szybciej się wspinał, tym odleglejszy stawał się wierzchołek.
Sylwetka ojca już tylko majaczyła w oddali. Wreszcie dobiegł, wspiął się ostatkiem sił, ale
ojca już nie było. Obrócił się w miejscu wypatrując go i zaczął przeszukiwać wzrokiem
zielone pola, łąki porośnięte bujną trawą i wzgórza, z których jedno, podłużne, ze skałami
na odległym końcu, wydało mu się nagle grobem; ojciec w środku wytężał siły i walczył,
by wyrwać się na powierzchnię. Zaczął padać deszcz. Początkowo łagodny, stopniowo
stawał się coraz gwałtowniejszy; zacinał, smagając go po twarzy. Nic już nie widział.
Wyciągnął ręce, chciał uchwycić się drzewa, ale nie mógł go znaleźć i nagle zesztywniał,
porażony błyskiem i dźwiękiem gromu.
Grzmot dobiegał gdzieś zza drzwi. Chłopiec siedział na łóżku, macając dokoła
wyciągniętymi dłońmi. Nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje. Sierżant się pomylił. Tylko
jeden z mieszkańców chaty był na przepustce. Pozostali dwaj wrócili tuż po dziewiątej i
przywitawszy się zdawkowo, poszli spać. Teraz odrzucali koce wykrzykując:
— Rany boskie! Co się, do diabła, dzieje?
Odgłosy strzelaniny szybko wyrwały ich z niepewności. Ściany chaty drżały od
nieustannego huku. Wyskoczyli z łóżek, wciągnęli spodnie i z karabinami w garści rzucili
się ku drzwiom, znikając w mroku.
Chłopiec nadal nie ruszał się, z miejsca. Ze swego łóżka widział chaotyczną kotłowaninę na
zewnątrz. Ogień wzmagał się. Błyski wystrzałów przecinały noc. Machinalnie, poruszając
się jak automat, odszukał złożone wieczorem na łóżku spodnie, włożył je i sięgnął po buty.
Zmartwiał, przypomniawszy sobie słowa sierżanta. Zostawił buty i po omacku ruszył w
stronę drzwi.
Nie miał pojęcia, skąd wzięli się ci wszyscy jeźdźcy. Zdawało się, że są wszędzie — nie
kończący się, rozwrzeszczany korowód olbrzymich postaci z łoskotem przewalający się
obok niego. Od strony budynków rozległy się wystrzały i pojedynczy jeźdźcy zaczęli
Zgłoś jeśli naruszono regulamin