Erich von Daniken - Szok po przrzybyciu bogów.doc

(1723 KB) Pobierz
Szok po przrzybyciu bogów

Książka powstała przy współpracy Ulricha Dopatki z Zurychu
Tytui oryginału: Der Gótter-Schock

Projekt okładki: Studio Grafiki Komputerowej Wydawnictwa Prokop
Redakcja i redakcja techniczna: Krzysztof Pruski

Źródła ilustracji kolorowych: 8 (fot.), 10, 13 — Rudolf Eckhardt, Berlin; 8 (rys.)

              Helenę Gerov, Wien; 14, 17 — Constantin Film, Miinchen; 19, 20, 24

— Heinrich Gerhard Franz; 25, 26 — G. Mossay/SOFAM, IPC, Bruxelles
Źródla ilustracji czarno-bialych: s. 32 — Frank Hurley; s. 51 — arch. Ulricha
Dopatki, Zurich; s. 124 — Ralf Lange, Zuchwil;
Pozostałe zdjęcia i ilustracje pochodzą z archiwum Autora

© 1982 by C. Bertelsmann Yerlag, Miinchen 1992

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1993


Wstęp


 


ISBN 83-86096-02-0

Skład: Wydawnictwo Prokop

Komputerowe przetworzenie i łamanie tekstu: „Iskra", Warszawa

Druk i oprawa: Lubelskie Zakłady Graficzne

Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1994

Wydanie I, nakład I: 40 tyś. egz.             


Drodzy Czytelnicy!

Lektura tej książki jest jak podróż w czasie. Jej początki sięgają 1492
roku, kiedy na horyzoncie pojawił się Krzysztof Kolumb — a prowadzi
w zamierzchłą, mglistą przeszłość, w czasy naszych najdawniejszych
przodków. Docieramy do epoki, w której z nieba zstępowali "bogowie"
i nauczali. Kim byli ci nauczyciele? Skąd przybyli? Opuścili nas na
zawsze, czy może ich potomkowie wrócą w dzisiejszych czasach?

Czy człowiek współczesny znów stanął wobec tajemnic znanych ze
starych przekazów? Jak zachować się wobec fenomenów UFO i istot
z Kosmosu? Czy wśród planetoid — gdzieś między Marsem a Jowiszem
— przemyka wielki międzygwiezdny statek kosmiczny? Czy ludzie są
ślepi? Czy nie chcemy widzieć, co dzieje się wokół nas?

Moja podróż w czasie, prowadząca w rejony tajemniczych spotkań,
nie byłaby możliwa bez pomocy pana Ulricha Dopatki. Pan Dopatka
był wieloletnim wicedyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej Zii-
rich-Irchel. Ma nos badacza — a do tego cechuje go mrówcza
pracowitość, niezbędna przy wyszukiwaniu niezliczonych źródeł pisa-
nych oraz ikonograficznych, które dzięki niemu mogłem wykorzystać
w tej książce. Serdecznie mu za to dziękuję.

A państwu, Drodzy Czytelnicy, życzę emocjonującej podróży w prze-
szłość, w teraźniejszość i w przyszłość.

Wasz

Erich von Daniken

CH-4532 Feldbrunnen
14 kwietnia 1992


5


I. Ludzcy bogowie

Zabawne w historii jest to,
że się zdarzyła.

Peter Bamm (1879-1975)

„Ujrzeliśmy dwie czy trzy osady, lud tubylczy coś do nas wołał,
dziękując Bogu. Paru tubylców przyniosło wodę, inni jedzenie. [...]
Zrozumieliśmy, że pytają, czy przybywamy z nieba." [1]

Tymi słowami syn Krzysztofa Kolumba uwiecznił pierwsze spotkanie
swojego słynnego ojca z „dzikusami". 12 października 1492 roku, po
trwającej 33 dni podróży, Kolumb wyszedł na ląd na San Salvador,
jednej z wysp Bahama. Oszołomieni i zdumieni w najwyższym stopniu
tubylcy nie pojmowali, co się stało. Już po pierwszym zetknięciu
z białymi nadzy Indianie o skórze koloru kawy zbiegli się zewsząd na
miejsce lądowania przybyszy. Tam ujrzeli ceremonię niepojętą. Ko-
lumb, kapitanowie i oficerowie dwóch mniejszych statków flotylli,
„Pinty" i „Nini", mieli na sobie przepyszne stroje. Byli ubrani
w granatowe i ciemnoczerwone aksamitne kaftany z białymi walońskimi
kryzami, pludry, fioletowe jedwabne pończochy, szerokie pasy nabijane
srebrem — na to była narzucona pelerynka hiszpańskiej kawalerii
dworskiej. Sam Kolumb — potwierdzone — miał kapelusz z szerokim
rondem, z którego zwieszały się pozłacane ozdoby. W jednej ręce
trzymał sztylet, w drugiej — sztandar królewski. Towarzyszący mu
oficerowie zatknęli dumnie w ziemi Nowego Świata flagi z literami „F"
oraz „I" — od imion pary królewskiej — Ferdynanda i Izabeli
Hiszpańskiej. Potem ze statku wygramoliło się dwóch brodatych
mnichów w brązowych habitach, niosących krzyż, który wbili obok
chorągwi królewskich. Na koniec do grupki dołączyła część załóg
— zawadiaki w pstrokatych ubraniach. Jedni brodaci, inni ogoleni. Na


ląd wytaczały się typy z tonsurami i bez. Jedni obuci, inni boso. Paru
kompanów, pachnących raczej niemiło, miało na sobie koszule w wielką
kratę, inni świecili jasnobrązową skórą nagich torsów, jeszcze inni mimo
upału mieli na głowach żelazne hełmy. Oczywiście wszyscy wzięli na ląd
noże, sztylety, strzelby — gromada doprawdy godna respektu.

Nawiasem mówiąc dziwne, że na widok tej nieokrzesanej bandy
Indianie nie uciekli gdzie pieprz rośnie. Zwyciężyło jednak zafas-
cynowanie obcymi. Poza tym Kolumb i jego oficerowie rozdawali
dzikim wspaniałe prezenty: tanie czerwone czapeczki, bezwartościowe
szklane paciorki, liche lusterka, jakieś grzebyki i „inne przedmioty
pośledniej wartości, które oni za godne ceny najwyższej uważali" [1].
Tubylcy z szacunkiem obdarzyli te śmiecie słowem turey, co znaczy

              niebo.

Przekonujący przykład cudu, dzięki któremu Kolumb robił z Indian
idiotów, miał miejsce dwa i pół miesiąca później. 26 grudnia 1492 roku
Kolumb i jego ludzie byli bohaterami święta, celebrowanego przez
odważnego do szaleństwa wodza Guacanagari z Haiti. Na powitanie
Kolumb podarował mu koszulę, parę spodni i parę rękawiczek. „Kiedy
myślał, że tego nie widzę, gapił się z zachwytem na rękawiczki"

              zapisał Kolumb [2]. Indiański książę Guacanagari był zapewne
wówczas najszczęśliwszym dzieckiem na całym szerokim świecie, bo po
zakończeniu uroczystości marynarze zauważyli, jak paraduje po brzegu
z dumnie wypiętą piersią i błogim uśmiechem. Oczywiście ubrany
w śmieszne pludry! Nim to jednak nastąpiło, Kolumb zademonstrował
swoją „boską" władzę: „Kazałem wypalić z bombardy i ze strzelby.
Indianie padli na twarz, usłyszawszy huk wystrzałów. Upłynęła dłuższa
chwila, nim odważyli się poruszyć". [2]

Znamy opis jednej strony — Kolumba. Jak wyglądałaby po stuleciach
relacja z takiego zdarzenia, gdyby napisali ją Indianie?

Pompa i bluff

Ledwie trzydzieści lat później, w 1519 roku, niechlubny spektakl
powtórzył się, przybierając jednak tragiczny charakter. U wybrzeży
Meksyku pojawiło się 11 statków pod dowództwem Hernana Cortesa.
Miały na pokładzie 100 marynarzy i 508 żołnierzy wśród nich 32
kuszników i 13 muszkieterów. Wiozły też 16 koni z prawdziwie
rycerskimi rzędami. Montezuma, bogaty władca dalekiej Wyżyny
Meksykańskiej, od dawna wiedział od swoich informatorów, co dzieje
się na wybrzeżu. Posłańcy, których posłał do Hiszpanów, ucałowali


 


6


7


Delegacja władcy Azteków wchodzi na pokład okrętu Cortesa (rys. z natury Lienzo de
Tlaxcala)

z czcią drewno statków. Przynieśli dary, w istocie przeznaczone dla boga
Quetzalcoatla: kosztowne szaty i ozdoby ze szczerego złota. „Bóg
Cortes" odwdzięczył się paciorkami, które posłańcy Montezumy uznali
za „niebiańskie kamienie szlachetne". Podobnie jak Kolumb kazał
wypalić z armaty — delegacja Indian „padła jak martwa na ziemię" [3].
Kiedy wstrząśnięci posłańcy powrócili do swojego władcy, złożono
rytualną ofiarę z jeńców — dopiero potem posłańcy mogli przekazać
swoją wstrząsającą opowieść... Montezuma słuchał zafascynowany
i „zdumiało go, gdy usłyszał o armatach, szczególnie o ich huku,
rozbijającym uszy, smrodzie prochu i ogniu wylatującym z lufy oraz
o sile kuli, rozszarpującej drzewa" [3]. Straszna zdała się Montezumie
relacja posłańców o „zbrojach, pancernych koszulkach, hełmach bojo-
wych, mieczach, kuszach, arkebuzach i lancach, przede wszystkim
wszakże o koniach i ich wielkości". „I o tym, jak jeździli na nich
Hiszpanie w zbroi, i że widać im było tylko twarz, a twarze mieli białe
a oczy szaroniebieskie, rude włosy i długie brody, i że byli też pośród
nich czarnoskórzy z kręconymi włosami" [3]. Montezuma i najwyżsi
kapłani potraktowali prezenty od Cortesa jak relikwie. Parę próbek
jedzenia położono w najważniejszej świątyni na kamieniu, na którym
wykrwawiano serca, składane na ofiarę bogom [4].


Wysłannicy indiańskiego plemienia Tlaxcalteków proszą Cortesa o pokój (rys. z natury
Lienzo de Tlaxcala)

Trochę pompy, trochę hałasu, trochę techniki niezrozumiałej dla
tubylców — i ciemne dzikusy zaczynają okazywać przybyszom najwyż-
szy szacunek. W niedalekiej Ameryce Południowej panuje wtedy Inka
Atahualpa, który wygrał właśnie decydującą bitwę przeciw przyrod-
niemu bratu Huascarowi. Teraz Atahualpa jest jedynowładcą, może
rządzić ogromnym inkaskim imperium bez opozycji politycznej. Ale
Atahualpa nie jest do końca szczęśliwy, bo informatorzy donieśli mu
o dziwnych „pływających zamkach" u wybrzeży. „Zamkami" były
hiszpańskie okręty, posuwające się od Panamy na południe.

Już dwa lata po Cortesie, 13 maja 1531 roku, Hiszpan Francisco
Pizarro wraz z niewielkim oddziałem wylądował w Tumbez, porcie na
wybrzeżach dzisiejszego Peru. Ówczesny Neil Armstrong, który zrobił
pierwszy krok wprawdzie nie na Księżycu, ale bądź co bądź był
pierwszym białym człowiekiem na kontynencie amerykańskim, na-
zywał się Pedro de Candida i był z zawodu sztukatorem. Był postaw-
nym mężczyzną. Podczas swojego historycznego występu Seńor
Pedro nosił „kolczugę sięgającą do kolan", bo obawiał się ukrytych
łuczników. W lewym ręku miał tarczę nabijaną srebrem, w pra-
wym zaś szeroki miecz. Nawet tresowany jaguar nie odważyłby się
napaść na tę świetlistą postać. Postać jakby żywcem przeniesioną
z odległego królestwa niebieskiego! Indianie byli zdumieni do tego
stopnia, że uznali senora za „Syna Słońca". Z ochotą i w pokorze
pokazywano mu świątynie i świętości - - był jak bóg przeprowa-


 


8


9


dzający inspekcję swojego królestwa. „Prowadzono go z jednego po-
mieszczenia do drugiego, od skarbu do skarbu, a pokazano mu nawet
mieszkanie jego brata, Inki". [5]

Przebiegły Francisco Pizarro w jednej chwili wyczuł sytuację. Wie-
dział, jak poszło jego ziomkom — Cortesowi i Kolumbowi. Tylko
szkoda, że Montezuma w Meksyku i Atahualpa w Peru nie mieli
telefonów. Ze 106 pieszymi i 62 jeźdźcami Pizarro nie miałby żadnych
szans w walce ze zdyscyplinowaną, wielką armią Inków. Ale los chciał
inaczej.

Atahualpa panował na Wyżynie Peruwiańskiej podobnie jak faraon
w Egipcie. Dla poddanych był bogiem, Synem Słońca, bezpośrednim
potomkiem „Synów Słońca". Wedle starej legendy bóg-stwórca Tiki
Wirakocza, który opuścił Ziemię przed dawnymi czasy, miał kiedyś
powrócić. Nawet ojciec Atahualpy, XI Inka Huayna Capac, przepowie-
dział, iż „Wirakoczowie" powrócą i spowodują zmierzch królestwa.
Jakby tego nie było dosyć, posągi zagadkowego Wirakoczy przed-
stawiają go pod postacią istoty z brodą [6]. Nie ma się więc co dziwić, że
obwieszonego łańcuchami mistrza sztukatorskiego Pedra de Candidę
Inkowie uznali z podziwem za posłańca „Syna Słońca", sądząc zarazem,
że jego dowódca, Francisco Pizarro, jest wyczekiwanym Wirakocza we
własnej osobie.

Ta osobliwa wiara w „bogów", których powrotu „z nieba" albo „ze
stron dalekich" oczekiwano, jest typowa dla wielu dawnych kultur.
Kiedy admirał holenderski Jakob Roggeveen w Wielką Sobotę 1722
roku odkrył Wyspę Wielkanocną, jakiś mężczyzna wypłynął mu na
spotkanie w łodzi wiosłowej trzy kilometry od brzegu. Holendrzy
podjęli samotnika, ten zaś padł z czcią na klepki pokładu. Admirał
Roggeveen okrążając wysepkę zdumiał się zapewne widząc setki
patrzących tępo w morze kamiennych olbrzymów o wielkich, lśniących
oczach i potężnych, rdzawoczerwonych kapeluszach na głowach —jak-
by czekających na czyjeś przybycie. Roggeveen nie dobił do wyspy
z obawy przed rafami, stanął u jej wybrzeży na kotwicy, a dziwnemu
wioślarzowi darował trzy sztuki odzieży. Tubylcowi pomyliły się
nogawki z rękawami. Nie wiedział, co począć z ubraniem. Gdy ma-
rynarze dali mu do rąk nóż i widelec i zrobili ruch, jakby wkładali coś
sobie do ust, wywrócił oczy i ugryzł widelec. Wyspiarzowi tak bardzo
podobało się na pokładzie, że chciał zostać wśród „bogów". Roggeveen
i jego oficerowie musieli odegrać regularną pantomimę a w końcu
przemocą pozbyć się tubylca. Niebawem zachwycony tłum wyspiarzy
zaczął szturmować statek. Myśląc że są w niebezpieczeństwie, Holend-
rzy dobyli noży. Polała się krew, padły strzały.

10

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin