Świat nocy 01.03 - Zaklinaczka.pdf

(455 KB) Pobierz
255974682 UNPDF
Świat nocy
01
Zaklinaczka
Rozdział 1
Jesteś wyrzucona. To jedne z najgorszych słów, jakie może usłyszeć uczennica liceum. Thei
Harman cały czas brzęczały w uszach, gdy samochód babci zbliżał się do budynku szkoły.
- To wasza ostatnia szansa - oznajmiła babcia Harman z fotela pasażera z przodu. - Zdajecie sobie z
tego sprawę, prawda?
Szofer podjechał do krawężnika.
- Nie wiem - ciągnęła - dlaczego was wyrzucono z poprzedniej szkoły i nie chcę wiedzieć. Ale
niech się pojawi choć cień kłopotów, to się poddaję i wysyłam was do ciotki Urszuli, a tego nie
chcecie, prawda?
Dom ciotki Urszuli, zwany klasztorem, był ponurą szarą fortecą na samotnym wzgórzu. Kamienne
mury, wszechobecny smutek i ciotka Urszula obserwująca każdy ruch z zaciśniętymi ustami. Thea
wolałaby umrzeć, niż tam trafić.
Blaise, kuzynka siedząca obok, też kręciła głową, ale Thea dobrze wiedziała, że nie słucha babki.
Sama z trudem się koncentrowała.
Czuła się nieswojo, była zdezorientowana i rozbita, jakby jakaś jej cząstka nadal znajdowała się w
gabinecie dyrektora poprzedniej szkoły w New Hampshire. Ciągle miała przed oczami jego minę,
która oznaczała jedno - że zostały dyscyplinarnie usunięte ze szkoły. Znowu.
Tym razem było najgorzej. Nigdy nie zapomni biało-niebiesko-czerwonych policyjnych świateł,
dymu unoszącego się nad zgliszczami sali muzycznej i krzyków Randy'ego Marika, gdy zabierali
go policjanci.
Ani uśmiechu Blaise. Tryumfalnego, jakby to wszystko było zabawą.
Thea zerknęła na nią z ukosa.
Blaise była piękna i śmiertelnie niebezpieczna. Cóż, nie jej wina. Zawsze tak wyglądała; częściowo
to przez oczy jak rozżarzone węgle i włosy, które przypominają zastygły dym. Różniła się od
miękkiej jasności Thei. To uroda Blaise sprowadzała na nie kłopoty, ale Thea i tak ją kochała.
W końcu dorastały jak siostry. A więź siostrzana jest najsilniejsza między czarownicami.
Ale nie mogą nas znowu wyrzucić. Nie. Wiem, co w tej chwili myślisz - że ciągle możesz to robić,
a dobra stara Thea zawsze cię poprze - ale tym razem się mylisz. Tym razem cię powstrzymam.
- I tyle - powiedziała nagle babcia, kończąc wykład. - Musicie być idealne do końca października,
inaczej pożałujecie. No, idźcie już. - Walnęła laską w zagłówek szofera. - Do domu, Tobias.
Szofer, chłopak z kręconymi włosami, miał osłupiały wyraz twarzy, typowy dla uczniów babci.
- Tak, proszę pani - mruknął i wrzucił bieg. Thea wysiadła. Blaise za nią.
Wiekowy lincoln Continental odjechał. Thea została sama z Blaise pod gorącym słońcem Nevady,
przed dwupiętrowym budynkiem z palonej cegły, liceum Lake Mead.
Zamrugała szybko, usiłując pobudzić mózg do myślenia. Spojrzała na kuzynkę.
- Obiecaj mi, że tutaj nie zrobisz tego samego numeru - zaczęła ponuro.
Blaise się roześmiała.
- Nigdy nie robię tego samego numeru.
- Wiesz, co mam na myśli.
Blaise wydęła usta, pochyliła się i poprawiła sobie but.
- Moim zdaniem babcia przesadziła z kazaniem, nie uważasz? Czegoś nam nie mówi. Dlaczego
wspominała o końcu miesiąca? - Wyprostowała się, odrzuciła do tyłu burzę ciemnych włosów i
uśmiechnęła się słodko.
- Nie powinnyśmy przypadkiem iść do sekretariatu po plan zajęć?
- Nie odpowiesz na moje pytanie?
- A pytałaś o coś? Thea zamknęła oczy.
- Blaise, kończą się nam krewni. Jeśli to się powtórzy... Słuchaj, chcesz jechać do klasztoru?
Po raz pierwszy Blaise spochmurniała. Po chwili energicznie wzruszyła ramionami, aż zafalowała
luźna rubinowa koszulka.
- Pospiesz się, bo się spóźnimy.
- Idź pierwsza - mruknęła Thea znużona. Odprowadzała kuzynkę wzrokiem. Blaise szła,
charakterystycznie kołysząc biodrami.
Thea zaczerpnęła głęboko tchu i spojrzała na budynki z różowej cegły, z łukowatymi podcieniami.
Znała zasady. Kolejny rok życia wśród nich; będzie chodziła z nimi na zajęcia, świadoma, że jest
inna, jednocześnie udając, że niczym się nie wyróżnia.
To nie takie trudne. Ludzie nie są zbyt bystrzy, ale zadanie wymagało koncentracji.
Szła właśnie w stronę sekretariatu, kiedy usłyszała podniesione głosy. Grupka uczniów stała na
skraju parkingu.
- Odsuń się.
- Zabij go!
Thea podeszła bliżej. Zobaczyła, co leży na ziemi, i trzema krokami znalazła się przy krawężniku.
Jaki piękny. Długie, silne ciało, szeroki łeb... I grzechoczące zrogowaciałe kręgi na ogonie.
Brzmiało to jak grzechot pestek.
Oliwkowa skóra, szerokie romby na grzbiecie. Łuski na pysku lśnią, jakby mokre. Czarny język
porusza się szybko.
Kamień śmignął obok niej, upadł na ziemię za wężem, wzbił obłok kurzu.
Thea podniosła głowę. Chłopak w szortach cofał się, przerażony i dumny.
- Nie rób tego - powiedział ktoś.
- Idźcie po kij. - Inny głos.
- Trzymajcie się z daleka.
- Zabijcie go. Następny kamień.
Na twarzach zebranych nie było nienawiści; widziała ciekawość, strach, fascynację i obrzydzenie.
Ale koniec dla węża zapowiadał się taki sam.
Nadbiegł rudowłosy chłopak z gałęzią rozwidloną na końcu. Inni sięgali po kamienie.
O nie, nie pozwolę, pomyślała Thea. Grzechotniki są delikatne, mają kruchy kręgosłup. Dzieciaki
mogą zabić tego węża nawet niechcący.
Nie wspominając o tym, że rozdrażniony grzechotnik może przed śmiercią ukąsić kilka osób.
A nie ma przy sobie nic: ani jaspisu na jad, ani korzenia świętego Jana, żeby uciszyć umysł gada.
Nie szkodzi. Musi coś zrobić. Rudzielec krążył, jakby podczas bójki szukał odpowiedniej chwili do
ataku. Uczniowie dookoła na zmianę go ostrzegali i zachęcali. Wąż zbierał się w sobie, język
poruszał się tak szybko, że Thea nie zdołała śledzić wzrokiem jego ruchów. Gad był wściekły.
Rzuciła plecak na ziemię i wysunęła się przed rudowłosego. Widziała jego zaskoczenie i słyszała
krzyki, ale nie zwracała na to uwagi. Musi się skoncentrować.
Oby mi się udało. Uklękła pół metra od grzechotnika.
Wąż się sprężył, do połowy uniósł ciało - głowa i górna część tułowia przybrały kształt litery S. Był
jak oszczep gotów do rzutu. Nic nie wygląda tak groźnie, jak wąż w tej pozycji.
Spokojnie, spokojnie, zaklinała w myślach, wpatrzona w wąskie, kocie źrenice żółtych oczu.
Podniosła ręce, wnętrzem dłoni do węża.
Usłyszała jęki przerażenia za plecami.
Wąż syczał głośno. Thea starała się emanować spokojem.
Kto może pomóc? Oczywiście jej opiekunka, bogini najbliższa sercu. Eileithyia ze starożytnej
Krety, matka wszystkich zwierząt.
Eileithyio, matko stworzeń, każ temu wężowi się uspokoić. Spraw, żebym wejrzała w jego serce i
wiedziała, co robić. I wtedy to się stało - cudowna transformacja, której sama Thea do końca nie
rozumiała. Jakaś jej cząstka przemieniła się w węża. Tożsamość zaczęła się rozmywać - Thea była
sobą, ale jednocześnie leżała skulona na cieplej ziemi, gniewna, rozdrażniona, spragniona powrotu
w bezpieczne zarośla. Niedawno urodziła młode, jedenaście, i do dzisiaj nie odzyskała w pełni sił.
A teraz otaczają ją potężne, gorące, szybkie stworzenia.
Duże, żywe podchodzą za blisko. Nie boją się ostrzeżenia. Lepiej je ukąsić.
Wąż kierował się dwiema zasadami w kontakcie z istotami, które nie nadają się do jedzenia:
grzechotać, aż odejdą; jeśli tego nie zrobią, atakować.
Thea w ludzkim kształcie trwała w bezruchu i starała się zaszczepić w małym gadzim mózgu
kolejną myśl. Powąchaj mnie. Posmakuj. Nie jestem człowiekiem. Jestem córą Hellewise.
Język węża musnął jej dłoń leciutko i niezwykle delikatnie.
Ale wyczuła, że grzechotnik się uspokaja, szykuje do odwrotu. Za chwilę posłucha, gdy każe mu
się oddalić. Za jej plecami coś się zmieniło w tłumie.
- Jest Erie!
- Ej, Erie! Grzechotnik!
Nie myśl o tym, zaklinała Thea.
Nowy głos, początkowo z oddali, potem coraz bliżej.
- Zostawcie go, chłopaki. To pewnie niegroźny wąż. Podekscytowany szmer niezadowolenia. Thea
czuła, jak więź pęka. Skoncentruj się.
Ale kto by się skupił wobec tego, co nastąpiło potem. Szybkie kroki. Poczuła padający na nią cień.
Usłyszała sapnięcie.
- Grzechotnik!
Coś ją uderzyło, pchnęło na bok. Działo się to tak szybko, że nie zdążyła uskoczyć. Upadła boleśnie
na rękę. Straciła więź z wężem.
I mogła tylko patrzeć, gdy oliwkowy łeb błyskawicznie wystrzelił do przodu. Otwarta paszcza,
zadziwiająco szeroka i kły. Wbiły się w dżinsy i nogę chłopaka, który odepchnął Theę.
Rozdział 2
W tłumie wybuchła panika. Wszystko działo się jednocześnie, Thea nie rozróżniała poszczególnych
elementów. Połowa uczniów rzuciła się do ucieczki. Druga połowa krzyczała:
- Wezwijcie pogotowie.
- Ukąsił Erica.
- Mówiłem, żeby go zabić!
Rudzielec zbliżał się z kijem. Inni rozglądali się w poszukiwaniu kamieni. Zanosiło się na lincz.
Wąż grzechotał szaleńczo, wytrwale. Był rozwścieczony, gotów ponownie zaatakować - Thea nie
mogła nic zrobić.
- Ej! - Ten okrzyk ją zaskoczył. Odezwał się Eric, ukąszony chłopak. - Uspokójcie się. Josh, daj mi
to. - Mówił do rudzielca z kijem. - Nie ukąsił mnie, tylko straszył.
Thea gapiła się z niedowierzaniem. Czy on oszalał? Ale inni go posłuchali. Dziewczyna w szortach
i obcisłej bluzce opuściła rękę z kamieniem.
- Złapię go i wyniosę dalej w krzaki, gdzie nikomu nie zrobi krzywdy.
Zwariował, na pewno. Mówi spokojnie, ale zaraz spróbuje zatłuc grzechotnika kijem. Ktoś musi
działać. I to szybko.
Katem oka dostrzegła błysk rubinu. Blaise stała w tłumie z wydętymi ustami. Thea podjęła decyzję.
Rzuciła się na węża.
Obserwował kij. Thea dopadła umysłu grzechotnika. zanim dosięgła ciała. Unieruchomiła go na
ułamek sekundy potrzebny, by zacisnąć dłonie poniżej łba. Trzymała z całej siły, gdy otworzył
paszczę i się naprężył.
- Łap za ogon i zabieramy go stąd - sapnęła do wariata Erica.
Erica gapił się na nią oszołomiony.
- Na miłość boską, nie puszczaj. - Odwrócił się błyskawicznie.
- Wiem. Łap!
Posłuchał. Tłum się rozbiegł, gdy Thea się odwróciła, trzymając węża na odległość ramienia. Blaise
nie uciekła, ale patrzyła na grzechotnika z obrzydzeniem.
- Potrzebuję tego - szepnęła Thea, mijając kuzynkę, i szarpnęła jej naszyjnik. Delikatny złoty
łańcuszek pękł. Thea zacisnęła dłoń na kamieniu.
Skierowała się w stronę zarośli, czując ogromny ciężar węża. Szła szybko, bo Eric ma mało czasu.
Za szkołą teren się wznosił i opadał, stawał się coraz dzikszy. Ledwie budynek zniknął im z oczu,
zatrzymała się.
- Tutaj - powiedział Eric z wysiłkiem.
Thea spojrzała na niego - był bardzo blady. Dzielny i głupi, pomyślała.
- Dobra, na trzy rzucamy. - Machnęła głową. - W tamtą stronę. Potem szybko się cofamy.
Przytaknął i odliczał razem z nią:
- Raz... dwa... trzy.
Zamachnęli się lekko i rzucili. Wąż leciał zgrabnym łukiem, upadł koło krzaka szałwii. Zniknął w
zaroślach, nie okazując nawet odrobiny wdzięczności. Thea czuła, jak zimny gadzi umysł się
oddala, wyłapała jeszcze jego myśli: ten zapach, ten cień, bezpieczeństwo.
Odetchnęła głośno. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymała oddech.
Za jej plecami Eric usiadł gwałtownie.
- No, to by było na tyle. - Oddychał szybko, nierówno. Mogę cię o coś prosić?
Siedział z wyprostowanymi nogami, coraz bledszy. Na górnej wardze miał kropelki potu.
- Bo widzisz... nie jestem pewien, czy jednak mnie nie ukąsił.
Thea wiedziała - i Eric też - że owszem, ukąsił. Rzeczywiście, grzechotniki czasami atakują i nie
kąsają, a czasami nawet nie wstrzykują jadu, ale nie tym razem. Nie mieściło jej się tylko w głowie,
że człowiekowi tak zależało na bezpieczeństwie węża, że sam ryzykował życie.
- Pokaż nogę - zarządziła.
- Wolałbym, żebyś po prostu wezwała pogotowie.
- Pokaż - mówiła spokojnie. Uklękła przed nim i wyciągnęła ręce, jakby zbliżała się do
przerażonego zwierzęcia.
Siedział nieruchomo, nie protestował, kiedy podwijała nogawkę dżinsów.
I jest, malutka podwójna ranka na opalonej skórze. Niedużo krwi, ale już pojawiła się opuchlizna.
Nawet jeśli teraz pobiegnę do szkoły, nawet jeśli karetka przypędzi na sygnale, nic zdążą, myślała.
Och, oczywiście, uratują mu życie, ale noga spuchnie jak balon i czeka go niewyobrażalny ból.
A ona ma w ręku kamień Izydy, krwistoczerwony chalcedon z wygrawerowanym skarabeuszem,
symbolem egipskiej bogini Starożytni Egipcjanie składali te kamienie u stóp mumii; Blaise za jego
pomocą potęgowała namiętność. Ale to także najsilniejszy znany środek oczyszczający krew.
Eric jęknął. Zakrył oczy ręką. Thea wiedziała, że chłopakowi jest niedobrze, słabo, traci orientację.
Zawołała go, ale jego oszołomienie działało na jej korzyść.
Przycisnęła dłonie do rany, ściskając chalcedon między palcami. Nuciła pod nosem, wizualizowała
to, czego chciała. Bo kamień sam nie działa, to tylko przewodnik siły, koncentruje ją i
ukierunkowuje. Znajdź truciznę, osacz, rozpędź. Oczyść krew. Wspomóż naturalne siły obronne
organizmu. Zlikwiduj zaczerwienienie i opuchliznę.
Klęcząc tam, ze słońcem palącym w plecy, nagle zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy tego nie
robiła.
Leczyła zwierzęta - zatrute szczeniaki, koty pokąsane przez pająki - ale nie człowieka. Dziwne,
instynktownie wiedziała, co robić. Jakby musiała to zrobić.
Opadła na pięty i wsunęła kamień do kieszeni.
- I jak?
- Co? - Odsunął rękę z oczu. - Przepraszam, chyba na chwilę odpłynąłem.
To dobrze, pomyślała.
- Ale jak się teraz czujesz?
Patrzył na nią, próbując się opanować i zachować spokój. Zaraz jej wyjaśni, że ludziom ukąszonym
przez grzechotnika jest niedobrze. I nagle wyraz jego twarzy się zmienił.
- Czuję się... Niesamowite... Może noga mi zdrętwiała. -Spojrzał nieufnie na łydkę.
- Nie, po prostu miałeś szczęście. Nie ukąsił cię. Podciągnął nogawkę wyżej. I patrzył. Ciało było
gładkie, nienaruszone, z ledwie widocznym zaczerwienieniem.
- Byłem pewien... Spojrzał na nią.
Dopiero teraz mu się dobrze przyjrzała. Przystojny, szczupły, o słodkiej twarzy i jasnych włosach. I
jego oczy. Ciemnozielone, z plamkami szarości. W tej chwili czujne i zagubione zarazem, jak oczy
zaskoczonego dziecka.
- Jak to zrobiłaś? - zapytał. Theę zamurowało.
Nie tak miał zareagować. Co jest?
- Nic nie zrobiłam - odparła w końcu.
- Ależ owszem. - Upierał się, a jego oczy pojaśniały, gdy nabrał pewności siebie. - Ty masz w sobie
coś dziwnego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin