Simpson Patricia - To samo niebo.rtf

(849 KB) Pobierz

 

 

Patricia Simpson

 

 

 

To samo niebo

 


Prolog

 

Lipiec 1938

Michael Cavanetti odebrał kartonowe pudło i zaniósł je na boczne podwórze, gdzie miał ustawiony podręczny warsztat stolarski. Przez cały. dzień zajmował się głównie piłowaniem nadających się już tylko na opał starych mebli, toteż całe ubranie, a także twarz i włosy, miał pokryte pyłem i trocinami. Przerwał pracę tylko na moment, żeby wpuścić listonosza i pokwitować odbiór pakunku, całkowicie ignorując przy tym lekceważące spojrzenie, jakim przedstawiciel służb pocztowych Stanów Zjednoczonych obrzucił jego wytarte i wystrzępione robocze ubranie. Po dwóch miesiącach od momentu przybycia do Ameryki Michael zdążył się już przyzwyczaić do takich spojrzeń.

Mocnymi ciemnymi palcami rozerwał opakowanie kartonu, dopiero teraz pozwalając sobie na lekkie skrzywienie ust. Ci wszyscy Amerykanie, zawsze żujący gumę, zawsze aroganccy i niecierpliwi, uważali go za głupca tylko dlatego, że kupił tu stary dom. A przecież nie mieli pojęcia, jaki miał plan.

Już wkrótce będzie tu winnica – wspaniała winnica na południowym stoku schodzącym w stronę morza. W przybudówce na tyłach domu były już przygotowane sadzonki najlepszych szczepów ze starego kraju. Zrujnowana rezydencja będzie przebudowana na skromny, ale stylowy klasztor benedyktyński, obok niego stanie kaplica, w której wnętrzu już wkrótce rozbrzmiewać będą cudownie piękne, potężne i łagodne jednocześnie, dźwięki' starych chorałów gregoriańskich śpiewanych przez zakonników, którzy zgodnie z planem mieli tu przybyć lada dzień. Mając do pomocy takich trzydziestu nawykłych do ciężkiej pracy mężczyzn, Michael mógł być pewny, że z głównymi pracami przy budynkach i samej winnicy upora się w ciągu jednego roku. Jakże zmienią się wtedy te lekceważące spojrzenia okolicznej ludności.

Odwinął tekturowe pudło z resztek papieru i zajrzał do środka. Cóż to takiego – czyżby suknia zakonna?! Z fałdów uniesionej do góry wełnianej tkaniny wysunął się długi sznur paciorków różańca i upadł prosto w trociny. Michael podniósł różaniec, otarł go pośpiesznie i paroma dmuchnięciami oczyścił z resztek pyłu. Potem przyjrzał się temu, co jeszcze pozostało w pudle. Był to konopny sznur do przewiązywania zakonnej sukni, mnisi kaptur i jakaś koperta.

Zmarszczył brwi, chwycił kopertę, otworzył ją i pośpiesznie zaczął czytać napisaną po włosku wiadomość. Potem przez dłuższą chwilę patrzył gdzieś w przestrzeń. Czuł, jak pod wpływem szoku uginają się pod nim kolana. Jego starszy brat Niccolo zginął w morskiej katastrofie wraz z całą resztą trzydziestoosobowej grupy benedyktyńskich zakonników. Po wypłynięciu z Włoch statek natrafił na gwałtowny sztorm i zatonął. Nikt się nie uratował.

Michael osunął się na kolana, zupełnie nieświadomy tego, że klęczy w trocinach. Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. Długo nie mógł się uspokoić. Jego brat Niccolo, taki silny, taki mądry. Jak to możliwe, że nie żyje?!

Teraz już nikt nie przyjedzie, nie przyłączy się do niego tu, w Ameryce.

Michael zgniótł list w papierową kulę. Zaciśniętą w pięść dłoń przycisnął do pobladłych warg. Ogarnął go paniczny lęk, znacznie przerastający normalną reakcję na osobiste nieszczęście, jakim była utrata najbliższej osoby. Jego brat, ksiądz Niccolo, nie żyje. A razem z nim przepadła też najpilniej strzeżona tajemnica benedyktyńskiego wina. Bez księdza Niccoli nie będzie już nigdy słynnego rieslinga św. Benedykta. To prawda, że przywiezione wcześniej szczepy nadal bezpiecznie leżały złożone w przybudówce. I to prawda, że on sam, Michael, potrafił uprawiać ziemię i dbać o winorośl lepiej niż ktokolwiek inny. Ale bez mistrzowskiej ręki Niccoli w samym procesie wytwarzania wina nigdy nie powstanie tak cudownie słodki eliksir, ta niezwykła i najbardziej przez znawców poszukiwana odmiana klasztornego rieslinga.

Przepadło jednak jeszcze coś więcej, nie tylko tajemnica cudownego eliksiru. Wraz z Niccolą musiała też umrzeć tradycja – tradycja, która przetrwała nienaruszona od średniowiecza. Śmierć Niccoli oznaczała koniec dziedzictwa Cavanettich.

A dla Michaela Cavanettiego to oznaczało koniec świata. Cóż można było z tym zrobić? Jak to możliwe, żeby spuścizna tylu wieków miała tak po prostu przestać istnieć?! Święta Mario, Matko Boża, co się teraz stanie? Michael jeszcze niżej pochylił głowę, wciąż ściskając w dłoni kulkę papieru z nieszczęsną wiadomością. Zdawał sobie sprawę, że w chwilach takich jak ta pozostaje tylko jedno – modlić się.

Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo się modlił. Prawdopodobnie trwało to kilka godzin. W każdym razie nie przestawał się modlić aż do chwili, kiedy zabrakło mu już i sił, i łez. Wtedy westchnął głęboko, przeżegnał się i podniósł wzrok, zamierzając się podnieść. I nagle poczuł, że brakuje mu tchu w piersiach i że ponownie opada na kolana. Bez słowa wpatrywał się w tajemniczą ciemną sylwetkę, wznoszącą się niemal tuż nad nim, a oddaloną od niego ledwie o metr lub dwa.

Była to postać jakiegoś wysokiego mnicha w ciemnym habicie. Jego dłonie ukryte były w szerokich rękawach, twarz pozostawała w cieniu kaptura.

– Bracie Michaelu! – odezwał się mnich. Jego głos był mocny i głęboki.

– Tak, to ja – odpowiedział Michael, podnosząc się z klęczek. Czuł, jak serce gwałtownie wali mu w piersi. Ta ciemna figura przejmowała go lękiem, choć sam nie potrafiłby powiedzieć dlaczego.

– Wzywałeś mnie.

– Ja... ja nikogo nie wzywałem.

Mnich uroczyście skinął głową.

– Pojawiłem się w odpowiedzi na twoje modły.

– Moje modły?

– Tak. Przybyłem tu, żeby ci pomóc.

Michael machinalnie strzepnął trociny z kolan i wyprostował się. Czyżby to był jakiś cud? Jeszcze raz spojrzał na postać w habicie.

– Ale kto mógłby cię przysłać?

– A kto wysłuchuje naszych modłów i kto odpowiada na nie? – tym samym tonem spytał mnich.

– No tak... – bąknął Michael i znów zaczął otrzepywać trociny z włosów i ramion. Jeśli to był cud, to ten mnich musiał być aniołem, a nie można przecież zwracając się do anioła wyglądać aż tak nieporządnie. – Ale co teraz można zrobić? Całe wielowiekowe dziedzictwo Cavanettich przepadło. Mój brat nie żyje, a to oznacza koniec wszystkiego.

– Dziedzictwo przetrwa. Jestem tu po to, żeby zastąpić twego brata.

– A więc znasz tajemnicę wina?

– Oczywiście – odpowiedział mnich i lekko zachichotał. – Prawdę mówiąc, bracie Michaelu, to właśnie ja byłem tym pierwszym, który kiedyś poznał jego tajemnicę.

Capperi? – Michael machinalnie cofnął się o kilka kroków. Poczuł za sobą krawędź stołu warsztatowego i na oślep zaczął szukać jakiegoś ostrego narzędzia. Udało mu się chwycić dłuto, ale mnich znów tylko zachichotał.

– Dlaczego się mnie boisz? – zapytał.

– Ponieważ wiem, kim jesteś. Słyszałem o tobie. To ty jesteś tym mnichem czarownikiem – Cosimo Cavanetti!

– Nie jestem żadnym czarownikiem.

– Wobec tego jak się tu dostałeś? Wytłumacz mi!

– Zostałem wysłany po to, żeby ci pomóc.

– Ale wysłany nie przez Boga, tylko przez szatana! – Michael przeżegnał się i znów wpatrywał się w mnicha. Przerażał go bezkształtny cień zamiast twarzy pod mnisim kapturem.

– Przybyłem tu, żeby ci pomóc, bracie Michaelu, a nie żeby ci szkodzić. Przyrzekam ci to, więc nie bój się mnie. I nie trać nadziei. Ty i ja razem doprowadzimy tę winnicę do owocowania po to, żeby nowy kapłan, który się urodzi, mógł przejąć dziedzictwo i podtrzymywać tradycję.

– Ale jak to możliwe? Zawsze musiało być dwóch Cavanettich – kapłan, który potrafił robić to wino, i drugi – już bez święceń – który umiał pracować i dbać o ziemię w winnicy.

– Przyjechałeś do nowego kraju, bracie Michaelu. Do kraju, w którym żyje się inaczej. I dziedzictwo, i tradycja muszą się tu trochę zmienić, dostosować do nowych czasów. Następny kapłan będzie nie tylko kapłanem, ale i człowiekiem umiejącym pracować w winnicy. Odtąd wystarczy więc jeden Cavanetti. I właśnie ten Cavanetti będzie miał moc kapłańską większą niż którykolwiek z jego poprzedników.

– Nie rozumiem. O czym ty mówisz?

– Mówię o przyszłości, bracie Michaelu. Jeden z twoich synów będzie tym mężczyzną i tym kapłanem.

– Ale ja przecież nawet nie jestem żonaty.

– Ożenisz się.

– I będę miał syna?

– Będziesz miał dwóch synów.

Michael powoli odłożył dłuto na blat warsztatu.

– I wtedy dziedzictwo Cavanettich będzie utrzymane?

– Możesz być tego pewny. Gdy twój syn stanie się mężczyzną, pozna wszystkie tajemnice, wszystko. Ten łańcuch nie zostanie zerwany, bracie Michaelu.

– To znaczy, że powinienem pozostać tu, w Ameryce?

– Tak. Wszystko stanie się tak, jak ma się stać. A ja będę tutaj, żeby ci pomagać. Będę twoim aniołem stróżem. Nie zawsze będziesz mnie widzieć, ale odtąd możesz być pewny, że zawsze jestem obok.


Rozdział pierwszy

 

Seattle, grudzień 1991

Jessica Ward co chwila mrużyła powieki, usiłując w gęstej mgle wypatrzyć skręt prowadzący z głównej ulicy na Moss Cliff Road. Zjazd nigdy nie był dobrze oznakowany i łatwo go było przeoczyć, tym bardziej że ostatni raz odwiedzała tę okolicę jakieś pięć lat temu. Przypomniała sobie sklep z antykami mniej więcej kilometr przed skrętem, a paręset metrów dalej charakterystyczne wysokie drzewo. Teraz trzeba było jeszcze wypatrzyć kamienne filary, oznaczające wjazd do prestiżowej enklawy Moss Cliff, wydzielonego rejonu luksusowych posiadłości należących do najbogatszych i najbardziej szacownych rodzin miasta Seattle. We mgle łatwo można było przeoczyć nawet te wielkie słupy z szarego kamienia.

W chwilę później Jessica dostrzegła spowite mgłą bliźniacze kolumny i skręciła na prowadzącą między nimi drogę, obsadzoną po obu stronach pięknymi cedrami, pokrętnie obiegającą całą enklawę. Jechała ostrożnie prowadzącą nieco pod górę główną jezdnią, od której co kilkaset metrów odgałęziały się wąskie asfaltowe wjazdy, prowadzące do bram w ogrodzeniach prywatnych parków otaczających ustronne posiadłości z widokiem na Puget Sound. W tej mgle i zapadającej już ciemności trudno było zobaczyć cokolwiek. Na dobrą sprawę nie można było dostrzec nawet śladu życia czy choćby jednej zapalonej lampy.

Jessica dojechała już prawie na samą górę, do znajomego miejsca, gdzie skręcało się w stronę urwiska nad oceanem, gdy w świetle reflektorów jej samochodu pojawiła się obramowana złotem reklamowa tablica z wymalowaną na niej postacią mnicha w kapturze. Wielkie ozdobne litery głosiły WINNICA ŚW. BENEDYKTA, a namalowana poniżej strzałka wskazywała na lewo.

– Tego tu przedtem nie było – mruknęła pod nosem, po czym skręciła w lewo i jeszcze raz popatrzyła na nowy, efektowny znak.

Gdy w chwilę później znów spojrzała przed siebie, dosłownie zmartwiała. Tuż przed samochodem, najwyraźniej oślepiona światłem reflektorów, majaczyła jakaś ciemna figura.

– O Boże! – jęknęła, z całej siły naciskając na hamulec. Opony zapiszczały gwałtownie, a wynajęty w wypożyczalni wóz zarzucił na wilgotnym asfalcie i dwoma kołami wylądował w płytkim rowie odwadniającym pobocze jezdni.

Spojrzała przed siebie, drżąc z przerażenia na samą myśl o tym, że mogłaby kogoś zabić. Na granicy świateł wciąż widać było zarys ciemnej sylwetki stojącej obok drogi. To w każdym razie oznaczało, że ten ktoś nadal utrzymywał się na własnych nogach. Najpewniej więc w ogóle nie został potrącony, ale sama możliwość takiego wypadku wstrząsnęła Jessicą do głębi. Zupełnie rozdygotana wysiadła w końcu z samochodu.

– Czy nic się panu nie stało? – zawołała drżącym głosem. Niewyraźna postać obróciła się ku niej, a Jessica poczuła nagle, jak przez jej kręgosłup przebiega jakiś niezwykły, niesamowity dreszcz. Ten ktoś miał na sobie coś bardzo dziwnego. W ciemności można to było uznać za rodzaj jakiejś wielkiej kurtki z kapturem, ale taka kurtka byłaby doprawdy niezwykle długa, sięgała przecież prawie do ziemi. Choć może było to tylko złudzenie, w tak niewyraźnym oświetleniu..

– Czy wszystko w porządku? – spytała ponownie, robiąc parę kroków, żeby lepiej widzieć. Jednak nie za bardzo chciała się oddalać od samochodu, który bądź co bądź gwarantował jej jakieś bezpieczeństwo. Wystarczająco wiele samotnych kobiet – stawało się ostatnio ofiarami różnych napaści. Nawet jeszcze tego popołudnia, już na lotnisku, zdążyła przeczytać w miejscowej gazecie, że jakaś kobieta została zamordowana właśnie w tej okolicy, niedaleko winnicy św. Benedykta. Głównym podejrzanym był skazany już za zabójstwo mężczyzna, który zbiegł z grupy więźniów pracujących w ramach resocjalizacji i nadal przebywał na wolności. Może ten dziwnie ubrany osobnik jest właśnie owym zbiegłym mordercą w przebraniu? Ale postać, do której zwracała się Jessica, odwróciła się bez słowa i zaczęła się oddalać. Przez moment cała sylwetka widoczna była w pełnym świetle reflektorów. Jessica patrzyła szeroko otwartymi oczami. Czyżby wzrok ją mylił? Mogłaby przysiąc, że oddalająca się postać była ubrana dokładnie tak samo, jak ten mnich namalowany na tablicy. Czy morderca mógł się przebrać w strój zakonnika?

– Proszę zaczekać! – krzyknęła. – Chciałam pana przeprosić! Ja po prostu nie widziałam...

Przez moment miała nawet zamiar biec w ślad za nim, ale oddalająca się postać zdawała się nie zwracać na nią żadnej uwagi. W chwilę później skręciła z drogi i znikła w ciemności.

– Ja chciałam... – jeszcze raz zaczęła Jessica i w końcu zamilkła. Nie widziała już nic poza mgłą i gęstymi kępami wysokich paproci. Przez chwilę jeszcze stała w pewnej odległości od samochodu, usiłując nasłuchiwać kroków odchodzącej postaci, ale i te odgłosy bez reszty tłumiła gęsta roślinność i jeszcze gęstsza mgła.

Pełna rozterki machinalnie odrzuciła do tyłu ciemne, wijące się włosy, które opadły jej na czoło. Co właściwie powinna teraz zrobić? Zaczekać, żeby sprawdzić, czy ten ktoś po chwili nie wróci? Z pewnością nie należało tego robić, zwłaszcza jeśli miałby to być ten zbiegły więzień. Nie wyglądało na to, żeby odniósł jakiekolwiek obrażenia. Najprawdopodobniej więc po prostu uciekł.

Jessica nagle zdała sobie sprawę, że wciąż jeszcze cała drży. Najlepsze, co mogła teraz zrobić, to ruszyć stąd jak najszybciej. Schronić się w nieodległym już przecież domu, do którego jechała, i wypić tam filiżankę gorącej herbaty dla uspokojenia nerwów.

Przeszła kilka kroków, dzielących ją od samochodu, słysząc bardzo k. wyraźnie, jak kamyki żwirowatego pobocza skrzypią pod jej butami z czarnej skóry. Całkowicie wyczerpana opadła na siedzenie fotela za kierownicą. Po chwili wciąż drżącymi rękami zapięła pas bezpieczeństwa i powoli wyjechała z pobocza na jezdnię.

W parę minut później minęła już ostatni zakręt i znalazła się w pobliżu najwyższego punktu długiego nadbrzeżnego urwiska. Z racji wysokości i lekkiego wiatru mgła była tam o tyle rzadsza, że przepuszczała nawet część promieni księżyca, a Jessica mogła dostrzec kilka świateł w oddali, co od razu dodało jej ducha. Z poczuciem prawdziwej ulgi wrzuciła czwórkę i pomknęła drogą w dół wiedząc, że jest już naprawdę bardzo blisko celu.

Były to bowiem światła starego domu Cavanettich. W miarę zbliżania się Jessica mogła już rozróżnić długą linię dachu, poprzecinanego wystającymi pionowymi okienkami poddasza. Za tym dachem, kiedy się podjechało bliżej, można było widzieć letni dom jej ojca, Roberta Warda. Był to niski budynek, zaprojektowany niegdyś tak, by uosabiał całą elegancję lat dwudziestych.

Elegancja ta gasła jednak zupełnie w zestawieniu z ową stojącą tuż obok rezydencją w dawnym włoskim stylu. Posiadłość rodziny Cavanettich, do której należała zarówno dzierżawiona ziemia, jak i budynki winnicy św. Benedykta, sąsiadowała z posiadłością Wardów już od wielu lat i porównanie głównych budynków obu rezydencji nie zawsze wypadało na niekorzyść tych ostatnich. Zaczęło się bowiem od tego, że Michael Cavanetti kupił kiedyś ten kompletnie zrujnowany budynek dosłownie za grosze i przez wiele lat mieszkał w rozpadających się ścianach pod przeciekającym dachem. Aż do momentu, gdy już miał dość pieniędzy i dość wolnego czasu, żeby zabrać się do odbudowy i gruntownego odnowienia – ze znakomitym rezultatem. Jednak z dawnych lat Jessica wciąż jeszcze pamiętała pogardliwe spojrzenia i komentarze różnych krewnych i znajomych jej ojca, którzy przy okazji takich czy innych wizyt spoglądali z okien gościnnego pokoju na rozpadające się ściany żałosnego domostwa Cavanettich i czynili złośliwe uwagi na temat „tych Włochów z sąsiedztwa", używając przy tym słów, których nikt nawet nie próbował tłumaczyć pięcioletniej dziewczynce.

Jednak sama Jessica zawsze lubiła ten stary dom, nawet wtedy, gdy jeszcze pozostawał kompletnie zrujnowany i odarty z dawnej urody przez wieloletnie niszczące działanie słonego oceanicznego wiatru i od nieustających jesiennych i zimowych opadów. Niecodzienna architektura budynku pobudzała dziecięcą wyobraźnię. Wysokie okna, wymyślne ozdoby i fantazyjnie profilowane gzymsy – wszystko to sprawiało, że całość bardziej przypominała świąteczny tort niż jakikolwiek dom. Mała dziewczynka wymyślała więc sobie najróżniejsze historie na temat tej rezydencji i tajemniczego milionera, który wybudował ją dla swej pięknej włoskiej żony. Później także ojciec dodatkowo podniecał jej wyobraźnię, wymyślając dla swej córeczki własne, pełne prawdziwie twórczych pomysłów opowieści na temat dziwnych losów tej niezwykłej budowli. Ale to wszystko działo się wiele lat temu, kiedy Robert Ward był jeszcze pełnym energii i pomysłów szczęśliwym człowiekiem, dodatkowo opromienionym wielkim sukcesem jego ostatniej sztuki na Broadwayu. I on, i jego rodzina byli wówczas naprawdę szczęśliwi. Tyle że od tego czasu w życiu ich wszystkich zaszły dramatyczne zmiany.

Jessica wyciągnęła rękę i wyłączyła ogrzewanie. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z tego, że zrobiło się jej nieprzyjemnie gorąco, głównie z racji zdenerwowania i nagłego przypływu adrenaliny. Z głośnika włączonego przy okazji radia dobiegł ją głos spikera, kończącego właśnie serwis wiadomości:

– Przypominam państwu, że mamy dziś piątek, trzynastego grudnia. Minęła dziewiętnasta trzydzieści.

Piątek trzynastego! To tłumaczyło wszystko. Dzień rzeczywiście układał się raczej mało sympatycznie. Najpierw jej samolot mocno się opóźnił z powodu mgły, a to z kolei spowodowało, że po wynajęciu samochodu trafiła akurat na największe korki popołudniowego szczytu komunikacyjnego. I na zakończenie omal kogoś tam nie przejechała!

A należało się wycofać od razu, kiedy tylko pojawiły się pierwsze oznaki kłopotów. Twardo postawić na swoim i przynajmniej raz po prostu mu odmówić. Mogła przecież zadzwonić i powiedzieć: „Przepraszam, tato, ale w tym roku nic z tego. Mam już dość stałego ratowania ciebie wciąż z tego samego. Jestem tym zmęczona i najzwyczajniej w świecie chora. "

Tyle tylko, że ona przecież nigdy nie zdobyłaby się na powiedzenie czegoś takiego swemu ojcu, choć doprawdy sama nie wiedziała, dlaczego wciąż mu pomaga. Czy robiła to z miłości, z poczucia obowiązku, czy też może z poczucia winy? Nie potrafiłaby już odpowiedzieć na takie pytania. Z pewnością było w niej wciąż wiele miłości dla ojca, ale też co najmniej tyle samo żalu i głębokiej urazy. Ta świadomość sprawiała, że czuła się w jakiś sposób winna, a przy tym i samolubna, ponieważ chciała żyć już bez niego, na własną rękę. Tego właśnie. pragnęła bardziej niż czegokolwiek na świecie. Chciała stabilnej, niezależnej egzystencji, w której można by było coś sensownie planować i wiedzieć czego się spodziewać. A o życiu z ojcem można było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że było w jakimkolwiek sensie stabilne czy przewidywalne.

W radio zabrzmiała znana przygrywka i któryś z idoli piosenki zaczął śpiewać „My sweet home". Jessica trzasnęła klawiszem i przerwała wokaliście w pół słowa.

Uśmiechnęła się gorzko. Dom, słodki dom – akurat! Jessica wcale nie chciała jeździć do domu na święta. Właściwie nigdy nie potrafiła przyjąć za własną tej powszechnie propagowanej wersji Gwiazdki z kart świątecznych, gdzie rodziny zbierają się wokół idealnie udekorowanych drzewek i trzaskających ogniem kominków. Wyjąwszy może kilka lat z najwcześniejszego dzieciństwa, jej własne święta Bożego Narodzenia niczego takiego z pewnością nie przypominały. A czy przypominały u kogokolwiek innego? Jessica skłonna była i w to wątpić, choć gdzieś tam w głębi duszy trwało w niej skryte pragnienie, żeby taki właśnie obraz świąt mógł okazać się prawdziwy. Była to resztka nadziei, że w jakiś tam sposób rodzina może być doskonała i zjednoczona – choćby tylko na ten jeden szczególny wieczór w roku.

Teraz na dobrą sprawę nie potrafiłaby nawet odpowiedzieć na pytanie, gdzie w ogóle jest jej dom. Wynajmowała wcale przyzwoite mieszkanie w typowo amerykańskim apartamentowym bloku niedaleko uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, ale z całą pewnością nie mogłaby tego nazwać swoim domem. Owszem, spała i jadała posiłki w tym swoim dość surowo umeblowanym apartamencie, ale większość czasu spędzała na uniwersytecie, gdzie była zastępcą profesora przy katedrze astronomii. Robert Ward już kilka lat temu sprzedał ich rodzinny dom w Seattle, kiedy się okazało, że wielkie pieniądze ostatecznie się skończyły i nie stać go na jego utrzymanie. Oczywiście prawdziwy powód sprzedaży posiadłości Wardów nigdy nie został publicznie ujawniony; Jessica zadbała o to szczególnie pilnie. Przy każdej nadarzającej się okazji opowiadała wszystkim, że ojciec ze względów profesjonalnych postanowił przenieść się bliżej nowojorskich scen i – jak niemal każdy szanujący się amerykański dramaturg – zamieszkać w stylizowanym na farmę wiejskim domu w Connecticut.

Opowieść o wiejskim domu była całkowicie przez nią zmyślona, choć rzeczywiście chodziło o Connecticut. Udało się jej bowiem umieścić ojca w renomowanym ośrodku detoksykacji alkoholowej w New Haven. Po kuracji Robert Ward wytrzymał w abstynencji jakieś trzy miesiące. Potem jednak bardzo szybko wrócił do poprzedniego trybu życia, zapijając się dniami i nocami, podczas gdy stojąca na biurku maszyna do pisania pokrywała się kurzem. Teraz już na stałe mieszkał w ich letnim domu przy Moss Cliff – jedynej posiadłości, która pozostała w rękach tak bogatej do niedawna rodziny Wardów.

Wszystko się zmienia – i życie, i ludzie. Jessica wiedziała o tym aż za dobrze. Minęła rezydencję Cavanettich i skręciła w następny podjazd. Parterowy dom Wardów był pogrążony w ciemności, nawet lampy nad głównym gankiem nikt nie zapalił na jej przyjazd. Przez chwilę poczuła coś w rodzaju dziecinnego żalu, ale też natychmiast zabroniła sobie takich myśli. Dawno już powinna była z tego wyrosnąć. Gwałtownym ruchem zaciągnęła ręczny hamulec.

Natychmiast po otworzeniu drzwi poczuła ostry zapach whisky i zastarzałego papierosowego dymu. Skrzywiła się i sięgnęła do kontaktu.

W dużym frontowym pokoju wciąż pozostawały te same meble w stylu lat sześćdziesiątych, z okresu, kiedy to zarówno zawodowe, jak i uczuciowe życie Roberta Warda miało jeszcze jakieś trwałe oparcie. To wnętrze było nadal wysprzątane i czyste, tyle tylko, że teraz wyglądało na nie zamieszkane. Za to z głębi następnego pomieszczenia dobiegał jakiś dziwny, powtarzający się odgłos. Jessica natychmiast pobiegła w tę stronę.

W półmroku rodzinnego salonu dostrzegła źródło tego dziwnego dźwięku – domowy projektor filmowy, wysyłający biały strumień światła przez mgłę papierosowego dymu. Rolka z filmem już dawno się przewinęła i teraz koniec celuloidowej taśmy rytmicznie uderzał o metal. Bóg raczy wiedzieć, jak długo to już trwało. Ojciec spał, odchylony do tyłu w głębokim fotelu ustawionym obok projektora, nie słysząc ani nie kończących się uderzeń końca taśmy, ani przyjazdu córki.

Jessica pochyliła się nad nim i wyłączyła projektor. Wyjęła szpulę z taśmą i włożyła ją do okrągłej metalowej kasety z naklejonym napisem Piekło, w którym da się żyć. Był to tytuł sztuki, za którą ojciec otrzymał nagrodę na Broadwayu. Często przeglądał jej filmowe nagranie, w nadziei na inspirację i powrót natchnienia, ale ostatecznie jedyną stałą inspiracją okazywał się zawsze alkohol.

Jessica odłożyła kasetę z filmem i spojrzała na ojca. W bezwładnie wyciągniętej ręce wciąż jeszcze ściskał pustą szklankę po whisky. Sięgnęła po nią i odstawiła na stolik. Potem uważniej przyjrzała się jego poszarzałej twarzy. Nietrudno było dostrzec, że nie golił się już od kilku dni, a sądząc z wymiętej koszuli i pogniecionych spodni, nie zmieniał również ubrania. Przystojna niegdyś męska twarz była teraz wychudła i pomarszczona, brązowe włosy gęstej przed laty czupryny całkowicie już zszarzały i siwymi przetłuszczonymi pasmami zwisały wzdłuż czaszki. Nawet skarpetka nad opadłym kapciem była przetarta na wylot, a widoczny przez dziurę koniec wielkiego palca sprawiał wrażenie jakiegoś dziwacznego oka, obserwującego intruza, który ośmielił się wejść do domu.

Należałoby go natychmiast położyć do łóżka, ale Jessica nie miała dość siły, żeby go ruszyć, kiedy był nieprzytomny. Mogła więc jedynie go okryć, żeby się nie przeziębił. Przyniosła lekką kołdrę z jego sypialni i otuliła go możliwie najszczelniej, szczególnie pieczołowicie opatulając stopy. Przy okazji nie mogła nie zauważyć licznych dziur, wypalonych papierosami w poszewce kołdry.

Pozostawiła śpiącego ojca i poprzez obszerny hall przeszła do kuchni. Odłożyła torebkę i z prawdziwym przerażeniem patrzyła na obraz rozpaczliwego pobojowiska. Brudne szklanki, talerze z resztkami jedzenia, jakieś otwarte i zaschnięte puszki, puste butelki i nie opr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin