9848.txt

(410 KB) Pobierz
Cliff Garnett

Reaktor

Zwykli ludzie sypiajš spokojnie po nocach tylko dlatego, że twardzi mężczyni sš 
zawsze gotowi stosować przemoc w ich imieniu.
George Orwell
Prolog
23 wrzenia, godzina 17.42,
Krajowa Agencja Bezpieczeństwa, Dowództwo Pionu Wschodniego,
Tajne Centrum Siatek Specjalnych, Fort Meade, Maryland
Wszystkie rozkazy dla grupy TALON Force, które Sam Wong okrelał skrótem TAD, 
miały charakter nadzwyczajny. Wszystkie wydawano w trybie alarmowym, a ten 
wydawał się szczególnie pilny. Pewnie dlatego, że nie nadszedł szyfrowanymi 
łšczami komputerowymi z samej góry. Co więcej, nie pochodził nawet od 
przełożonego Sama, dowódcy Połšczonych Sił Specjalnych, generała brygady Jacka 
Kraussa. Dyrektor centrum osobicie pofatygował się na dół do mrocznej sali 
łšcznoci, co tym bardziej zaniepokoiło Wonga. Obrócił się ze swoim fotelem w 
kierunku olbrzymiej baterii monitorów komputerowych, klawiatur, interfejsów i 
track-balli.
I jeszcze jedno, pomylał młody Amerykanin chińskiego pochodzenia. Poprawił 
okulary na nosie i zerknšł na zapisanš kartkę. Przeraziła go mina Scofielda. 
Dotychczas w obliczu każdego kryzysu, który mógł się zakończyć mierciš wielu 
ludzi, twarz dyrektora wyrażała jedynie zmęczenie. Ale dzi... rozmylał Sam i 
położył palce na klawiaturze. Dzi Scofield był... tak blady jakby i jemu, 
tutaj, w Waszyngtonie, groziło miertelne niebezpieczeństwo.
Kto pierwszy? - zastanawiał się w mylach. Za wszelkš cenę starał się skupić 
wyłšcznie na stukaniu w klawisze i czytaniu notatek Scofielda. Wpisał polecenie. 
Na ekranie wywietliła się mapa Stanów Zjednoczonych z szecioma czerwonymi 
znaczkami w kształcie orlego szponu, rozrzuconymi od jednego wybrzeża do 
drugiego. Rzecz jasna, przekaz musiał dotrzeć do wszystkich w odstępach 
sekundowych. A kto tym razem zostanie uhonorowany i jako pierwszy otrzyma 
powiadomienie?
7
- Jezu! - syknšł pod nosem, czytajšc notatkę.
Trzeba było zaczšć od szefa grupy. A potem zawiadomić Wielkiego Jacka. I to jak 
najszybciej.
Godzina 17.43,
pustynny płaskowyż nad rzekš Liano, zachodni Teksas
U schyłku dnia trzech jedców dotarło na szczyt skalistego grzbietu i 
zatrzymało konie, żeby popatrzeć na zachód słońca.
Dziesięcioletni Randall Barrett z wprawšuspokoił swego zniecierpliwionego kuca, 
lekko ciskajšc kolanami jego boki. Zdjšł kapelusz i osłonił nim oczy przed 
jaskrawymi promieniami. Nie mógł się doczekać, kiedy i jego stetson, podobnie 
jak kapelusz ojca, będzie nosił lady wieloletniego używania.
- Ten nowy facet mamy cišgle się nam podlizuje, tato - owiadczył po chwili.
-Nieprawda! - zaprzeczyła żarliwie dwunastoletnia siostra Randalla. -Mówisz tak, 
bo chciałby, żeby tata do nas wrócił! Cišgle się łudzisz!
- Nie umie jedzić na koniu ani wspinać się po linie, a z pistoletu nie trafiłby 
w beczkę, nawet gdyby go do niej wsadzić - mruknšł z pogardš chłopiec.
- No wiesz?! Dla ciebie każdy facet musi to umieć? - syknęła rozzłoszczona Berty 
Sue. - Przynajmniej... -Urwała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że brat próbuje 
grać rolę pokrzywdzonego dziecka rozwiedzionych rodziców, ale wiedziała, że 
ojciec na pewno nie da się na to nabrać. Nie mogła jednak zgodzić się z 
Randallem. - Przynajmniej Jeffery stale jest z nami, nie znika z domu co parę 
dni.
- Ale to mięczak. Tata służy w zielonych beretach!
- Za to Jeffery jest... dżentelmenem - wypaliła Berty Sue. - Prawnikiem. Jedzi 
nowiutkim lexusem, a nie poobijanš furgonetkš chevroleta, która ma tyle lat, co 
on.
Tylko udawała niechęć do ojca. Kochała go. Szanowała za to, że regularnie 
przysyła czeki i prezenty z różnych zakštków wiata. Ale widywali się 
sporadycznie, jedynie wtedy, kiedy on miał czas, a dla niej było to za mało.
- Jeffery to zwykły palant! - rzucił chłopak.
- Randall! - krzyknęła Betty Sue. - Chyba sam nie wiesz, co...
- Doć tego.
Major Travis Beauregard Barrett mówił z ledwie wyczuwalnym teksa-skim akcentem, 
zawsze tak samo powoli i spokojnie. Ale jego głos miał specyficzne brzmienie, 
które zawsze przykuwało uwagę słuchaczy, także dzieci.
8
- Jestem żołnierzem, Betty Sue - wyjanił ojciec. Spod przymrużonych powiek 
obserwował wielkš pomarańczowš kulę płomieni spadajšcš na Meksyk, gdzie daleko 
za Rio Grandę. - To mój zawód. Nie zamierzam cię za to przepraszać, ale 
rozumiem, że nie musi ci się to podobać.
Dziewczynka nie odpowiedziała. Siedziała sztywno w siodle, także spoglšdajšc na 
słońce.
- Randall, mama ma doć zmartwień z wychowaniem was, prowadzeniem rancza i pracš 
w banku - zwrócił się Travis do syna. - Potrzebuje waszej pomocy, a nie krytyki 
co do wyboru swojego... życiowego partnera.
- Tak jest - odparł chłopak grobowym głosem.
Barrett poczuł nagle na biodrze charakterystyczne drgania odbiornika. Poruszył 
się niespokojnie. Do diabła! Tylko nie teraz! Nie w ten weekend! -przemknęło mu 
przez myl. Skupił się na odczytywaniu przekazywanej alfabetem Morse'a 
wiadomoci.
s-z-e-f-i-e//t-a-d//p-a-s-k-u-d-n-y//s-z-p-i-k-u-l-e-c///
- Jasna cholera! - mruknšł Travis.
- Co się stało? - Betty Sue zerknęła podejrzliwie na ojca. Nie miała pojęcia 
nawet o istnieniu oddziałów TALON Force, tym bardziej nie wiedziała o tym, że 
Barrett dowodził jednym z siedmiu zespołów.
- No cóż, nie będziemy mogli jutro pojechać na zakupy do Austin - odparł Travis. 
- Włanie... przypomniałem sobie, że mam pilnš sprawę do załatwienia.
- Och, tato! Znowu...? -jęknęła dziewczynka. Randall nisko zwiesił głowę.
Barrett, mimo że uczestniczył w wielu akcjach zbrojnych, poczuł, że serce mu się 
kroi.
- Teraz sobie przypomniałe? - zapytał chłopak piskliwym głosem, z trudem 
przełykajšc łzy.
- Tak. - Bóg jeden wiedział, jak Travis nienawidził takich chwil.
-No włanie! - rzuciła ze złociš Betty Sue, ocierajšc dłoniš policzki. -Z tobš 
zawsze tak jest, tato! Hej!
Szarpnęła wodzami, zawróciła i pogalopowała w dół, w kierunku rancza. Nie 
obejrzała się. Nie zwolniła nawet, gdy pęd powietrza zerwał jej kapelusz z 
głowy.
Travis z wciekłoci zazgrzytał zębami. Spojrzał na syna, który mierzył go 
badawczym wzrokiem. Po twarzy chłopca spływały łzy. Major z wysiłkiem podniósł 
rękę i położył dłoń na ramieniu Randalla.
- Wiem, że... w takiej chwili żadne tłumaczenia nie majš sensu. Ale którego 
dnia, synu... będę mógł ci wszystko wyjanić.
- Jak wstšpię do zielonych beretów? - Randall trochę się rozpromienił.
Travis umiechnšł się smutno.
- Zgadza się. Jeli tylko będziesz chciał zostać żołnierzem, podobnie jak ja.
Chłopiec wyszczerzył zęby w umiechu.
- cigamy się do domu!
- Jak chcesz, chłopcze. Tylko uważaj na tego wistaka.
- Gdzie? - Dzieciak zaczšł się rozglšdać.
Travis zachichotał i szarpnšł wodzami. Wielki ogier rasy Tennessee Wal-ker 
pogalopował cieżkš w dół.
- Tato! - wrzasnšł za nim Randall, rzucajšc się w pogoń. - To nie fair! 
Oszukujesz!
Sto metrów przed ranczem Barrett ledwie zauważalnie cišgnšł wodze. Wierzchowiec 
zwolnił trochę, dzięki czemu chłopak na rozpędzonym kucyku wyprzedził go o pół 
długoci i pierwszy minšł bramę.
Godzina 17.43,
kreolska winiarnia, Nowy Orlean, Luizjana
Wielki Jack kołysał się zamaszycie w rytm żywego bluesa. Na parkiecie pary 
podrygiwały i podskakiwały, obracały się i wirowały. Olbrzymie cało-cienne 
lustro za barem aż dygotało od dudnišcych uderzeń bębna taktowego. Obaj barmani 
również tańczyli, energicznie potrzšsali shakerami i przesuwali po kontuarze 
trunki. W zadymionej sali panował ogłuszajšcy hałas, ale i tak też powinno być.
Na podwyższeniu w głębi pomieszczenia Młynarz McGhee silnie dšł w połyskujšcy 
saksofon, którym wywijał w powietrzu. Wyglšdał, jakby lada moment miał dostać 
apopleksji. Na jego wysokim czarnym czole pojawiły się nabrzmiałe żyły. Pianista 
Skórzak, przebierajšc palcami po klawiszach, małpował Raya Charlesa i 
demonstrował zęby w umiechu o szerokoci zderzaka cadillaca eldorado, rocznik 
1976. Pochylony nad mikrofonem Biegus tršcał kciukiem struny gitary z 
zaciekłociš człowieka opętanego przez demony. Dick Richeaud natomiast wydobywał 
z elektrycznego basu takie tony, które wprawiały w rezonans szare komórki 
wszystkich osób przebywajšcych w budynku.
Za rzędem muzyków i bateriš perłowoczerwonych bębnów oraz połyskliwych talerzy 
siedział potężnie zbudowany Jacšues Henri DuBois. To on był siłš napędowš 
zespołu. Kapitan korpusu piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych wybijał rytm z 
ogromnym impetem. Nic dziwnego, miał sto dziewięćdziesišt pięć centymetrów 
wzrostu i ważył sto czternacie kilogramów. Zwalisty, zlany potem, szeroko 
umiechnięty olbrzym ryczšcy na cały głos. Pałeczki ze wistem rozcinały 
powietrze.
Gocie chórem powtarzali słowa znanego przeboju:
10
- Nerwus Leeee! Wkroczył do baru...! I wyszedł na rodek parkieeetu! Wycišgnšł 
rewolwery... czterdziestki czwórki... o długich luuufach! Taki to był Nerwus 
Leeee!
Po obu stronach Jacka tańczyły dwie zgrabne Murzynki w obcisłych sukienkach, ze 
szklaneczkami w dłoniach. Zmysłowo kręciły biodrami w rytm piosenki, uważajšc, 
żeby nie wylać ani kropli drinków, a jeszcze bardziej, by nie znaleć się w 
zasięgu mierciononych pałeczek perkusisty. Doskonale wiedziały, że w przerwach 
Jack uwielbia, gdy mu się masuje grajšce pod skórš muskuły, ale podczas występu 
nie wolno mu przeszkadzać.
DuBois strzygł się tak krótko, że wyglšdał, jakby był łysy. Uważał to nawet za 
powód do dumy. Zresztš, oprócz gry w zespole, no i może paru kobiet, dla Jacka 
nie liczyło się nic poza korpusem piechoty morskiej.
W sali przebrzmiała pišta zwrotka, w której Nerwus Lee dwoma szybkimi strzałami 
położył trupem zdradzieckš dziwkę i jej tajemnego kochanka. Jack najbardziej 
lubił tę częć piosenki. Ze zdwojonym impetem uderzył w talerze. W ten sposób 
zaakcentował swoje uzn...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin