Grin Aleksander - Skarb afrykańskich gór.rtf

(554 KB) Pobierz
ALEKSANDER GRIN

 

 

 

 

ALEKSANDER GRIN

 

 

 

 

SKARB

AFRYKAŃSKICH GÓR

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: СОКРОВИЩЕ АФРИКАНСКИХ ГОР

PRZEKŁĄD: JANINA LEWANDOWSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA” WARSZAWA 1960

 

 

Rozdział I

 

STANLEY UDAJE SIĘ W GŁĄB AFRYKI

 

 

Szesnastego października 1869 roku obywatel amerykański Henry Stanley, podróżnik i korespondent prasowy, mieszkający w Madrycie w hotelu „Walencja”, otrzymał telegram następującej treści:

 

„PROSZĘ O NATYCHMIASTOWE PRZYBYCIE DO PARYŻA SPRAWA PILNA

 

GORDON BENNETT”

 

Gordon Bennett, energiczny Amerykanin, był właścicielem gazety „New York Herald.

Już po upływie dwóch godzin Stanley wsiadł do pośpiesznego pociągu i następnej nocy przybył do Paryża. Wprost z dworca udał się do Grand Hotelu” i zapukał do drzwi pokoju zajmowanego przez Bennetta.

Owe drzwi, niczym nie różniące się od innych, otwarły się i zamknęły z powrotem, lecz za nimi, w ciszy uśpionego miasta, odbyła się między dwoma Amerykanami niezwykła rozmowa, która szybkością, zwięzłością i stanowczością przypominała pasaż fortepianowy w dolnym rejestrze.

Sprawa dotyczyła znakomitego podróżnika, doktora Dawida Livingstone'a, który w roku 1866 pojechał do Centralnej Afryki. Od roku 1869 zaczęto przypuszczać, że zaginął bądź też znajduje się w sytuacji wymagającej niezwłocznego udzielenia mu pomocy.

Z niezwykłą rzeczowością, charakterystyczną dla narodu zamieszkałego po drugiej stronie Atlantyku przy załatwianiu wszelkiego rodzaju spraw, Bennett polecił Stanleyowi, bez względu na koszty, odszukać Livingstone'a.

Stanley był zdziwiony — jeżeli zdziwieniem nazwać można wątpliwość co do celowo-ści podobnej decyzji — lecz przemógł szybko to niezwykłe u niego uczucie i wyraził swą zgodę, po czym obaj przystąpili niezwłocznie do omawiania praktycznych szczegółów przed-sięwzięcia.

Moja gazeta jest dla mnie więcej warta niż wszystkie kapitały Nowego Jorku — rzekł Bennett. — Nie dbam o wydatki, gdy chodzi o tak ciekawe informacje dla pisma.

Potwierdził ową zasadę szeregiem drobnych poleceń, wyrażonych tonem największej beztroski, jeśli idzie o rozmiary naszej planety:

 

1) Stanley ma być obecny przy otwarciu Kanału Sueskiego;

2) ma popłynąć w górę Nilu i zebrać wiadomości o podróży Samuela Beckera do Górnego Egiptu;

3) pozostać przez pewien czas w Jerozolimie;

4) wstąpić do Konstantynopola po najnowsze wiadomości polityczne;

5) obejrzeć historyczne pola bitew na Krymie;

6) przeprawić się przez Kaukaz do Morza Kaspijskiego;

7) przejechać przez Persję do Indii;

8) i wreszcie z Indii udać się do Afryki na poszukiwania Livingstone'a.

 

To były owe skromne zadania, które Gordon Bennett, ziewając ze znużenia i paląc drogie cygara, przedstawił o brzasku tego paryskiego poranka Stanleyowi.

Wykonawszy wszystkie zadania zlecone mu przez wydawcę, szóstego stycznia 1871 roku Stanley przybył na wyspę Zanzibar na pokładzie amerykańskiego wielorybniczego sta-tku i zaraz przystąpił do organizowania ekspedycji w celu odnalezienia znakomitego podróż-nika.

W Zanzibarze zestawił pięć karawan. Cztery wysłał nieco wcześniej w głąb kraju, tak obliczając ich marszrutę, aby każda podążała w pewnej odległości za poprzednią, sam zaś objął kierownictwo nad piątą. Prócz broni, przyborów do polowania, dwóch żaglówek (na wypadek przepraw przez rzeki), namiotów, siodeł, sprzętu kuchennego i zapasów żywności karawany te — składające się z przewodników, tubylczej eskorty, tragarzy i jucznych zwierząt — wiozły towar przeznaczony do wymiany na żywność w drodze. Murzyni nieśli na głowach podłużne toboły z amerykańskimi tkaninami, indyjskim niebieskim płótnem i muślinem, kolorowym barchanem, paciorkami i miedzianym drutem. To wszystko odgrywało wśród tubylców rolę pieniądza.

Szóstego lutego 1871 roku ekspedycja przybyła do Bagamojo *.

Osiemnastego wyruszyła pierwsza karawana złożona z dwudziestu czterech tragarzy i trzech żołnierzy.

Dwudziestego pierwszego — druga, licząca dwudziestu ośmiu tragarzy, dwóch nadzor-ców oraz dwóch żołnierzy.

Dwudziestego piątego — trzecia, składająca się z dwudziestu dwóch tragarzy, jednego białego, którym był eks-marynarz nazwiskiem Farkoogar, kucharza i trzech konwojentów oraz dziesięciu osłów.

Jedenastego marca — czwarta, licząca pięćdziesięciu pięciu tragarzy, dwóch przewo-dników i trzech konwojentów.

Dwudziestego pierwszego marca w piątej karawanie wyruszył. z dwunastoma żołnierza-mi Stanley, zabierając ze sobą jednego białego nazwiskiem Show, również byłego marynarza, oraz krawca, kucharza, tłumacza, siedemnaście osłów i dwa konie, które otrzymał w darze od zanzibarskiego sułtana, i wreszcie psa.

Tak oto rozpoczęła się owa równikowa Odyseja, jedna z najbardziej udanych w dzie-jach badań nad Afryką.

 

 

 

 

Rozdział II

 

STANLEY I GENT

 

 

Karawana posuwała się wolno wśród dzikich zarośli kolczastych krzewów. Wóz zatrzy-mywał się często, ponieważ cierniste pnącza oplątywały koła. Wyczerpani tragarze przysiada-li na niesionych przez siebie pakunkach, aby owinąć gałganami poranione stopy. W miejscach gdzie zarośla były nie do przebycia, używano stalowych amerykańskich siekier.

Soczyste przekleństwa rozlegały się na pustkowiu. Ogólne zdenerwowanie i zmęczenie, spowodowane tym odcinkiem drogi, doszło do szczytu. Należało jednak bezwzględnie prze-bić się do niedalekiego już lasu, gdzie karawana miała zatrzymać się na nocleg.

Tragarze klęli muzungu ** osły i siebie nawzajem, krzyczeli, chwytając się za brzuchy i nie zwracając prawie uwagi na nawoływania przewodników.

Słońce chyliło się już za las. Powietrze pełne oparów i zaduchu gnijących roślin, ciężkie

 

  * Bagamojo — port na wschodnim wybrzeżu Kanału Zanzibarskiego.

** Muzungu — biały naczelnik.

od woni mokrych kwiatów o fantastycznych kształtach i barwach, wywierających na Euro-pejczykach niesamowite wrażenie — było powiewem tropikalnej Afryki. Zbliżała się pora deszczowa, straszna ze względu na rozmaite choroby, właściwe mazice *. Cały dzień spadały z nieba prostopadłe strumienie wody — ohydny, ciepły deszcz. Pod wieczór ulewa ustała, pozostawiając błoto i pokrywając ziemię śliskimi kałużami, w których odbijały się chmury.

Dzięki uporczywym wysiłkom zmęczona karawana dotarła wreszcie do skraju lasu.

Rozbito namioty. Nad ogniskami gotowała się w wielkich kotłach kolacja. Murzyni, zgromadzeni przy ogniu, rozprawiali na temat wydarzeń dnia i pletli naiwne i niestworzone historie o kraju białych ludzi, skąd przyszedł pan, który ich wynajął i prowadził w samo serce Czarnego Lądu.

W namiocie naczelnika ekspedycji paliła się świeca, a na słabo oświetlonym płótnie rysowały się dwa cienie; jeden z nich należał do Bombeya, dowódcy murzyńskiej eskorty. Przy wejściu siedział czarny, bosy wojownik i nucąc monotonną pieśń prztykał palcami o kurek karabinu.

Specjalny korespondent amerykańskiej gazety, Henry Stanley, ulokował się przy polo-wym stoliku. Przed nim stał talerz z resztkami mięsa i bobu na słoninie, dzbanek i szklanka gorącej kawy. Stanley, paląc, zapisywał w dzienniczku szczegóły ostatniej przeprawy. Bom-bey siedział na rozpakowanym tłumoku, z nogami po turecku, i czyścił starą, srebrną pochwę.

Był to Arab w podeszłym wieku, drobny, o suchej, nerwowej twarzy, chytrych ustach i oczach, w których wyraz sztucznej tępoty maskował jego prawdziwy charakter.

Halib Dżemal ** robił lekarstwa, panie — mówił Bombey tonem wyrażającym upór. — Nazbierał czaszek Wagenzich *** i wziął je ze sobą. Z czaszek robił lekarstwa.

Bzdury! — żachnął się Stanley. — Przeszkadzasz mi pisać.

Bombey uśmiechnął się chytrze i po krótkim milczeniu zaryzykował jeszcze jedną wy-powiedź na ten temat:

Uderzał w czaszkę, a potem dłubał w otworze.

Bombey — przerwał mu Stanley — jeśli chcesz, opowiesz mi jutro o czaszkach Burtona, ale dziś, proszę cię, daj temu spokój. Idź zobaczyć, czy nakarmiono mojego konia, i daj proszek chininy Sarbokowi.

Bombey wyszedł. Stanley pisał jeszcze przez jakiś czas, po czym odłożył pióro, upił łyk kawy i zamyślił się. Denerwowało go wiele spraw związanych z podróżą. Z lasu dobiegało złowrogie wycie hien, nawoływania nocnych ptaków i jakieś nieokreślone szmery, jakby we-stchnienia gęstwiny, które swym na pół ludzkim, tajemniczym gwarem budziły wspomnienia bajek zasłyszanych w dzieciństwie.

Było chłodno. Stanley dopił resztę kawy i skreśliwszy szybko kilka wierszy w zeszycie, zamknął go wreszcie. Następnie nabił fajkę tytoniem i osnuł się chmurą dymu.

Przed namiotem rozległy się szybkie kroki karangoziego ****. Wszedł, skłonił się z powagą i oznajmił, że jakiś nieznajomy przyszedł z lasu i pragnie widzieć się z muzungu. Jest to również biały, ma długą brodę i dobrą broń. Siedzi przy ognisku.

Przyprowadź go tutaj — rozkazał Stanley i czekał, zwrócony ku wejściu. Za namio-tem odbyła się krótka, niezrozumiała rozmowa; głowa przewodnika ukazała się na moment w otworze namiotu i znikła, a czyjaś ręka rozchyliła przemokłe płótno i wszedł wysoki męż-czyzna. Ruchy jego znamionowały zręczność i siłę. Ubrany był w skórzaną bawolą kurtkę, czapkę ze skóry czerwonej antylopy, spodnie z mocnej, białej tkaniny i buty z cholewami. U pasa zwisał rewolwer dużego kalibru, spoza ramienia zaś wystawał doskonały angielski sztu-

 

      * Mazika — arabska nazwa afrykańskiej zimy, pory deszczowej.

    ** Halib Dżemal — arabskie przezwisko podróżnika Burtona, który gromadził kolekcje czaszek i wskutek tego uchodził za czarownika.

  *** Wagenzi — Murzyni.

**** Karangozi — przewodnik.

cer. Nieznajomy ściągnął go i postawił w kącie, po czym zdjął czapkę i skłonił się swobo-dnym, krótkim ruchem.

Gdy zbliżył się do światła, padającego od płonącej świecy, Stanley bystro zajrzał mu w twarz, a przekonawszy się, że ma przed sobą prawdziwego Europejczyka, powstał ze składa-nego krzesła.

W życiu swym widywał rozmaitych ludzi, jednakże wygląd przybyłego wydał mu się nieprzeciętny. Długa, ciemna broda i wąsy całkowicie niemal zakrywały surowe usta, ale górna część twarzy odznaczała się niezwykłą wyrazistością i regularnością rysów. Wysoko zarysowane, proste brwi były zrośnięte, a cienki nos przedłużał z profilu linię szerokiego czoła znamionującego niepospolity umysł. Mrużył lekko łagodne, ciemne oczy, co nadawało czujnemu spojrzeniu wyraz przenikliwości. Czarne włosy opadały splątaną grzywą na kołnierz kurtki.

Nazywam się Gent — rzekł po prostu. — Pan jest mister Stanley? Dobry wieczór.

Podróżnik odpowiedział na powitanie i wskazał przybyłemu krzesło. Obaj usiedli. Po krótkim milczeniu przemówił Gent:

Celem pańskiej wyprawy jest odnalezienie Livingstone'a?

Tak jest — odparł Stanley. — Wydawca „New York Heralda”, Gordon Bennett, obarczył mnie zaszczytnym zadaniem odszukania sławnego podróżnika. Będę szczęśliwy, jeśli nie zawiodę okazanego mi zaufania.

Czy ma pan już jakiś plan?

Bardzo nieokreślony. Jadę do Tanganiki, gdzie znajdę się w węzłowym punkcie wypraw Livingstone'a. Tam będę go szukał wypytując ludność i kupców. Od roku 1866 brak o nim jakichkolwiek wiadomości. Przypuszczam, że będę zmuszony zatoczyć w tych okoli-cach wielki krąg, lecz odnajdę go z pewnością.

Tak — skinął głową Gent. — Ale i ja również muszę się koniecznie widzieć z zagi-nionym bohaterem. Bo przecież tacy ludzie to bohaterzy, prawda?

Tak, mister Gent, to prawda.

Zwracam się do pana z prośbą, aby zechciał pan przyjąć mnie do swej karawany. Jestem dobrze obznajmiony z polowaniami w Afryce, znam tutejsze warunki, przyrodę i kli-mat oraz Murzynów, mogę być panu w pewnym sensie pomocny, jeżeli mi pan na to pozwoli. Jestem odporny na wszelkie trudy i niewymagający. To nie samochwalstwo z mojej strony, ale coś w rodzaju „mówionego paszportu. W drodze pozna mnie pan lepiej. Co pan sądzi o mojej propozycji?

Stanley położył przed Gentem fajkę i tytoń i podsunął gościowi szklankę kawy. Ruchy te złagodziły nieco naprężenie wywołane propozycją Genta. Stanley był ostrożny.

Korespondent jest ciekawy — odezwał się wreszcie — tylko w zakresie swoich zainteresowań. Toteż nie ciekawość, lecz wyłącznie wzgląd na sytuację, w której się znajduję, upoważnia mnie do postawienia panu pewnych pytań, mister Gent. Od odpowiedzi pana uza-leżnię moją odpowiedź tak lub „nie w sprawie pana uprzejmej propozycji. Nie będę ukry-wał, że potrzebuję w podróży wiernych, śmiałych i zdecydowanych towarzyszy. Wszyscy dawni kompani Burtona i Speke'a, których odszukałem w Zanzibarze, to porządne łobuzy, tragarzy zaś muszę utrzymywać w karności najsurowszą dyscypliną.

Uprzedzę pańskie pytania, opowiadając o sobie wszystko szczegółowo — odpowie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin