Gemmell David - Saga Drenajow 01 - Wylander.pdf

(967 KB) Pobierz
Gemmell David - Saga Drenajow 0
DAWID GEMMEL
WAYLANDER
 
Prolog
Potwór patrzył z cienia, jak uzbrojeni ludzie, niosąc pochodnie, weszli w ciemności góry. Cofał się
przed nadchodzącymi, chowając cielsko za kręgiem światła.
Ludzie dotarli do wykutej w skale komnaty i wetknęli łuczywa w zardzewiałe żelazne kagańce na
granitowych ścianach.
W środku dwudziestoosobowej grupy szedł mąż w zbroi z brązu, lśniącej w blasku pochodni i
zdającej się jarzyć żywym płomieniem. Zdjął skrzydlaty hełm, a dwaj członkowie świty ustawili przed
nim drewnianą ramę. Wojownik umieścił hełm na jej czubku i rozpiął napierśnik. Był mężczyzną w
podeszłym wieku, ale wciąż silnym - o przerzedzonych włosach i oczach zmrużonych w migotliwym
świetle. Podał gruby napierśnik dworzaninowi, który zawiesił pancerz na ramie i ponownie zapiął
sprzączki.
- Jesteś pewny, że ten plan się powiedzie, mój panie? - spytał chudy starzec w niebieskiej szacie.
- Tak pewny jak niczego innego, Derianie. Miewam ten sen już od roku i wierzę weń.
- Zbroja ma tak wielkie znaczenie dla Drenajów...
- Dlatego znalazła się tutaj.
- Czy nie mógłbyś - nawet teraz - rozważyć rzecz ponownie? Niallad jest młody i mógłby zaczekać
jeszcze co najmniej dwa lata. Wciąż jesteś silny, mój panie.
- Moje oczy słabną, Derianie. Niebawem będę ślepy. Sądzisz, że to miła perspektywa dla króla
znanego ze zręczności w boju?
- Nie chcę cię utracić, mój panie - rzekł Derian. - Może jestem zuchwały, ale twój syn...
- Znam jego słabe strony - warknął Król - tak samo jak jego przyszłość. Stajemy w obliczu kresu
wszystkiego, o co walczyliśmy. Nie teraz... nie za pięć lat. Jednak wkrótce nadejdą krwawe dni, a
wtedy Drenajowie muszą mieć jakąś nadzieję. A tą nadzieją będzie Zbroja.
- Panie mój, przecież ona nie jest magiczna. Ty byłeś jej magią. Ona to tylko metal, który
zechciałeś nosić. Mogła być ze srebra, złota czy skóry. To Król Orien stworzył Drenajów. A teraz nas
opuszczasz.
Król, odziany w brązową tunikę z jeleniej skóry, położył dłonie na ramionach doradcy.
- W ostatnich latach miałem wiele kłopotów, ale zawsze mogłem polegać na twoich dobrych
radach. Ufam ci, Derianie, i wiem, że zajmiesz się Nialladem i pokierujesz nim, najlepiej jak potrafisz.
Kiedy jednak nadejdą krwawe dni, nie zdoła skorzystać z twoich rad. Zaprawdę, czarno widzę naszą
przyszłość: straszliwą armię atakującą drenajski lud, nasze wojska rozbite lub w odwrocie - i widzę tę
Zbroję lśniącą jak pochodnia, przyciągającą ludzi, dającą im wiarę.
- A czy widzisz zwycięstwo, mój panie?
- Zwycięstwo dla jednych. Śmierć dla innych.
- A jeśli ta wizja nie jest prawdziwa? Jeżeli to tylko podstęp uknuty przez Ducha Chaosu?
- Spójrz na Zbroję, Derianie - rzekł Orien, prowadząc go do stojaka.
Pancerz nadal lśnił w świetle pochodni, lecz teraz przybrał jakiś eteryczny, przedziwny wygląd.
- Wyciągnij rękę i dotknij jej - rozkazał Król. Kiedy
Derian zrobił to, jego dłoń przeszła na wylot przez Zbroję. Cofnął się jak użądlony.
- Cóż z nią uczyniłeś, panie?
- Nic, zaczyna się spełniać sen. Tylko Wybrany może dotknąć Zbroi.
- Czy ktoś może złamać zaklęcie i ukraść Zbroję?
- Zaiste, może, Derianie. Spojrzyj jednak za krąg światła. Doradca odwrócił się i ujrzał tuziny oczu
spoglądające na niego z ciemności. Cofnął się o krok.
- Bogowie! Cóż to takiego?
- Ponoć kiedyś były ludźmi. Jednak plemiona zamieszkujące tę okolicę opowiadają o strumieniu,
który czernieje w lecie. Nadal płynie w nim woda, lecz wypita przez ciężarną kobietę staje się trucizną
deformującą dziecię w łonie. Nadirowie zostawiają te dzieci w górach, żeby umarły... lecz
najwidoczniej nie wszystkie giną.
Derian porwał pochodnię z kagańca i ruszył do przodu, ale Król powstrzymał go.
- Nie patrz, przyjacielu, gdyż ten widok prześladowałby cię po kres twoich dni. Wierz mi, są
niezwykle groźne. Trzeba by znacznej siły, żeby zdobyć tę pieczarę, a jeśli ktoś inny prócz Wybranego
spróbuje zabrać Zbroję, zostanie rozdarty na strzępy przez bestie zamieszkujące ciemności.
- A co ty teraz poczniesz, mój panie?
- Pożegnam się.
- Dokąd podążysz?
- Tam, gdzie nikt nie pozna we mnie Króla.
Ze łzami w oczach Derian padł na kolana przed Orienem, lecz Król podniósł go z ziemi.
- Zapomnijmy o hierarchii, stary przyjacielu. Rozstańmy się jak towarzysze.
Objęli się.
 
 
 
ROZDZIAŁ l
Zaczęli torturować kapłana, kiedy obcy wyszedł z cienia drzew.
- Ukradliście mi konia - rzekł spokojnie. Bandyci błyskawicznie odwrócili się do nadchodzącego.
Za ich plecami młody kapłan bezwładnie zwisł na pętających go sznurach i uniósł głowę, by zerknąć
podbitymi oczami na przybysza. Mężczyzna był wysoki, barczysty, okryty czarnym skórzanym
płaszczem.
- Gdzie mój koń? - zapytał.
- Kto to wie? Koń to koń, a właścicielem jest ten, kto go dosiada - odparł Dectas. W pierwszej
chwili, słysząc głos nieznajomego, poczuł dreszcz strachu, spodziewając się ujrzeć kilku otaczających
ich zbrojnych. Jednak teraz, spojrzawszy na pogrążające się w mroku drzewa, wiedział, że ten
człowiek jest sam. Samotny i scalony. Z kapłana nie mieli wielkiego pożytku, bo zaciskał zęby z bólu i
nie przeklinał ich ani nie błagał. Natomiast ten będzie długo w noc wyśpiewywał swój ból.
- Przyprowadźcie konia - powiedział mężczyzna lekko znudzonym głosem.
- Brać go! - rozkazał Dectas i miecze zaświszczały w powietrzu, gdy cała piątka runęła do ataku.
Przybysz szybko zarzucił opończę na jedno ramię i podniósł rękę. Czarny bełt przeszył pierś
najbliższego napastnika, drugi wbił się w brzuch krępego wojownika z uniesionym mieczem. Obcy
upuścił małą podwójną kuszę i zręcznie odskoczył. Pierwszy napastnik nie żył, a drugi klęczał,
trzymając się za brzuch.
Przybysz rozwiązał rzemień przytrzymujący płaszcz, pozwalając mu opaść na ziemię. Z
bliźniaczych pochew wyjął dwa noże o czarnych klingach.
- Przyprowadźcie konia! - rozkazał.
Pozostali dwaj zawahali się, zerkając na Dectasa. Czarne ostrza świsnęły w powietrzu i obaj padli,
nie wydawszy nawet jęku.
Dectas został sam.
- Możesz wziąć swego konia - powiedział, przygryzając wargę i cofając się w stronę drzew.
Mężczyzna potrząsnął głową,
- Za późno - odparł łagodnie.
Dectas odwrócił się i pomknął w kierunku drzew, lecz silne uderzenie w plecy pozbawiło go
równowagi i rzuciło twarzą na ziemię. Podparłszy się rękami, usiłował wstać. Czyżby ten przybysz
cisnął w niego kamieniem? Ogarnięty nagłą słabością, osunął się na ziemię... miękką jak puchowe łoże
i pachnącą słodko jak lawenda. Konwulsyjnie drgnął nogą.
Przybyły podniósł płaszcz i otrzepał go z kurzu, po czym ponownie zawiązał rzemień na ramieniu.
Potem odzyskał swoje trzy noże, ocierając je o szaty zabitych. Na ostatku zabrał oba bełty, dobiwszy
rannego szybkim cięciem w gardło. Podniósł ikuszę i sprawdził, czy ziemia nie zablokowała jej
mechanizmu, aanim przypiął ją z powrotem do szerokiego pasa. Nie oglądając ,się za siebie, ruszył w
kierunku koni.
- Czekaj! - zawołał kapłan. - Uwolnij mnie. Proszę! Mężczyzna odwrócił się.
- Dlaczego? - spytał.
Tak obojętnie zadał to pytanie, że kapłan przez chwilę nie potrafił znaleźć na nie odpowiedzi.
- Umrę, jeśli mnie tak zostawisz - rzekł w końcu.
- To nie jest wystarczający powód - powiedział mężczyzna, wzruszywszy ramionami. Podszedł do
koni, znalazł swego wierzchowca i przekonał się, że jego siodło i juki pozostały nietknięte.
Zadowolony, odwiązał konia i wrócił na polankę.
Przez chwilę spoglądał na kapłana, a potem cicho zaklął i przeciął mu więzy. Uwolniony osunął się
w jego ramiona. Był ciężko pobity i miał pociętą pierś; skóra wisiała na niej wąskimi paskami, a
błękitna szata była poplamiona krwią. Wojownik przetoczył kapłana na plecy, rozerwał mu togę, a
potem poszedł do konia i wrócił ze skórzanym bukłakiem. Odkręciwszy zakrętkę, polał rany wodą.
Kapłan wił się, ale nawet nie jęknął. Wojownik wprawnie umieścił paski skóry na miejscu.
- Nie ruszaj się przez chwilę - polecił. Z małych juków przy siodle wyjął igłę z nitką, po czym
zręcznie pozszywał rozcięcia. - Muszę rozpalić ognisko! - rzekł. - Nic nie widzę w tym przeklętym
mroku!
Gdy zapłonął ogień, kapłan obserwował krzątającego się wojownika. Ten mrużył oczy w
skupieniu, lecz kapłan zauważył, że były nadzwyczaj ciemne, brązowe jak sobolowe futro, z
migoczącymi złotymi plamkami. Był nie ogolony, a szczecina na jego brodzie była usiana siwizną.
Potem kapłan zasnął...
Kiedy się zbudził, jęknął głośno, gdy ból ran jął kąsać go jak warczący pies. Usiadł, krzywiąc się,
czuł bowiem każdy szew na piersi. Jego szaty zniknęły, a obok ujrzał rzeczy najwidoczniej zdjęte z
zabitych, ponieważ leżącą wśród nich bluzę znaczyły brunatne plamy krwi.
Wojownik pakował juki i troczył koc do siodła.
- Gdzie moje szaty? - spytał kapłan.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin