Gerritsen Tess - Młodość dla wybranych.pdf

(1002 KB) Pobierz
Gerritsen Tess - Mlodosc dla wy
Tess Gerritsen
Młodość dla wybranych
(Life Suport)
Przełożył Jan Krasko
 
Rozdział 1
Skalpel to piękna rzecz. Doktor Stanley Mackie nigdy dotąd nie zwrócił na to
uwagi, ale stojąc teraz z pochyloną głową pod lampami sali operacyjnej, nagle
stwierdził, że brylantowe refleksy światła na ostrzu wprost go zadziwiają. Ta lunula
z nierdzewnej stali była prawdziwym dziełem sztuki. Dziełem tak pięknym, że nie
śmiał wziąć go do ręki w obawie, iż dotykiem zbezcześci jego magiczną
nieskazitelność. Na powierzchni migotliwego półksiężyca widział tęczę kolorów,
widział światło rozszczepione na najczystsze składniki, widział...
– Panie doktorze? Czy coś się stało?
Uniósł wzrok i zobaczył, że instrumentariuszka marszczy czoło, patrząc na niego
znad maski chirurgicznej. Miała niezwykłe zielone oczy, nigdy dotąd tego nie
zauważył. Nie zauważył ani tego, ani wielu innych rzeczy, które widział, ale tak
naprawdę zobaczył dopiero teraz. Ot, choćby jej kremową cerę. Żyłkę wijącą się na
skroni. Pieprzyk tuż nad brwią...
Pieprzyk? Przerażony, wytężył wzrok. Pieprzyk się poruszał, pełznął w stronę
oka niczym wielonożny insekt...
Z odrętwienia wyrwał go głos doktora Rudmana, anestezjologa.
– Stan? Dobrze się czujesz?
Mackie skinął głową. Insekt zniknął. Znowu był tylko pieprzykiem, maleńką
plamką czarnego pigmentu na bladej skórze pielęgniarki. Mackie nabrał powietrza,
wziął skalpel z tacy i spojrzał na kobietę leżącą na stole.
Światło lampy skupiało się na jej podbrzuszu, na prostokącie nagiej skóry
obramowanej niebieskim prześcieradłem. Miała ładny, płaski, opalony brzuch –
zaskakujący widok w porze bladych twarzy i śnieżnych zamieci. Jaka szkoda, że musi
to dziewicze podbrzusze rozciąć. Blizna po usunięciu wyrostka robaczkowego na
pewno zeszpeci przyszłe karaibskie opalenizny.
Przytknął czubek ostrza do skóry w punkcie McBurneya, w połowie linii między
pępkiem a prawym kolcem biodrowym. Wyrostek robaczkowy znajdował się mniej
więcej w tym miejscu. Mackie już miał zrobić nacięcie, gdy wtem...
Ręka. Drżała mu ręka.
Nie mógł tego zrozumieć. Zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu. Stanley
Mackie słynął z pewnej ręki. A teraz z wielkim trudem utrzymywał skalpel w dłoni.
Przełknął ślinę i odsunął ostrze od skóry. Spokojnie. Weź kilka głębokich oddechów.
To przejdzie.
– Stan?
Doktor Rudman patrzył na niego ze zmarszczonymi brwiami. Pielęgniarki też.
Mackie widział w ich oczach nieme pytanie, to samo pytanie, które zadawano
 
szeptem od wielu tygodni. Czy stary Mackie nadaje się jeszcze do pracy? Ma
siedemdziesiąt cztery lata, czy nadal może operować? Czy powinno się mu na to
pozwalać? Zignorował ich spojrzenia. Przecież wybronił się przed Komitetem
Jakości, wyjaśnił okoliczności śmierci swojego ostatniego pacjenta. W końcu każdy
zabieg chirurgiczny łączy się z pewnym ryzykiem. Jeśli w jamie brzusznej zbierze się
za dużo krwi, łatwo stracić orientację i zrobić nacięcie w nieodpowiednim miejscu.
Członkowie komitetu w swej mądrości oczyścili go z wszelkich zarzutów.
Mimo to od tamtego czasu w umysłach personelu szpitalnego kiełkowało
ziarenko wątpliwości. Widział to w wyrazie twarzy instrumentariuszek,
w zmarszczeniu brwi doktora Rudmana. Patrzyli na niego, nie spuszczali go z oka.
I nagle wyczuł, że patrzą na niego nie tylko ich oczy. Zerknął w bok i zobaczył, że
w powietrzu unoszą się dziesiątki gałek ocznych, że wszystkie uważnie go obserwują.
Szybko zamrugał i straszliwa wizja zniknęła.
Okulary – pomyślał. Muszę pójść do okulisty.
Po policzku spływała mu kropla potu. Zacisnął palce na rękojeści skalpela.
Przecież to tylko wycięcie wyrostka robaczkowego, prosty zabieg nawet dla
najmłodszego stażysty. On, Stanley Mackie, poradzi sobie, mając nawet roztrzęsione
ręce. Skupił wzrok na łonie pacjentki, na jej płaskim, złotawym brzuchu. Jennifer
Halsey, lat trzydzieści sześć. Przyjechała do Bostonu z innego stanu, a tego ranka
obudziła się w motelu z bólem w prawej pachwinie. Ponieważ ból się nasilał, wsiadła
do samochodu i, nie zważając na szalejącą śnieżycę, przyjechała do izby przyjęć
szpitala Wicklin, gdzie zajął się nią dyżurujący pod telefonem Stanley Mackie. Nic
nie wiedziała o plotkach na temat jego kondycji, o kłamstwach i pogłoskach z wolna
niszczących jego karierę. Była po prostu cierpiącą kobietą, pacjentką z zapaleniem
wyrostka robaczkowego.
Mackie przytknął skalpel do skóry. Ręka przestała drżeć. Da sobie radę.
Oczywiście, że da radę. Zrobił nacięcie, gładkie i czyste. Instrumentariuszka wytarła
gazikiem krew i podała mu kleszczyki hemostatyczne. Mackie zaczął rozcinać
warstwę żółtawego tłuszczu podskórnego, co chwila tamując krwawienie. Nie ma
sprawy. Wszystko będzie dobrze. Dostanie się do jamy brzusznej, usunie wyrostek
i już. A potem pojedzie do domu. Może potrzebuje odpoczynku, może krótki
odpoczynek rozjaśni mu umysł.
Rozciął lśniącą otrzewną. Jama brzuszna była otwarta.
– Haki – rzucił.
Instrumentariuszka wzięła z tacy retraktory i delikatnie rozchyliła brzegi rany.
Mackie wsunął tam dłoń i poczuł, jak owijają się wokół niej śliskie, ciepłe jelita.
Utkwić w kokonie ludzkiego ciepła – cóż to za cudowne uczucie. Jakby trafić
z powrotem do matczynego łona. Odsłonił wyrostek. Jeden rzut oka na zaogniony,
 
obrzękły organ potwierdził jego diagnozę: trzeba ciąć. Sięgnął po skalpel...
Ale gdy znowu przeniósł wzrok na otwartą ranę, stwierdził, że coś tu nie gra.
W jamie brzusznej kłębiło się za dużo jelit, było ich dwa razy tyle, ile być
powinno. Po co jej tyle jelit? Coś z tym trzeba zrobić. Chwycił jeden ze zwojów
i pociągnął, czując, jak ciepłe i wilgotne jelito ślizga mu się w dłoni. Wyciął
skalpelem jego nadmiar i, ociekający krwią, położył na tacy. No – pomyślał – teraz
wygląda to znacznie lepiej.
Instrumentariuszka wybałuszyła oczy.
– Co pan robi?! – krzyknęła.
– Ma za dużo jelit – wyjaśnił spokojnie. – Trzeba je skrócić. Sięgnął do jamy
brzusznej po następny zwój. Po co ten nadmiar tkanki? Tylko przeszkadza.
– Doktorze, nie!
Błysnął skalpel. Z przeciętego jelita trysnęła fontanna gorącej krwi.
Instrumentariuszka chwyciła go za rękę. Mackie szarpnął się, rozwścieczony, że
byle pielęgniarka śmie przeszkadzać mu w operacji.
– Dajcie mi inną instrumentariuszkę – zażądał. – I ssak. Trzeba odessać tę krew.
– Powstrzymajcie go! Pomóżcie mi go...
Wolną ręką Mackie chwycił cewnik ssaka i wepchnął go do jamy brzusznej.
W rurce zabulgotało, do zbiornika popłynęła krew.
Ktoś szarpnął go za rękę, ktoś odciągnął go od stołu. To Rudman. Mackie
próbował się wyrwać, lecz anestezjolog trzymał mocno.
– Odłóż skalpel, Stan.
– Trzeba to usunąć, ona ma za dużo jelit...
– Odłóż skalpel!
Mackie szarpnął się i gwałtownie obrócił, nie pamiętając, że wciąż ściska w ręku
skalpel. Ostrze rozpłatało Rudmanowi szyję.
Anestezjolog przeraźliwie krzyknął i chwycił się za gardło.
Mackie zrobił krok do tyłu, gapiąc się na krew cieknącą spomiędzy palców
kolegi.
– To nie moja wina – wychrypiał. – To nie moja wina!
– Ochrona! – wrzasnęła pielęgniarka do interkomu. – Przyślijcie strażników!
Natychmiast! On zwariował!
Mackie zatoczył się do tyłu, wdeptując w śliską kałużę krwi Rudmana. Krwi
Jennifer Hasley. W rozlewające się jezioro krwi. Nagle odwrócił się i wypadł z sali.
Ścigali go.
Ogarnięty paniką, uciekał na oślep korytarzem – jednym, drugim. Uciekał
zagmatwanym labiryntem korytarzy. Gdzie jest? Dlaczego nie rozpoznaje tych
miejsc? I raptem dokładnie przed sobą zobaczył okno, a za nim wirujące płatki
 
śniegu. Śnieg. Zimna, biała koronka śniegu oczyści go, zmyje mu krew z rąk.
Za plecami słyszał coraz głośniejszy tupot nóg.
– Stój!
Trzy długie susy i Mackie skoczył w stronę świetlistego prostokąta.
Szkło roztrzaskało się na miliony brylantów, usłyszał świst zimnego powietrza.
Wszędzie było biało. Wszędzie widział piękną, krystaliczną biel.
I spadał, spadał.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin