Kaszyński Mariusz - Przerwana lekcja.pdf

(127 KB) Pobierz
Kaszyński Mariusz - Przerwana lekcja
M ARIUSZ K ASZYŃSKI
Przerwana lekcja
Zbyszek stał na korytarzu i wpatrywał się w przeszklone drzwi prowadzące na zewnątrz. W każdej
chwili na doskonale przez nie widoczny parking mogła wjechać karetka. Od telefonu minęło już dziesięć,
może nawet piętnaście minut, a przecież szpital nie był daleko.
– Jeszcze ich nie ma? – usłyszał słaby głos Jolki.
Odwrócił się, starając się przywołać na usta uśmiech. Nie miał zielonego pojęcia, czy sytuacja jest
poważna, chyba nikt w ich grupie nie miał, ale Jolka przeżywała wszystko najbardziej. Stała blada, co
chwila niespokojnie zerkając na otwarte drzwi klasy.
A wszystko przez to, że Ileana Ionete źle się poczuła. Przez ponad trzydzieści minut jak zwykle, bez
żadnych oznak zmęczenia czy skrywanego cierpienia, prowadziła lekcję, a potem nagle umilkła w pół
słowa. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, usiadła i chwyciła się za klatkę piersiową. Zdaniem Zbyszka,
tak gdzieś w okolicach serca. Na twarzy kobiety pojawił się ból, jej rysy stężały.
Zadzwonili po karetkę prawie natychmiast, tym bardziej że Ileana siedziała w bezruchu, nie
odpowiadając na pytania. Czy coś się stało? Czy źle się pani czuje? Czy coś panią boli? Nic, nawet słowa.
Co najwyżej wodziła wzrokiem po ich twarzach, a jej usta drżały. Tak jakby szeptała, ale bardzo, bardzo
cicho.
– Może ktoś powinien wyjść przed budynek? – Wiktor wyrwał Zbyszka z zamyślenia. – Tak na wszelki
wypadek, jakby nie mogli trafić.
– Masz rację, chodźmy – poparła Wiktora Weronika.
Zbyszek patrzył, jak wychodzą na zewnątrz. On został na miejscu razem z Jolką i Przemkiem. Stali we
trójkę na korytarzu, prawie się do siebie nie odzywając. Ileana została z Mateuszem, Agatą i Anką. To
była już cała grupa. Osiem osób. Ośmiu zapaleńców mających tak posrane w głowach, by uczyć się
rumuńskiego. Nie angielskiego, niemieckiego, czy wracającego znów do łask – a może raczej do mody –
rosyjskiego. Nie, oni wybrali język mieszkańców Transylwanii. Rzecz jasna nie tylko Transylwanii, ale
ponoć właśnie stamtąd pochodziła Ileana. W każdym razie tak mówiła. Czy tkwiło w tym choć ziarno
prawdy, trudno było stwierdzić. Może jej słowa miały być jedynie chwytem marketingowym? Jeśli tak, to
udało się jej. W stu procentach. Oprócz słownictwa i gramatyki liznęli także trochę folkloru. Właściwie
nie zdarzało się, by bez ważnych powodów ktoś nie zjawił się na zajęciach. A wszystko przez aurę, jaką
roztaczała lektorka. Zbyszek niejednokrotnie odnosił wrażenie, że wystarczy, by uniósł głowę, a zobaczy
przed sobą posępne szczyty Karpat.
– Nic jej nie będzie? – Jolka skubała nerwowo brzeg jasnoniebieskiego swetra.
Zbyszek spojrzał na nią z sympatią. Lubił ją, nawet bardzo. Miła, inteligentna, zwykle uśmiechnięta,
tylko za bardzo się przejmowała. Jej błękitne oczy, teraz nieco przysłonięte opadającą na czoło jasną
grzywką, taksowały na zmianę obu chłopaków, jakby szukając potwierdzenia, że wszystko jest – a w
każdym razie będzie – w najlepszym porządku.
– Jasne, że nie – zapewnił.
Wcale nie był tego pewny. Ale co niby miał powiedzieć? Że nie wie? To zdecydowanie nie był
najlepszy pomysł.
– Zajrzę do nich na chwilę – dodał.
Spodziewał się, że Jolka albo Przemek ruszą za nim, ale oboje zostali na korytarzu. Dziewczyna chyba
nawet chciała iść, ale Przemek ją zatrzymał. To dobrze, po co miała się dodatkowo stresować.
Zbyszek wszedł do klasy. Ileana leżała na podłodze, obok niej klęczeli Agata i Mateusz. Anka stała
przy oknie i wyglądała na zewnątrz. Troje bladych kursantów i jeszcze bledsza lektorka. Co prawda co
kilka minut do sali zaglądała sekretarka, pani Maria, ale teraz akurat jej tu nie było.
– Czy już przyjechali? – W jakiś sposób Anka wyczuła jego obecność.
– Nie, jeszcze nie. A jak sytuacja?
Mateusz skrzywił się i to wystarczyłoby za całą odpowiedź.
– Nadal nic nie mówi – oznajmiła Agata. – Tylko tak porusza ustami... i patrzy.
Ileana obróciła odrobinę głowę i Zbyszek pochwycił jej wzrok. Przeszły go ciarki. W jej spojrzeniu krył
się ból i coś jeszcze, czego nie potrafił zinterpretować.
– Może zadzwonić drugi raz? – spytał, odruchowo sięgając po komórkę.
– Dajmy im jeszcze pięć minut – rzuciła Anka. – Na pewno już jadą.
Zbyszek wzruszył ramionami. Pewnie miała rację, dla niego jednak najgorsze było to czekanie.
Bezczynność – i związania z nią bezsilność – wykańczała go. Każda minuta ciągnęła się w
nieskończoność. Gdyby nie miał zegarka, przysiągłby, że minęło już kilka godzin.
– Są! – dobiegł go pisk z korytarza. Głos należał do Jolki.
Cofnął się. Do sali zbliżało się dwóch mężczyzn i kobieta. Wszyscy troje w jaskrawych
pomarańczowych strojach. Zbyszek rozpoznał jednego z mężczyzn. Tadeusz był przyjacielem jego ojca.
– Tutaj! – zawołał, choć zdecydowanie było to zbyteczne. Wiktor już wskazał drogę.
Załoga karetki weszła do klasy, nakazując gestem, by wszyscy opuścili pomieszczenie. Po chwili drugi
z mężczyzn, ten którego Zbyszek nie znał, wrócił szybkim krokiem po nosze.
Badanie nie trwało długo. Sanitariusze ułożyli Ileanę na noszach i natychmiast skierowali się do
karetki.
– To twoja nauczyciela? – ni to spytał, ni to stwierdził Tadeusz, widząc spojrzenie Zbyszka.
Chłopak skinął głową.
– Co z nią?
Mężczyzna cicho westchnął.
– Kiepsko.
– Wyjdzie z tego?
Tadeusz skrzywił się, jakby nie chciał odpowiadać na to pytanie. Mimo to zatrzymał się i pokręcił
głową.
– Nigdy nic nie jest przesądzone – powiedział wyraźnie wbrew sobie.
Zbyszek nachylił się nad Ileaną. Kobieta była przeraźliwie blada. Oczy miała zamknięte i gdyby nie
wciąż poruszające się usta, przysiągłby, że nauczycielka śpi. A może już umarła? – przemknęło mu przez
myśl.
Nagle drgnęła i jej powieki się uniosły. Zbyszek dostrzegł wpatrzone w siebie źrenice. Były zwężone,
na ich dnie kryło się coś tak zimnego, że aż cofnął się o krok. Przywidziało mi się, pomyślał, dygocząc,
musiało mi się przywidzieć.
– Szybciej, nie ma czasu do stracenia! – krzyknął Tadeusz.
Grupa odprowadziła wzrokiem załogę karetki.
– I co teraz? – spytał Mateusz.
Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, drzwi sekretariatu otworzyły się i na korytarz wyszła pani
Maria.
– Pojechali – stwierdziła niespokojnym głosem.
– Przed chwilą.
– Dzisiaj jesteście już oczywiście wolni. A co do następnych zajęć... – zawahała się – ich kontynuacja
będzie zależała od tego, czy uda nam się znaleźć zastępstwo. No, chyba że pani Ionete szybko wróci do
zdrowia. Ale przecież jeśli nawet się okaże, że to nic poważnego, z pewnością przyda się jej odpoczynek.
Dlatego mam prośbę. Chciałabym, żebyście przyszli tu jutro o szesnastej. Do tego czasu, mam nadzieję,
będę wiedziała coś więcej i razem podejmiemy decyzję co do dalszych planów.
***
– No dobra, i co teraz? – spytał Mateusz, gdy wyszli z budynku. – Normalnie skończylibyśmy dopiero
za godzinkę. Idziemy na piwo?
– Myślałam raczej, czyby nie zajrzeć do szpitala – zaoponowała Anka. – To tylko kilka przystanków
tramwajem.
Zbyszek stanowczo pokręcił głową. Nie podobał mu się ten pomysł. Przypomniał sobie reakcję
Tadeusza, gdy spytał go o szanse nauczycielki na przeżycie, i poczuł chłód na karku. Jeśli miało się stać
najgorsze, wolał dowiedzieć się o tym jak najpóźniej. Poza tym wciąż nie potrafił pozbyć się z pamięci
spojrzenia lektorki. Najchętniej wróciłby prosto do domu, ale dziś zapomniał zabrać kluczy, a starzy mieli
zjawić się dopiero za godzinę. Nie widział sensu w wystawaniu pod drzwiami. Musiał jakoś
zagospodarować ten czas.
– Piszę się na browar – zdecydował.
– Idę z wami – poparł ich Przemek.
Agata skrzywiła się z odrazą.
– Jak możecie w takiej chwili...?
– Pierwszy łyk wypiję za jej zdrowie. – Mateusz roześmiał się, ale zaraz umilkł zmieszany. Zrozumiał,
że trochę przesadził. – Nie proponuję imprezy, tylko żebyśmy usiedli i pogadali przy szklance czegoś
zimnego – spróbował załagodzić niezręczność.
– To może pomyśl o dobrze schłodzonym soczku pomarańczowym? – dodała zgryźliwie Weronika.
– Pomarańcze szkodzą mi na żołądek.
– Jasne, w porównaniu z dobroczynnym działaniem chmielu to wręcz trucizna.
– Spokojnie, nie kłóćcie się, nie dzisiaj. – Zbyszek stanął między Mateuszem a Weroniką. – Może
Ionete już... nie żyje, a wy...
Wszyscy natychmiast umilkli. Spoglądali na Zbyszka nieco wystraszeni, jakby usłyszeli coś, co nie
powinno być wypowiedziane na głos.
– Nikt nie musi nigdzie iść – ciągnął. – A właściwie każdy może iść tam, gdzie chce. To proste, nie? Na
razie żyjemy w wolnym kraju...
– ...który jutro będzie jeszcze wolniejszy – dorzucił Wiktor. – Ja spadam do domu, a wy róbcie, co
chcecie. Do zobaczenia jutro o szesnastej.
– Ja też muszę lecieć, i tak miałam się dzisiaj zwolnić. – Jolka popatrzyła na zegarek.
– Jadę do szpitala. Kto ze mną? – spytała Anka.
Weronika i Agata stanęły bez słowa przy niej.
– A my chodźmy do tej knajpy. – Mateusz był wyraźnie zniecierpliwiony.
– Co je ugryzło? – spytał Przemek, gdy zostali tylko we trójkę.
– Boją się o Ileanę i tyle. – Zbyszek wzruszył ramionami. – Poza tym piwo dzisiaj to raczej średni
pomysł.
Dotarli do przejścia dla pieszych i zatrzymali się w oczekiwaniu na zielone światło. Po jezdni sunął
zwarty sznur samochodów.
– Ileana i Ileana – mruknął Mateusz – mam już tego dość. Owszem, baba jest w porządku, ale w końcu
świat nie kręci się tylko wokół niej. Przeżyje, świetnie, nie przeżyje, też dobrze. Ziemia i tak będzie się
obracać dalej...
– Ej, filozofie... – zaczął Przemek, ale umilkł, widząc minę Mateusza.
Twarz kumpla zastygła w dziwnym grymasie, jakby coś go niezmiernie zdziwiło lub przestraszyło. A
może jedno i drugie.
Mateusz zesztywniał, po czym odwrócił się w stronę jezdni. W zamyśleniu spojrzał na czerwonego,
wyprostowanego ludzika na sygnalizatorze świetlnym, a następnie, nim ktokolwiek zdążył go
powstrzymać, zrobił krok do przodu. Wprost pod przejeżdżającego właśnie forda transita.
– Ileana... – wyszeptał.
Zaraz potem rozległ się ostry pisk opon i prawie jednoczesne z nim głośne, głuche uderzenie.
***
Zbyszek siedział na wersalce w swoim pokoju i wpatrywał się w ekran niewielkiego telewizora
stojącego na szafce. Włączył go pół godziny temu i nastawił na jeden z kanałów muzycznych, ale nie
wymieniłby nawet trzech piosenek, które przez ten czas nadano. Wciąż myślał o Mateuszu. Nie potrafił
zrozumieć, dlaczego wszedł prosto pod samochód. To nie był wypadek. Raczej samobójstwo. Przecież
Mateusz rozmawiał z nimi jak gdyby nigdy nic i nagle zrobił ten jeden krok. Tak niespodziewanie...
I ten szept. „Ileana...”. Jakby wspomnienie lektorki nie pozwoliło mu żyć.
Rzecz jasna, nie poszli już na żadne piwo. Przemek może nawet nie wrócił jeszcze do domu. Był
bardzo blady i wstrząsały nim takie dreszcze, że sanitariusze, którzy przyjechali do wypadku, zabrali go
ze sobą. Ponoć tak właśnie objawia się szok. Zbyszek wcale się nie dziwił reakcji kolegi, widok mózgu
Mateusza rozsmarowanego po asfalcie wstrząsnął również nim. Na szczęście w jego przypadku
skończyło się jedynie na dwóch pawiach.
Za drzwiami rozległo się krótkie szczeknięcie i Zbyszek odruchowo podskoczył. Przed jego pokojem
stał Wigor, dwunastoletni labrador, snujący się po domu staruszek. Teraz tylko imię zdradzało jego
dawny temperament. Chłopak podszedł, by wpuścić psa do środka, ale nim zdążył otworzyć drzwi,
dobiegło go stłumione warczenie.
Zatrzymał się zaskoczony. W tym warczeniu brzmiała nieskrywana groźba.
– Wigor, piesku – odezwał się zdławionym głosem.
Pies nie umilkł. Zaczął skrobać w drzwi, starając się dostać do pokoju.
Chłopak ostrożnie położył dłoń na klamce. Nic z tego nie rozumiał. Wigor nigdy nie bywał agresywny,
nawet w stosunku do obcych, a co dopiero do niego. W końcu Zbyszek znał go od szczeniaka. Od małej,
włochatej, jasnej kuleczki.
Przezwyciężając niepokój, uchylił drzwi i ujrzał obnażone zęby labradora. Pies wcisnął łeb w szparę i
gdyby nie jego wiek, nic nie powstrzymałoby go od wtargnięcia do środka. Nie był jednak już ani tak
szybki, ani tak silny jak dawniej. Zbyszek pchnął drzwi, zmuszając psa do cofnięcia się na korytarz.
Wigor usiadł pod drzwiami, nie przestając warczeć. Chłopak widział przez grube szkło jego
zniekształconą sylwetkę. Zwierzę czekało, jakby zdawało sobie sprawę, że jego pan kiedyś musi wyjść.
– Tato! – wrzasnął Zbyszek.
Usłyszał stłumione kroki i nagle pożałował, że nie ostrzegł ojca. Wigor oszalał, a biorąc pod uwagę
jego rozmiary, nawet na wpół niedołężny wciąż pozostawał niebezpieczny. Teraz w końcu ucichł, ale nie
oznaczało to wcale, że przestał zachowywać się agresywnie.
– Co się stało? – zapytał ojciec.
– Wigor, wściekł się, uważaj!
Zbyszek zobaczył przez taflę drzwi, jak mężczyzna podchodzi do psa i drapie go za uchem.
– Co to za wygłupy?
– Ja... – Chłopak nie wiedział co powiedzieć.
Uchylił ponownie drzwi i wtedy labrador nagłym susem, o który nikt by go nie podejrzewał, rzucił się
do przodu. Zbyszek próbował uniemożliwić mu wtargnięcie do pokoju, ale tym razem nie zdążył. Pies
przepchnął się przez szparę, głośno ujadając.
– Wigor, uspokój się! – Chłopak usłyszał zaskoczony głos ojca. Sam skupił wszystkie zmysły na
labradorze, i to wołanie dobiegało jakby z bardzo daleka.
– Wigor, to ja... – szepnął, cofając się w głąb pokoju. Pies zatrzymał się metr przed nim, obnażając kły.
Jego intencje były jasne. Chciał zabić.
Ruszył do przodu i wtedy spadło na niego metalowe krzesło. Zwierzę zaskomlało z bólu i zaskoczenia.
Przestało warczeć, ale ojciec Zbyszka nie zważał na to. Ponownie uniósł ciężki mebel i spuścił go prosto
na łeb psa. Labrador jęknął i znieruchomiał.
– Musiałem... – wysapał ojciec, nie spuszczając wzroku z Wigora, jakby się spodziewał, że zwierzę
jeszcze się podniesie. – On chciał cię...
– Tato...
Mężczyzna odczytał te słowa jako wyrzut. Upuścił krzesło.
– Nie miałem nic innego pod ręką.
– Tato! – Zbyszek rzucił mu się na szyję. Nie pamiętał kiedy po raz ostatni tak przytulał się do ojca, ale
bez wątpienia był wtedy jeszcze dzieckiem.
Mężczyzna w końcu ochłonął.
– Co się stało? – spytał.
Chłopak odsunął się od niego. Zbliżył się do psa i trącił go nogą. Zwierzę z pewnością nie żyło. Wokół
jego głowy zebrała się mała kałuża krwi.
– On rzucił się na mnie... To klątwa...
Ojciec roześmiał się chrapliwie, bez cienia wesołości.
– Wigor był już stary... – zaczął wolno, z namysłem. – Coś mu się pomieszało w głowie... To się
pewnie zdarza. Nie wiem, nie znam się, ale na pewno coś takiego się zdarza. Oszalał ze starości. Przecież
ten psiak cię kochał...
– Nic nie rozumiesz – przerwał Zbyszek. – On już jest dzisiaj trzeci. Najpierw Ileana zasłabła na lekcji,
potem Mateusz wpadł pod samochód, a teraz Wigor chciał mnie zabić. To nie może być przypadek. To
wszystko jakoś się ze sobą łączy...
– To przypadek... – Ojciec powiedział coś jeszcze, ale chłopak go nie słuchał.
Porwał z regału komórkę i wybiegł z pokoju. Nie potrafił spokojnie przyglądać się martwemu
przyjacielowi.
Wystukał numer Anki. Przez dłuższą chwilę nikt nie odbierał, ale gdy Zbyszek już miał się rozłączyć,
w słuchawce rozległ się obcy kobiecy głos:
– Halo.
– Dzień dobry, mówi Zbyszek, chciałem rozmawiać z Anią.
Zamiast odpowiedzi usłyszał stłumiony szloch.
– Ona... ona nie żyje...
Zbyszek poczuł na plecach dotknięcie lodowatej ręki. To wszystko nie mogło być jedynie
makabrycznym zbiegiem okoliczności. Zaczęło się od Ileany, a potem zaczęli ginąć oni. Jej uczniowie.
Mateusz, Anka, następny miał być Zbyszek, ale ojciec nie dopuścił do tego, żeby Wigor go zagryzł.
– Co się stało? – wykrztusił.
Musiał odczekać chwilę, nim jego rozmówczyni uspokoi się i będzie w stanie odpowiedzieć.
– Wyskoczyła przez balkon.
– Wyskoczyła... – powtórzył zaskoczony. – Jak to...?
– Normalnie! – zawyła kobieta. – Przeszła przez barierkę i skoczyła... na moich oczach... Przepraszam,
nie mogę rozmawiać... Ja... Ja...
– Jeszcze tylko jedno pytanie – jęknął błagalnie Zbyszek. – Czy coś mówiła? Czy coś powiedziała,
zanim... – Nie potrafił dokończyć.
W słuchawce na moment zapanowała cisza.
– Tak, jedno słowo. Powtarzała jedno słowo, ale nie mogłam go zrozumieć, chyba było w innym
języku, brzmiało tak jakoś dziwnie. Coś jakby Ileana albo Linelana...
Połączenie zostało przerwane, ale Zbyszek i tak nie zamierzał już o nic pytać. Zresztą nie wiedział, czy
udałoby mu się wykrztusić choć słowo. Był zbyt przerażony. Mateusz i Anka przed śmiercią wymówili to
samo słowo: imię nauczycielki. Wszystko łączyło się z ich grupą. Dwie osoby zginęły, on ledwie uszedł z
życiem... Musi ostrzec pozostałych. Ścisnął mocniej telefon, po czym odłożył go zrezygnowany. Nie miał
numeru do nikogo więcej. Nie byli przyjaciółmi, jedynie znajomymi z lekcji rumuńskiego. Spotkali się
zaledwie siedem razy. Do tej pory nie było powodu, żeby szukać z nimi kontaktu.
***
Przez cały dzień nie potrafił myśleć o niczym innym. W szkole języków obcych był już o piętnastej
trzydzieści. Mimo, że szedł wolno, co chwila rozglądając się na boki, by zawczasu zlokalizować
ewentualne zagrożenie. Co prawda nie wierzył, że byłby w stanie naprawdę coś zrobić – z pewnością
Mateusz i Anka nie rzucili się z własnej woli w ramiona kostuchy – ale nie zamierzał zaniedbać żadnych
środków ostrożności. Dotarł na miejsce bez przeszkód, choć dwóch przechodniów musiało mocno
trzymać smycze swych czworonogów, niespodziewanie oszalałych na jego widok. Na szczęście oba psy
były małe. Zbyszek nie chciał nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby natknął się na rottweilera.
O piętnastej pięćdziesiąt zjawił się Wiktor, a tuż za nim Weronika. Po kilku minutach dołączyły Jolka i
Agata. Zbyszek, widząc każde z nich, cicho wzdychał z ulgą. Brakowało jeszcze tylko Przemka.
– Wiecie, że Ileana poczuła się lepiej? – odezwała się Agata. – Wczoraj, chwilę przed naszym
przyjściem. Mogła już mówić, nawet zaczęła się uśmiechać.
– Co jej się właściwie stało? – zaciekawił się Wiktor.
– Nie mam pojęcia. Gdy wychodziłyśmy, nie było wszystkich badań. Może Anka powie nam więcej,
ona została dłużej.
Zbyszek zaczerpnął tchu. A więc nie wiedzieli, no bo i skąd? Tylko on przypadkiem miał numer Anki.
Kiedyś, gdy musiał wyjść wcześniej, obiecała przedyktować mu pracę domową.
– Nie powie nam... – zaczął. Na samą myśl, że ma przekazać im tę nowinę, zrobiło mu się gorąco. Czuł
pot spływający po wewnętrznej stronie dłoni. – Anka nic nam nie powie.
– Czemu? – Jolka popatrzyła na niego uważnie.
– Nie żyje – pisnął.
Choć chciał, by to zabrzmiało naturalnie, głos odmówił mu posłuszeństwa.
– Jak to nie żyje?!
Zbyszek spuścił głowę, ocierając ręce o spodnie.
– Wyskoczyła z balkonu.
– Dlaczego?! – Agata zerwała się z miejsca.
– Nie tylko ona nie żyje – ciągnął Zbyszek. – Mateusz wpadł wczoraj pod samochód. Zaledwie kilka
minut po tym, jak się rozstaliśmy... Mnie próbował zagryźć mój własny pies.
– Żartujesz?
– Chciałbym. – Spojrzał Wiktorowi prosto w oczy.
– Jezu, co za popieprzony zbieg okoliczności.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin