Kraszewski Józef Ignacy - Tułacze_Pułaski, Kościuszko.pdf

(1777 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski
TUŁACZE.
„Bolesławita“ jest to pseudonim, który przybrał Kraszewski, gdy w końcu
stycznia
r. 1863, na żądanie
margrabiego
Wielopolskiego, opuściwszy
Warszawę, zamieszka! w Dreźnie.
Pod pseudonimem tym znakomity nasz powieściopisarz wystąpił po raz
pierwszy w tymże 1863 r., rozpoczynając pod nim całą seryę „Obrazków
współczesnych, narysowanych z natury”, dotąd szerszemu ogółowi u nas wcale
nieznanych,
więc
zarówno,
jak
i
wiele
innych
utworów,
pod
tymże
pseudonimem wydanych.
Bez wątpienia więc abonenci „Biblioteki dzieł wyborowych” radzi w niej
powitają bodaj niektóre z tych powieści i czytać je będą z żywem zajęciem.
Ukazujący się obecnie utwór Bolesławity p.t. „Tułacze", ogłoszony od 1868—
1870 r., opowiada smutne koleje nieszczęśliwych ofiar owych burz
politycznych, co począwszy od konfederacyi barskiej, od czasu do czasu krajem
naszym wstrząsając, za każdym razem wyrywały zeń i rozpraszały synów jego
po szerokich obszarach świata.
Sam stęskniony do gniazda ojczystego, autor należycie odczuwał i rozumiał
wszystkie smutki i troski i całą niedolę swoich tułaczy, to też i umiał odmalować
je z całą prawdą.
Żywot Kraszewskiego, zarówno jak i całą działalność jego literacką, należycie
przedstawił Piotr Chmielowski w swym „Zarysie biograliczno-literackim”,
wydanym r. 1888, gdzie podał w treści i ocenił między innemi i utwory
Bolesławity; tu więc dość będzie wytłomaczyć jedynie źródło tego pseudonimu.
Paprocki w „Herbach rycerstwa” podaje, że Kraszewscy pochodzili z
rozrodzonego szeroko rodu Jastrzębców, z których kilkunastu za czasów
Bolesława Śmiałego oddanych było całem sercem królowi, za co ich, jakby na
urągowisko, przezwano Boleszczycami; oni się wszakże chlubili tem
przezwiskiem i tak dalece wierność swą posunęli, że wraz z nim zmazali się
krwią Stanisława Szczepanowskiego. Ztąd też Kraszewski powieści swej z
czasów Bolesławowskich dał tytuł „Boleszczyce”, a jako pieczętujący się
herbem Jastrzębiec, zwanym także Boleszczyc, wziął sobie za pseudonim
„Bolesławitę.“
Adam Pług.
Księga I.
1771.
Stary dwór—stary dwór—kto pamięta to gniazdo orle, które się dawniej zwało
szlacheckim dworem polskim, a z którego źli ludzie i złe duchy uczyniły
nierządu gniazdo i plamę na białej szacie męczennicy?
W sen to przeszło, w ideał, w powieść, którą u komina stary dziaduś opowiada,
a wnuczęta zasłuchane dumają, w duszy myśląc, że im może bajki prawi.
Przecież nie bajką jest jasna przeszłość, która w oczach naszych powoli konając,
umarła.
I wieczny jej spoczynek w grobie, laurami i palmami obwieszonym — choćby
go szatani i karły błotem obrzucać mieli.
Kto pamięta ów stary dwór i owych starych ludzi, co chodzili w żelazie, a
karmili się chlebem razowym i nie pili nic, jeno wodę? A mieli oręże, które
ludzi płatały na pół, i pokorę, co ich nad anioły wywyższała.
Wy—znacie tylko z przeszłości Polski jej grzechy i zmazy, a oczy wasze krecie
nie mogą dopełnić jej wielkości.
I dziejopisarze wasi są malarzami brodawek na obliczu matki, a nie
natchnionemi jej syny, co obraz odmłodzony, dziewiczy, noszą na piersi
dziecięcej.
Kto zna tę jasną przeszłość naszą? Śmieją się szydersko, ukazując poszarpaną
jej podszewkę — nie była ona nigdy szatą—a szata tkaną była z purpury i
złota... z poświęcenia i cnoty.
Od najlepszych czasów—plemię bohaterów, co chodzili w żelazie i na wskroś
zżeleźnieli, trwało aż do czasów najgorszych, dożyło do progu dni naszych.
W progu dopiero skonał ostatni, rozdarłszy sam pierś, której kule nie chciały. A
pogrzebiono go szyderstwami i potwarzą.
Pasmo wielkich mężów od Bolesławów ciągnęło się do panowania
niemieckiego, które spoiło naród na heloty i wydało go w ręce obce, nim się
wytrzeźwił.
Nie było przerwy nigdy, aż do dni ostatnich, ale było zaćmienie oczów krecich,
które nic widzieć nie chciały i nie mogły.
Zdało się, jakoby cnota zmalała, a żyła pokryta żałobą i zawstydzona—i w
grobie żyje, aby z niego powstała.
Nie umarła też wieść o mężach z cnoty i stali, choć wnuki, jako dzieci Egiptu,
do ojców wielkich przyznać się nie śmieją, patrząc na gmachy przez nich
wzniesione, i zapierają się dziadowskiej wielkości, mówiąc:—To duchy
wzniosły. Duchy olbrzymów siedzą u Bolesławowskiego stołu w pieczarze-—i
czekają słońca, aby zeń wyszły—na świat lepszy.
Patrzcie no, oto tam na dolinie, wśród pagórków i lasów otulony, posępny jak
klasztor, krzyżami obłogoslawiony, jak świątynia, śpi stary dwór szlachecki, co
najdawniejsze dzieje pamięta.
Wzniósł on się na gruzach grodu i rozzieleniał sadami na walach i po za wały; a
dokoła przytulił do siebie sioła i wsie, i osady, aby im ojcowsko przewodził.
Inne to były czasy—tak—inne—aby zrozumieć je, Boga mieć w sercu potrzeba,
nie ludzką rachubę. Tam wszystko było na cnotę obliczone, na wiarę, na
poczciwość, na ludzi wielkich rozmiarów. Oddawała im ojczyzna w ręce
drugich ludzi, bo wiedziała, że przycisną ich do serca, jako braci—i prawa
mogło wówczas nie być, bo była cnota.
Stało ono wypisane w niebiosach, nie w księgach.
Gdy zabrakło cnoty, co spajała, budowa nie- związana musiała runąć.
A nie prawa złe były—ale ludzie do nich nie dorośli. Maleli, maleli, aż z
posłańców Bożych stali się kupcami potu ludzkiego.
Dokoła tylko stare drzewa szumią, stare góry się przysłuchują, a młode potoki
lecą, marząc o przyszłości.
W pośrodku dwór rozległ się szeroko, dostatnio i pańsko.
A jako po zakonie Bożym zbudowany, wzniósł sobie świątyńkę po prawicy,
krzyż nad czołem i krzyż z lewicy, aby Boga pamiętał.
Cichy wieczór młodej, chłodnej, ale wypogodzonej wiosny zstępuje na
ubłogosławione gniazdo z wonią świeżo poruszonej roli i rozmarzłej ziemi.
Wśród tej ciszy wieczoru słychać tylko jakby modlitewne glosy ludzi i zwierząt
w jeden chór zlane, na chwalę Tego, który jest.
Długa ulica lip pogarbionych, rozpuszczających gałęzie szeroko, sunie się
czarnemi slupy od lasu do dworu...
W ulicy to krzyż czarny, to św. Jan w kapliczce ukryty, to Matka Bolesna na
słupie, to Chrystus w cierniowej koronie siedzący.
Zbliżasz się, jakby stacyjnym gościńcem, do kościoła.
Kościół-ci to ten dwór szlachecki, bo się w nim życiem modlono od kolebki do
trumny, gotując dobrze umierać.
Idącemu tą ulicą musiało serce poważnieć, bo czuł, że się przybliżał do tego
przybytku, w którym hodowały się orlęta, Bogu poświęcone.
Na pagórku, wśród szerokiego podwórca, za bramą z obrazem Matki Boskiej,
stał ów dwór o kamiennych stopach z drewnianych bierwion, z dachem
wysokim, niby szyszak na głowie.
A wszedłszy weń, naprzód spotkałeś sień, w którejby się i stu ludzi pomieścić
mogło—i komin gościnny co ich ogrzewał,
Ale tu już stąpać potrzeba było cicho. Od progu poczynała się klauzura dworu i
karność jego. Ludzie, którzy tu wchodzili, szli z mniszą pokorą, w milczeniu,
choć z usty uśmiechniętemu i sercem rozradowanem.
Więcej siwych głów niż silnych bark, bo te w pole ciągnęły, a siwizna stała na
straży z niewiastami u domowego ogniska.
Wnijdźmy więc od proga dalej a patrzmy.
Na prawo stołowa izba—ściany w płótna odziane, a z nich twarze patrzą
marsowe, surowe, ascetów rycerzy. Na zbrojach krzyże, w ręku różańce.
Ta niewiasta włosiennicę nosiła wiek cały; owa lilia biała ślubowała się ubogim,
więźniom i zapowietrzonym; ten młodzian padł od Tatara, ów poległ w
Moskwie, inny od niemieckiej kuli; tego męża, na haku powiesiwszy Turcy,
strzelali do konającego przez trzy dni.
Tamtego niewierny poganin ściął, bo za niego okupu nie mógł wziąć jakiego
chciał, trzeci zmarł, gnijąc w murach niemieckiej turmy...
Patrząc na nich, czytasz dzieje rodziny ofiarnej i wiesz, czemu ona siedzi dziś
we dworze drewnianym, a nie na senatorskich krzesłach, gdzie szczebiocą
papugi.
Szereg to bohaterów męczenników, poemat to ofiar od Boleslawowskich
czasów; w spadku wzięty obowiązek śmierci za ojczyznę. Ginęli wszyscy, a
ostatni, by ich być godnym, tak zginąć pragnął, jak chcą żyć drudzy.
A nie byli to ludzie, o których szeroko piszą dzieje—wiedział o nich ledwie
kronikarz domowy, co wieczne odpocznienie spisał dla kapelana, grabarz
cmentarny, sąsiad o milę trochę—dalej nikt. Któżby się wówczas chlubił, że
umiał umierać, gdy żyć daremnie wstyd było?
W domu cicho mówiono o bohaterach, ze wstydliwością, aby nie posądzono ich,
że dla chwały ludzkiej, nie dla imienia Bożego, poumierali. Szło w grób ciało,
duch do niebios z palmą, a na ziemi błyszczały łzy rodziny tylko.
Od pomorskich walk za Bolesławów, od Łokietkowskich zapasów, jeden w
drugiego ginęli syn po ojcu.
Trzy pokolenia na raz czekały dzwonu, wici, hasła, siedząc we dworze na Skale.
Skałą zwal się dwór Plutów.
Plutowie wyszli byli niegdyś z ziemi Wiskiej na Mazurach, tego rozsadnika,
który szlacheckiemi członkami całą Polskę obsadzał — ale z dawna już
zasiedzieli w Krakowskiem i tu dogorywali.
Chodziło to w żelazie dokąd mogło, a w żałobie po niem, gdy go nie stało. Ich
powołaniem było walczyć i umierać za kraj; po to się rodzili.
Nie karmiono orłów słodyczami a ciszą, ale karmią twardą i cierpieniem ostrem,
jak w Lacedemonie, a gdy dziecię rozumiało słowa, uczyło się pogrobowych
legend dziadowskich.
Osnuwaly one kolebkę i jak mleko lwicy przepajały dzieci. Nawet niewiasty ich,
gdy zapłakać chciały, szły ze łzami tam, gdzieby je Bóg tylko widział, bo
mięknąć nie było im wolno, aby synów nie zmiękczyć.
Byli to polscy rycerze zakonni, tacy, jako za prastarych czasów.
Trzy pokolenia żyły w Skale. Najstarszym był dziad Pluta... niegdy dzielny
pułkownik, który stękał, że umrzeć nie potrafił, a wstydził się oblicza ojców, iż
był starcem. Miał lat osiemdziesiąt i kilka; przyszedł na świat za owych to
czasów, gdy Sobieskiego Pan Bóg posłał pokazać światu, jak to się biją dla
imienia Jego — na to, aby ocaleni wyśmiewali ofiarę.
Stary był głową domu, a imię mu było Adam, jako ojcu rodzaju ludzkiego.
Choć do całego wieku niewiele mu zostawało, miał siłę hartowną
niezardzewiałej stali. Tylko siwa, ogromna do pasa broda i łysa jak kość
słoniowa czaszka, świadczyły, że wieku dożywał.
Gdy siedział pułkownik Adam, to mu się ramiona gięły i malał, ale gdy się
podniósł a rozprostował, olbrzymem był jeszcze i gdy w ręku żelazo ścisnął—
pękało.
Nie siły mu brakło, ale ochoty do życia.
Żonę postradał był dawno, a z syna żołnierza uczynić nie mógł. Za młodu
jeszcze chłopczyna, dosiadłszy swawolnego konia, obalił się z nim i nogę
zgruchotał. Źle leczony, na całe życie kaleką z krótszą jedną nogą pozostał i
chodził o kiju. Więc mu już przyszło, dziesięciu pokoleń rycerskich potomkowi,
być hreczkosiejem i domatorem. A czuł to ojciec i on sam, iż w tem było znamię
kary Bożej, jakoby mu rzekł Pan: Nie chcę was i waszej ofiary, a służyć wam
sobie nie dam.
I na całe życie smutek osiadł na twarzy Jakóba.
Oblicze też Adama rzadko się uśmiechało, choć pogodą jaśniało zawsze.
Gdy go obcy raz spytał, wygnańca chwilowego, co by za jeden był—„Miles
christianus sum“ — odrzekł. W tem było wszystko.
Za ową salą, w której biesiad wstrzemięźliwości strzegły wspomnienia mężów
wielkiej cnoty, była izba dziada. Okna jej wychodziły na ogród, przez drzew
konary widać było kaplicę, tak, że gdy się jej drzwi otwarły, widział ołtarz i
mszę, a gdy czasem chodzić nie mógł — bo go nogi naprzód opuściły (jako to
zwykła w Polsce śmierć, brać ludzi od nóg poczynając, znać że za barki nie
mogła) — słuchał mszy świętej z krzesła i klęcznika u okna. Zaglądał tu kościół,
bo też to cela była rycerska, ta izba dziadowska.
Na stole przed nim zawsze dwie księgi: Pismo święte i Plutarch. Księgi pobożne
i starożytne dzieje... W pośrodku stał krzyż, a na nim wisiał różaniec, który
niegdyś bywał u pasa przy zbroi; różaniec z oliwek ogrójcowych...
W rogu anachorety łoże, skóra łosiowa, poduszka sianem wypchana i siennik
nadziany słomą; nad łożem Chrystus, palma, ryngraf z Matką Boską, kawał
zbroi z krzyżem, szabel dwie na krzyż i strzelba.
Naprzeciw łoża wizerunek kobiety w szacie czarnej, w kwefie białym, z książką,
różańcem i kwiatem w dłoni.
Była to ta święta, co mu syna dała... którą on kochał w grobie tyle, co za życia,
która mu żyła zawsze, choć od lat wielu umarła. Była to jego „panna” tak ją
zwał, z czystą bowiem dziewiczą duszą poszła na śmierć.
Dalej na ścianach obraz króla Jana III, wizerunek hetmański i święte obrazy.
Pod piecem kaflowym stała okryta ława, więcej nie było nic...
W oknie, otwartem ku wiosennemu powietrzu, siedział stary i dumał, księgę
trzymał otwartą, a nie czytał, myśl go odbiegła a ręka silna się trzęsła, bo jej już
silniejsza nad nią wola nie trzymała.
To było z jednej domu strony, z drugiej mieszkał syn i synowa i kobiety, tam się
chroniło życie powszednie dworu, które gwarzyć musi i śmiać się musi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin