Heinlein Robert A - Daleki patrol.pdf

(628 KB) Pobierz
Heinlein Robert A - Daleki patr
Robert Anson Heinlein
DALEKI PATROL
Tytuł oryginału:
STARMAN JONES
Przełożył:
ROBERT RESZKE
ą
O tej porze roku Max szczególnie lubił wczesne godziny wieczorne. Ponieważ żniwa były już
ukończone, mógł przed czasem uporać się także z innymi pracami. świnie zostały już
nakarmione, kury dostały codzienną porcje ziarna, a on sam wspiął się pod górę ścieżką,
prowadzącą na zachód od stodoły. Tutaj, przez nikogo nie zauważony, oddał się
przyjemności iskania pcheł, które wyrzucał w trawę. Jak zwykle miał przy sobie książkę,
pożyczoną z Biblioteki Miejskiej. Tym razem było to "Stworzenie nieba: wprowadzenie do
zoologii egzotycznej" Bonforte'a. Zamiast jednak czytać, podłożył opasły tom pod głowę, jako
namiastkę poduszki. Niezobowiązująco popatrzył na północny zachód,
Nie dlatego, jakoby dostrzegł tam coś niezwykłego - po prostu lubił spoglądać w tamtą stronę.
W tej chwili właśnie dostrzegł stalowe nośniki i koła nośne linii transporterów Spółki
Przewoźniczej z Chicago.
Pierwsze koło powoli wynurzało się zza ogromnej hałdy, strzelając wysokość niebo na
wysokość dziesięciu metrów, drugie, podtrzymywane przez dwa trójnogi, ukazało się w
odległości trzydziestu metrów od pierwszego, zaś trzecie i ostatnie, utrzymujące wraz z
innymi tę samą wysokość transportera, strzelało nad doliną, wspierane przez
trzydziestometrowej długości żelazne pręty. W połowie szerokości obiektu mógł dostrzec
antenę. Po lewej stronie wyrosła podobna konstrukcja, tylko koło było większe,
odpowiadające pochyłości terenu. Także i tutaj dostrzegł antenę, tym razem jednak poznał,
że to odbiorcza. Ponieważ zbocze było bardziej strome, zainstalowano dodatkowo jeszcze
jedno koło.
Max czytał, że na Księżycu koła prowadzące nie były wcale większe, niż w większości
przeciętnych urządzeń, gdyż nie wiały tam gwałtowne wiatry, które zmuszałyby konstruktorów
do łamania głowy nad balistyką pojazdu.
Z dzieciństwa pamiętał, że konstrukcje wznoszono wówczas mniejsze, ale też możliwe były
nieprzyjemne niespodzianki. I tak, na przykład, w czasie jednego z potężnych huraganów
wiatr uderzył w budowlę, która się zapadła, grzebiąc pod sobą ponad czterystu ludzi. Jeśli to
tylko było możliwe, unikał widoku pojazdów w biegu, choć jak na razie nie przyszło mu do
głowy, aby życzyć pasażerom złamania karku. Gdyby jednak doszło do jakiejś katastrofy - a
to przecież zawsze było możliwe - niechętnie pogodziłby się z myślą przegapienia takiego
widowiska. Max ciągle patrzył się w wąwóz. "Tomahawk" powinien nadejść lada moment.
Wreszcie srebrny pas zalśnił, płonący cylinder ze stalowym nosem wystrzelił w górę,
przeleciał przez ostatni pierścień i zawisł na moment między grzbietami gór. Wśród skał
potoczyło się echo. Max gwałtownie westchnął.
- Chłopcze, chłopcze, ejże ... - wymruczał.
Ten niewiarygodny widok oraz gwałtowny wstrząs, który targnął bębenkami uszu za każdym
razem wydawały się być nowym, nieznanym dotychczas doświadczeniem grozy.
Wyprostował się i otwarł książkę, przyjmując jednak taką pozycję, aby nie tracić z oczu
północno-zachodniego skraju nieba. Ponieważ wieczór był jasny, a powietrze nadzwyczaj
przejrzyste, siedem minut po starcie "Tomahawk'a" można było dostrzec codzienny transport
z Księżyca.
I chociaż wszystko działo się znacznie dalej, a zatem dramatyzm chwili nie był aż tak
przejmujący, głównie dlatego tu przyszedł, aby być świadkiem tego wydarzenia.
Koliste transportery przykuwały uwagę, owszem, lecz jego miłość skupiła się na statkach
gwiezdnych - nawet na tych śmiesznie małych łódeczkach, które obsługiwały króciutką trasę
 
Księżyc - Ziemia. Właśnie znalazł odpowiedni fragment z opisem inteligentnych, lecz
nadzwyczaj flegmatycznych skorupiaków z Epsilonu Zety IV, gdy z lektury wyrwał go czyjś
okrzyk.
- Hallo, Maxi ...
Zachował absolutną ciszę i nie odpowiedział na wezwanie.
- Max ... przecież cię widzę! Max ... masz natychmiast podejść tutaj, na to miejsce,
rozumiesz?
Mruknął coś niezrozumiałego. Podniósł się.
Poruszał się powoli, obserwując przez ramię południowo - zachodni horyzont, aż do
momentu, gdy bojaźń kazała mu przyspieszyć kroku. Właśnie wróciła Maw i od tej pory
spokojne życie zacznie przypominać piekielne udręki, o ile natychmiast nie wróci, aby jej
pomóc. Gdy przybyła tu z samego rana, miał wrażenie, że noc spędzi gdzieś poza domem -
nie, żeby coś takiego mu powiedziała, o nie ... tego nie czyniła nigdy. Po prostu Max, nauczył
się rozumieć ledwo dostrzegalne znaki i z nich wyciągać wiążące na ogół wnioski. Tym
razem jednak był na fałszywym tropie.
Miał przed sobą dwie ewentualności: albo zostanie ogłuszony przez jej jękliwe zrzędzenia,
albo zaleje go stek bzdur stereowizji - ulubionej rozrywki Maw. I pomyśleć, że tak niedawno
miał nadzieję na samotną lekturę w ciszy i spokoju ... Gdy dotarł w pobliże domu, przystanął.
Spodziewał się, że jak zwykle Maw przyjechała autobusem, wysiadając swoim zwyczajem
kawałek przed przystankiem, skąd wracała już na piechotę. Tym razem przed domem stał
motor, a przy kobiecie dojrzał jakąś męską sylwetkę.
Najpierw sądził, że to ktoś obcy, gdy jednak podszedł bliżej, poznał Billa Montgomery.
Max nie mógł sobie przypomnieć, aby ten człowiek kiedykolwiek trudnił się jakąś stałą pracą.
Owszem, mieszkał w okolicy, lecz nie uprawiał roli. Z plotek słyszał, że Bill chętnie przyjmuje
obowiązki czatownika, pilnującego spokoju jednej z licznych nielegalnych gorzelni, czynnych
gdzieś w górach.
Gdy tylko sięgnął pamięcią w przeszłość, zawsze wyłaniał się obraz tej kreatury. Nie
wyobrażał sobie, aby kiedyś mógł nie znać Montgomery'ego.
Widział nieraz, jak wałęsał się po okolicy, lecz traktował go jak powietrze. Dopiero od
niedawna Maw zaczęła spotykać się z tym typem, była z nim kilka razy na tańcach oraz na
wątpliwych bankietach. Usiłował jej wytłumaczyć, że gdyby ojciec to widział, zdecydowanie
by zaprotestował, ale Maw nie przyjmowała tego rodzaju argumentów. Po prostu - co jej się
nie podobało, tego nie słyszała ot i wszystko. Tym razem wzięła go ze sobą do domu... Max
czuł, jak powoli krew burzy mu się w żyłach.
- No, nie stój tak, jak słup soli! ... - krzyknęła głośno.
Max z oporami ruszył w stronę motoru.
- Podaj rękę nowemu tatusiowi ... - zakomenderowała Maw, czyniąc tak szelmowską minę,
jakby po raz pierwszy w życiu setnie się ubawiła.
Max stanął z otwartymi ustami. Montgomery wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń.
- Tak, Max. Od dzisiaj nazywasz się Montgomery ... Jestem twoim nowym tatulkiem. Nazywaj
mnie Mont ... No, bez ceregieli ...
Max popatrzył na rękę i dotknął nieśmiało, jakby dłoń parzyła. Natychmiast puścił.
- Nazywam się Jones ... - oznajmił spokojnie.
- Maxi! ... - wyryczała Maw.
Montgomery roześmiał się jowialnie.
- Nie żądaj od niego zbyt wiele, Nellie. Max musi się po prostu przyzwyczaić. "¯yć i dać żyć
innym" ... oto moje credo.
Zwrócił się do kobiety
- Jeszcze chwileczkę, kochanie. Muszę wziąć bagaż. Podszedł do motoru i wyciągnął z torby
dwa zawiniątka: w pierwszej paczce mieściły się beznadziejnie pomięte sukienki, w drugiej
dwie butelki.
- Na noc poślubną! - wrzasnął, wymachując flaszkami w stronę Maxa, który ani na moment
nie spuścił go z oczu. Oblubienica stała właśnie przy drzwiach.
Gdy oblubieniec zdołał wreszcie dotrzeć do małżonki, Maw zaprotestowała nieśmiało.
- Ależ Monty, kochanie ... chyba już nie chcesz dzisiaj ... Montgomery przystanął.
- Chyba masz rację ... Zwrócił się do Maxa
- Trzymaj, chłopcze ... - wybełkotał, wciskając mu oba pakunki. Choć Maw była lekko
wzburzona, chwycił ją na ręce, przeniósł przez próg i rzucił na ziemie. Po chwili sam rzucił
się na swą ślubną, objął ją i obsypał namiętnymi pocałunkami, zupełnie nieskrępowany
nieletnim świadkiem tej sceny.
Choć Maw poczerwieniała, nie przeszkadzało to jej popiskiwać z uciechy.
Max wszedł do domu, położył pakunki na stole, po czym ruszył w stronę kuchenki. Była
 
zimna, gdyż od śniadania nikt jej nie używał. Wprawdzie mieli jeszcze kuchenkę elektryczną,
lecz od śmierci ojca nikt nie miał wystarczająco dużo cierpliwości, by zdobyć się na wymianę
przepalonej spirali.
Max podłożył drewna, nastrugał scyzorykiem drzazg i przyłożył ogień. Po chwili wszystko
zajęło się wesołym, huczącym ogniem. Gdy płomienie strzeliły wysoko w górę, wyszedł na
dwór, aby przynieść wiadro wody.
- Właśnie zastanawiałem się, gdzie byłeś ... - przywitał go Montgomery - Czy w tej oberży nie
ma bieżącej wody,
- Nie! - Max odstawił wiadro i podłożył jeszcze kilka szczap.
- Mógłbyś już wcześniej przygotować coś do jedzenia! - dorzuciła od siebie Maw.
Lecz Montgomery i tym razem ostudził jej zapały.
- Ależ kochanie, skąd Maxi miał wiedzieć, że przyjedziemy? ... A poza tym mamy Jeszcze
trochę czasu ...
Max odwrócił się doń plecami i ukroił kilka plasterków polędwicy. Do tej chwili nie mógł
jeszcze pojąć, co się właściwie stało. Zmiany były zbyt gwałtowne.
- Tutaj, synu! ... - wrzasnął znowu Montgomery - Wypij kieliszeczek za zdrowie panny młodej!
- Muszę zrobić kolację.
- Nonsens. Zdążysz. Tutaj jest kieliszek. Wypijże wreszcie! Montgomery napełnił kieliszek
koniakiem. Jego własny był pełny w połowie, a panny młodej zaledwie w jednej trzeciej.
Chłopak podszedł do wiadra i dopełnił swój kieliszek wodą.
- W ten sposób znieważasz tylko szlachetny trunek ... - zmonitował go macoch.
- Nie jestem przyzwyczajony ...
- Jakże to? Nie chcesz spełnić toastu za pomyślność takiej panny młodej i za szczęście całej
rodziny? No ... dalej ... Max umoczył język.
¯ółtawa ciecz przypominała smakiem gorzkie kropelki, które zaaplikowano mu poprzedniej
wiosny. Odstawił kieliszek i wrócił do przerwanej pracy. Nie na długo.
- Ej, ty! Nie wypijesz nawet jednego?
- Muszę zająć się kolacją. Chyba nie chcecie, żeby się przypaliła, co? Montgomery wzruszył
ramionami.
- Skoro tak, będziemy mieli więcej dla siebie. Tymi popłuczynami, które są twoim dziełem,
będziemy zapijali. Ale muszę ci powiedzieć, że w twoim wieku mogłem wypić duszkiem kufel
piwa, a potem umiałem stać na głowie, nie drgnąwszy nawet, ot co.
Max miał zamiar zjeść trochę mięsa na grzankach, lecz wkrótce zorientował się, że to nie
wystarczy. Wobec tego wrzucił na patelnię kilka jajek, zagotował kawę, po czym nakrył do
stołu.
Gdy młoda para zasiadła do kolacji, Montgomery potoczył krytycznym wzrokiem po menu.
- Moja droga ... już od rana oczekuję, kiedy wreszcie pokażesz mi nieco ze swych
kulinarnych umiejętności, o których tylekroć miałem okazję słyszeć. Ten chłopak z pewnością
ma niewielkie pojęcie o wykwintnej kuchni.
Mimo tej miażdżącej krytyki prostego jadła, rzucił się na jajecznicę z wilczym apetytem. Max
postanowił nie wyprowadzać go z błędu - smutne stwierdzenie faktu, że on jest lepszym
kucharzem od swej matki niewątpliwie nie przydałoby blasku tej weselnej uczcie.
Mężczyzna oparł się o krzesło, ocierając świecące tłuszczem usta. Nalał jeszcze jedną
filiżankę kawy i zapalił cygaro.
- Maxi, kochanie ... co mamy na deser? - wyszczebiotała Maw.
- Na deser? ... Chyba muszą wystarczyć lody. W lodówce powinny być jeszcze jakieś resztki.
- Lody? ... - twarz matki skrzywiła się w bolesnym grymasie - Ach, lody! ... Sądzę, że chyba
nic już nie pozostało.
- Jak to ...
- Ano tak. Któregoś dnia, gdy byłeś w polu, zjadłam wszystko. Było piekielnie gorąco ...
Max pojął w okamgnieniu - żarłoczność Maw znał nie od dzisiaj. Zamilkł, lecz to nie
wystarczyło.
- Skarbie ... czy naprawdę nie przygotowałeś nic innego? Dzisiaj mamy tak szczególny
wieczór, że godzi się uczcić go bardziej wystawną kolacją ...
- Nie mówmy dłużej o żarciu, kochanie ... - Montgomery wyjął cygaro z ust - Nie jestem łasy
na słodycze. Wystarczy mi dużo mięsa i kopa ziemniaków. Zajmijmy się czymś
przyjemniejszym.
Zwrócił się w stronę chłopca.
- Co ty właściwie umiesz poza uprawą roli?
Max zaniemówił.
- Co proszę? ... Przecież nigdy w życiu nie robiłem nic innego. A dlaczego rolnictwo się panu
nie podoba? Montgomery strzepnął popiół wprost w talerz.
 
- Ponieważ od dzisiaj nie będziesz już gospodarzył.
Po raz drugi tego wieczoru Max przeżył coś, czego nie mógł zrozumieć. Cios padał za
ciosem, a on nie miał pojęcia, co o tym wszystkim sądzić.
- Dlaczego? Co to ma znaczyć?
Miał wrażenie, jakby grunt uciekł mu spod nóg, a on sam trzymał się krzesła raczej siłą
przyzwyczajenia. Z twarzy Maw mógł wyczytać, że Montgomery mówi prawdę. Triumf był tu
przemieszany ze strachem, lecz najwidoczniej czuła się panią sytuacji.
- Z pewnością ojciec nie pochwaliłby tego. Ta ziemia już od czterystu lat jest własnością
naszej rodziny ...
- Ależ synu! Już od dawna mówiłam ci, że nie jestem stworzona do pracy na wsi.
Wychowałam się w mieście.
- Clyde's Corner ... też mi miasto!
- W każdym razie nie Jest to wiejska zagroda. Byłam jeszcze głupią smarkulą, gdy twój ojciec
przywiódł mnie tutaj, podczas gdy ty wyrosłeś na roli. Mam przed sobą jeszcze całe życie.
Nie chcę umrzeć wśród kur, gęsi i gnoju.
- Ale obiecałaś ojcu, że będziesz ... - Max podniósł głos.
- Dość tego! - wtrącił się Montgomery - Zapamiętaj sobie jedno, mój synu: powstrzymaj język,
gdy zwracasz się do swej matki lub do mnie. Oniemiał.
- Pole zostało sprzedane i basta. Poza tym, jak sądzisz, ile był warty ten piach?
- Nigdy nie zastanawiałem się nad tym.
- W każdym razie dostałem więcej, niż mógłbyś się spodziewać nawet w najśmielszych
marzeniach... - spojrzał na Maxa, po czym wrócił do patetycznego tonu - ... Mogę bez
ogródek przyznać, że dzień, w którym twa matka mnie poznała, był najszczęśliwszym
wydarzeniem w jej życiu ... w twoim także. Nie jestem jeszcze zramolałym starcem i wiem, co
w trawie piszczy. Dobrze znałem powody, dla których agent tak pilnie chciał kupić ten
kawałek ugoru ...
- Zgodnie z opinią rzeczoznawców ...
- "Ugór" powiedziałem, gdyż jest to ugór, w dodatku zupełnie bezwartościowy.
Dotknął palcem nosa, zrobił mądrą minę i zaczął wyjaśniać wszystkie szczegóły transakcji.
Otóż jedna z państwowych agencji energetycznych zamierzała zrealizować w okolicy jakiś
projekt, o którym - jak zorientował się Max - sam Montgomery niewiele wiedział. W każdym
razie prywatne konsorcjum zaczęło wykupywać tutejsze grunta, zachowując całą sprawę w
absolutnej tajemnicy, aby później, gdy będzie już miało całą ziemię w swym ręku, ubić interes
z państwem.
- I dlatego zapłacili pięć razy więcej, niż to wszystko było warte. Niezły biznes, co? ...
- Rozumiesz teraz, Maxi ... - włączyła się do rozmowy matka - Gdyby twój ojciec wiedział, że
kiedykolwiek będzie mógł otrzymać okrągłą sumę ...
- Zamilcz, Nellie!
- Ależ ja tylko chcę mu powiedzieć, ile ...
- Zamilcz, rzekłem.
Umilkła. Montgomery odsunął krzesło od stołu, wetknął cygaro w usta, powstał.
Max ustawił miednicę do zmywania, oczyścił talerze i wyrzucił resztki na śmietnik. Popatrzył
chwilę na gwiazdy, próbując dojść do ładu z natłokiem wrażeń, jakoś je uporządkować.
Pytał się w duchu, jakie prawa może mieć jego ojczym, mąż jego matki, a właściwie facet,
który poślubił jego macochę. Nie miał pojęcia. Po chwili zmusił się, by wejść do domu.
Montgomery'ego znalazł przy regale z książkami, zbudowanym nad odbiornikiem stereo,
kupionym jeszcze przez ojca. Mężczyzna grzebał w książkach, a wiele z nich odłożył już na
radio. Gdy usłyszał kroki, obejrzał się za siebie.
- Już wróciłeś? - spytał tonem człowieka, przyłapanego na gorącym uczynku - Skoro tak, to
zostań. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o żywym inwentarzu. W drzwiach ukazała się Maw.
- Kochanie ... nie możesz poczekać z tym do jutra?
- Pozwól, że zrobię to dzisiaj ... Ten człowiek od akcjonariusza przyjdzie tu jutro, skoro świt, a
do tej pory muszę sporządzić kompletną listę inwentarza. Nie przestawał wyjmować książek.
- O, to całkiem ładne zbiory ... Trzymał w rękach opasłe tomy, oprawione w prawdziwą skórę.
- Ciekaw jestem, ile to jest warte. Zechciej mi podać okulary, skarbeńku ...
Max rzucił się do ojczyma, sięgając po książki.
- To moje! Te książki należą do mnie!
- Co takiego? - Montgomery rzucił mu lodowate spojrzenie, trzymając książki wysoko w
powietrzu, tak, że chłopak nie mógł ich dosięgnąć.
- Jesteś jeszcze za smarkaty, żeby móc cokolwiek posiadać. Wracaj lepiej do zmywania.
- To są moje książki! Podarował mi je wujek.
Poszukał pomocy u Maw.
 
- Powiedz mu, że to należy do mnie.
- Tak, powiedz mu ... Powiedz mu, jak powinien się zachowywać! Zrób to, Nellie, zanim ja
sam nie przywiodę go do ładu. Kobieta popatrzyła niepewnie, przenosząc wzrok z jednego na
drugiego.
- Nie bardzo wiem, jak to naprawdę wygląda. Te książki należały do Cheta.
- A Chet był twym bratem ... Ty zatem jesteś jego spadkobierczynią, a nie ten gnojek ...
- Chet nie był jej bratem, lecz szwagrem.
- Szwagrem? ... To bez znaczenia. A zatem twój ojciec był jego spadkobiercą, zaś twoja
matka dziedziczy z kolei po nim. Ty nie masz tu nie do gadania, gdyż jesteś jeszcze za
smarkaty. Tak stanowi prawo. Przykro mi, synu.
To mówiąc ustawił książki na półce i stanął, broniąc dostępu. Max poczuł, że wargi zaczynają
mu drżeć, podobnie jak całe ciało, nad którym stracił kontrolę. Wiedział, że nie jest w stanie
wydobyć z siebie niczego, co miałoby jakiś związek z tą sprawą, niczego sensownego. W
oczach zalśniły mu łzy wściekłości. Nie widział i nie czuł niczego, poza dzikim gniewem.
- Ty ... ty złodzieju!
- Max! Montgomery wykrzywił się w złośliwym grymasie.
- Tym razem posunąłeś się za daleko, chłopaczku. Najwidoczniej chcesz wiedzieć, jak
smakuje rzemień.
Zaczął zdejmować pasek. Max cofnął się o jeden krok. Montgomery chwycił rzemień i
podszedł bliżej.
- Monty! Proszę ...
- To nie twoja sprawa, Nellie. Zwrócił się do Maxa.
- Sądzę, że ta nauczka wystarczy na wszystkie czasy. Musisz wiedzieć, kto jest teraz panem
tego domu. Przeproś mnie!
Max nic nie odpowiedział.
- Przeproś mnie, a nie wrócimy do tej sprawy ani słowem.
Napiął rzemień, niczym kot swój ogon, zanim później bezwładnie go opuści ku ziemi.
Max uczynił drugi krok w stronę drzwi. Tego było już za wiele. Montgomery skoczył do
chłopca, usiłując chwycić go za rękę. Lecz Max już dawno był za progiem, niewidoczny w
nocnych ciemnościach. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy się upewnił, że nikt go nie ściga.
Dysząc ze wściekłości po raz pierwszy od dłuższego już czasu odetchnął głęboko.
Było mu wręcz przykro, że prześladowca tak szybko zrezygnował z pogoni. W kompletnym
mroku nikt nie był w stanie zmierzyć się z nim na terenie, który on jeden znał, jak własną
kieszeń.
Dość długo trwało, zanim zdołał się uspokoić i zaczął rozsądnie myśleć.
Zastanawiał się, czy Montgomery był skłonny zapomnieć o tej historii do rana. W salonie
ciągle płonęło światło, dlatego najlepszym wyjściem byłby nocleg w stajni.
Okna salonu zgasły, lecz zapalono światło w sypialni. Niewątpliwie byli tam teraz we dwoje.
Ktoś zamknął główne drzwi. Ponieważ jednak osiągnął już wiek, w którym chłopcy chcą się
uniezależnić od rodziców i szukają sposobów, uwalniających ich od codziennego żebrania o
pozwolenie późniejszego powrotu do domu, bez problemu mógł wejść do swego pokoju,
przylegającego bezpośrednio do kuchni, w drugiej części budynku. Znalazł, kozioł, służący
na ogół do piłowania drewna, przystawił go do okna i zaczął delikatnie poruszać gwoździem,
przytrzymującym ramę. Po chwili bezszelestnie wskoczył do środka. Wprawdzie drzwi do
głównej części domu były zamknięte, nie chciał ryzykować, zapalając światło, Montgomery
wchodząc przypadkiem do salonu mógłby dostrzec jasną plamę, prześwitującą przez szparę
nad progiem. Ostrożnie rozebrał się, założył piżamę i wsunął się pod kołdrę. Jednak sen nie
przychodził.
Co prawda na moment ogarnął go stan błogości i popadł w lekkie odrętwienie, lecz jakieś
lubieżne odgłosy dochodzące zza ściany ponownie przywróciły przytomność.
Prawdopodobnie w domu zagnieździły się jakieś nowe myszy, ale w pierwszej chwili gotów
był przysiąc, że to Montgomery stuka młotkiem w belki nad łóżkiem. Drżąc usiadł na brzegu
posłania, próbując wyrównać szybkie bicie serca. Dręczyło go pytanie o dalsze losy.
Nie dlatego, że nie wiedział, co robić jutro. Max nie miał pojęcia, co powinien robić jutro,
pojutrze, za dwa dni - w ogóle. I nie chodziło mu wcale o ponurego typa, który ogłosił się
gospodarzem tego domu tylko po to, aby go sprzedać wraz z żywym i martwym
przychówkiem. Przynajmniej jednego był pewny - z Montgomerym nie będzie mieszkał nawet
w tym samym powiecie. Ale co z Maw? ... Ojciec przed śmiercią prosił go, aby otoczył ją
troską. Wykonał to polecenie, choć musiał zrezygnować ze szkoły i ze wszystkiego innego,
czym żył dotychczas. Miał wrażenie, że im dłużej z nią żyje, tym więcej troski musi wkładać w
jej utrzymanie. Ale teraz sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej - Maw nie była już panią
Jones, tylko miss Montgomery. Czy ojciec przykazał mu pracować dla szczęścia i dobrobytu
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin