McClure Ken - Dawca.pdf

(1149 KB) Pobierz
152927049 UNPDF
Ken McClure
Dawca
Donor
Przekład: Maciej Pintara
Wydanie oryginalne: 1998
Wydanie polskie: 1998
152927049.001.png
Miłość bliźniego pokrywa wiele grzechów
I List św. Piotra, IV-8
 
Prolog
W pokoju Amy panował przenikliwy chłód; ogrzewanie zostało wyłączone. Na dworze
padał śnieg z biało-szarego nieba. Widok z okna przesłaniały wirujące w powietrzu płatki,
gdy lekki wiatr ciskał nimi bezdźwięcznie w szybę. Nie słychać było odgłosu spadających
kropel deszczu ani kanonady gradu. „Tak powinno być” – pomyślała kobieta wyglądająca na
zewnątrz. Pogoda łaskawie dostosowała się do okoliczności. Cały świat wydawał się
pogrążony w ciszy, jakby wstrzymał oddech.
Z dołu dochodził przytłumiony gwar rozmów ludzi czekających piętro niżej. Ale
podkreślał tylko panującą tu ciszę. A przecież ten pokój tak często rozbrzmiewał dziecięcym
śmiechem. Pozornie nic się nie zmieniło. Wszystko było na swoim miejscu. Różowe tapety,
zasłony z disneyowskimi motywami, zabawki, lalki, obrazek z chłopięcą orkiestrą na
ścianie... Piżamka Amy leżała na poduszce, złożona starannie w kostkę. Na nocnym stoliku
piętrzył się stos zeszytów do kolorowania, a na wierzchu spoczywało pudełko kredek. Jednak
żadna z tych rzeczy nie miała być już nigdy potrzebna.
Nie będzie więcej jaskrawo pokolorowanych obrazków zwierząt w dżungli, które mógłby
podziwiać ojciec, zanim opowie córeczce bajkę na dobranoc, nieprawdopodobnie różowych
żyraf ani fiołkowych tygrysów. Czerwone ptaki nie wzlecą ku zielonemu, zachodzącemu
słońcu, a Jaś nie zabije już olbrzyma ku wielkiej dziecięcej uldze. Amy nie żyje. Leży w
małej, białej trumnie na środku pokoju.
Szpital wydał specjalne zezwolenie – nieczęsto ciała pacjentów opuszczały jego mury po
sekcji zwłok. Zazwyczaj trafiały z prosektorium do kostnicy, gdzie pozostawały aż do dnia
pogrzebu. Ale matka Amy uparła się i nie dała za wygraną. Chciała, by jej córka wyruszyła w
swą ostatnią drogę z domu rodzinnego. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Przypuszczała,
że ktoś poszedł jej na rękę tylko dla świętego spokoju. Widocznie chciano uniknąć
długotrwałych scen z udziałem zrozpaczonej kobiety. Teraz, patrząc przez okno, wiedziała
jedno. Postąpiła słusznie. Amy rozpocznie ostatnią podróż ze swojego pokoju.
Twarz Jean Teasdale nie wyrażała żadnych uczuć. Jej oczy zwrócone były gdzieś w
przestrzeń. Nie było w nich śladu łez – już zostały wypłakane. Ledwo zdawała sobie sprawę z
faktu, że przed dom zajeżdża właśnie karawan. Koła toczyły się bezgłośnie po miękkim
 
śniegu. Po chwili w pokoju zrobiło się głośniej, gdy za jej plecami otworzyły się drzwi.
Dochodzące z dołu odgłosy ucichły ponownie, kiedy drzwi znów się zamknęły.
– Już czas, Jean – powiedział cicho jej mąż.
– Wytłumacz mi, po co to było? – zapytała.
– Sam chciałbym wiedzieć – odrzekł niemal szeptem.
– Siedem lat życia, a potem nic, pustka... Umarła. Co za strata! Co za głupia,
bezsensowna strata!
Frank Teasdale położył delikatnie dłonie na ramionach żony i pocałował ją lekko w tył
głowy. Nie odwróciła się, ale wyciągnęła prawą rękę i dotknęła jego dłoni.
– Musimy być dzielni – dodał.
– Wiem, że to głupie, ale nie przestaje mnie martwić ten śnieg na dworze.
– Dlaczego, kochanie?
– Wciąż się boję... Kiedy położą Amy w ziemi... przeziębi się.
Frank Teasdale nie miał już dłużej siły walczyć z własną rozpaczą, choć do tej pory jakoś
sobie z nią radził. Po jego policzkach spłynęły łzy. Ramiona trzęsły mu się, kiedy próbował
się opanować i zachować jak mężczyzna. Jean odwróciła się w końcu od okna i oboje mocno
przylgnęli do siebie, szukając pocieszenia w tym geście. Ale w ich sytuacji nic nie mogło
przynieść im ulgi.
Frank odsunął się, wyjął chusteczkę i wytarł nos. Powoli dochodził do siebie.
– Lepiej zejdźmy na dół – zaproponował. – Niech to już będzie za nami. Przyjechali ze
szpitala.
Jean skinęła głową.
– To miłe.
Stali przez chwilę nad trumną Amy, dotykając dłońmi wieka w niemym geście
pożegnania. Frank spojrzał pytająco na Jean. Skinęła głową. Zeszli na dół, by przyłączyć się
do żałobników. U podnóża schodów minęli dwóch czekających pracowników zakładu
pogrzebowego.
– Czy możemy już wejść na górę? – zapytał jeden z nich.
– Tak – odparł Frank, nie patrząc na niego.
Trumna Amy została wyniesiona z domu i umieszczona ostrożnie w karawanie.
Natychmiast pokryły ją kwiaty od rodziny i przyjaciół. Wyglądały dziwnie nie na miejscu na
tle śniegu; kolorowe plamy w ponurym czarno-białym świecie. Frank Teasdale przyłapał się
na tym, że wpatruje się w nie jak zahipnotyzowany. Wciąż przykuwały jego uwagę, gdy
patrzył przez przednią szybę stojącego za karawanem samochodu. Usadowił się na tylnym
siedzeniu i otoczył Jean ramieniem. Nie sposób było nie zauważyć pewnej analogii: piękne,
ulotne rzeczy istnieją tylko przez moment, a potem więdną i umierają. Tak urządzony jest
świat pomyślał, że niedługo będą Święta Bożego Narodzenia.
Przez następną godzinę, podczas mszy żałobnej, Frank i Jean dodawali sobie wzajemnie
otuchy. Nie byli w miejscowym kościele Świętego Mungo od chrztu Amy. Przytulili się do
siebie ciasno, jakby bojąc się rozdzielić choćby na chwilę. Nie rozłączyli się również wtedy,
gdy składano ciało do grobu na przykościelnym cmentarzu. Niemal z ulgą patrzyli, jak
pierwsza grudka ziemi rzucona łopatą grabarza spada na wieko trumny. Amy mogła żyć teraz
tylko w ich pamięci.
Frank poprowadził żonę z powrotem w kierunku parkingu. Niespodziewanie Jean
zatrzymała się gwałtownie. Poczuł, jak sztywnieje jej ramię. Podniósł wzrok, by sprawdzić,
co ją tak zaintrygowało. Nie opodal ścieżki, między drzewami stała kobieta. Miała na sobie
płaszcz przeciwdeszczowy, a na głowie chustę, ale Jean ją rozpoznała.
– To ta pielęgniarka – powiedziała. – Ta przeklęta pielęgniarka! Dlaczego nie zostawi nas
w spokoju? Czy musi zatruwać nam życie?
Frank zauważył, że jego żona jest bliska obłędu. Próbował ją uspokoić, zanim zrobił krok
w stronę kobiety stojącej pośród drzew. Ta wykonała przepraszający gest, jakby dając do
zrozumienia, żeby się nie fatygował; nie zamierzała sprawiać nikomu kłopotu. Zaczęła się
wycofywać i po chwili zniknęła mu z oczu.
– Poszła sobie – oznajmił Frank, stając znowu u boku żony.
– Dlaczego wciąż się upiera? – zapytała Jean.
– Naprawdę nie wiem – popatrzył ze smutkiem na drzewa.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin