Jackson Lisa Nazajutrz.pdf

(1608 KB) Pobierz
Jackson Lisa - Savannah 02 - Nazajutrz
Lisa Jackson NAZAJUTRZ
Prolog
Z imno... BoŜe, jak zimno...
Bobbi zadrŜała. Była półprzytomna, nie mogła się ruszać, kręciło jej się w głowie. Chciała zasnąć, zapomnieć o
niezrozumiałym zdenerwowaniu, które czaiło się w zakamarkach umysłu. Miała cięŜkie powieki, jakby wzięła za
duŜo tabletek nasennych. Poczuła draŜniący zapach stęchlizny i skrzywiła się z niesmakiem. Uderzyły ją panujące
w pokoju cisza i dziwny bezruch. Nie było słychać tykania zegara w przedpokoju ani szumu pieca centralnego
ogrzewania... nic. Cisza dzwoniła w uszach.
Nie jestem w swoim pokoju.
Ta myśl ją przeraziła.
Nie leŜę w swoim łóŜku.
Zmusiła się, Ŝeby otworzyć oczy. Jestem... gdzie?
Odór był tak wstrętny, Ŝe aŜ się zakrztusiła. Powoli zaczęła zbierać myśli. Gdzie jestem, do jasnej cholery, i
dlaczego nie mogę się ruszyć? LeŜała w ciemności, z trudem łapiąc powietrze. Zorientowała się z przeraŜeniem, Ŝe
leŜy na plecach, na czymś nierównym, i dotyka nosem jakiegoś śliskiego materiału.
Było ciemno. I duszno. Prawie nie mogła oddychać. I ten fetor... Omal nie zwymiotowała.
Działo się coś złego. Coś bardzo złego.
Spróbowała usiąść.
Bum!
Walnęła w coś głową. Nie mogła ruszyć rękami: ani w górę, ani na boki. Była zaklinowana w ciasnym
pomieszczeniu, na niewygodnym łóŜku... nie, to nie było łóŜko, tylko coś miękkiego, gąbczastego, moŜe
galaretowatego, z jakimiś twardymi szpikulcami, uwierającymi ją w plecy. I ten okropny zapach zgnilizny... W jej
otępiałym umyśle rozbłysnął nagle lodowaty strach. Zamknięto ją w ciasnej skrzyni.
Wtedy zrozumiała.
Ta myśl była paraliŜująca.
Jestem w trumnie?
BoŜe, nie! To przecieŜ niemoŜliwe! Nie mieści się w głowie! Jest po prostu oszołomiona, a uczucie klaustrofobii
to niesamowity, makabryczny sen. Tak, sen. Na pewno. Ale serce gorączkowo trzepotało jej w piersi. Była
przeraŜona.
Nie, nie... błagam, nie... to musi być sen. Obudź się, Bobbi, mówiła sobie w myślach. Na miłość boską, obudź się
wreszcie!
Krzyknęła. Przeraźliwy draŜniący uszy dźwięk odbił się od ścian ciasnego pomieszczenia.
Myśl logicznie. Bez paniki. O BoŜe, o BoŜe...
Zaczęła gorączkowo wierzgać, ale jej bose stopy uderzały w coś twardego. Zahaczyła o coś paznokciem.
Naderwał się i czuła, Ŝe trzyma się juŜ tylko na kawałku skóry.
To nie moŜe dziać się naprawdę, wmawiała sobie. To tylko zły sen. Na pewno. A jednak... Usiłowała wydostać
się z tego straszliwego zamknięcia, pudła z atłasową wyściółką... Poczuła, Ŝe leŜy na czymś miękkim, a miejscami
twardym, na... na...
To ciało! LeŜę na ludzkich zwłokach!
- Nie! Błagam, wypuśćcie mnie stąd! - Darła wyściółkę palcami, szarpała, waliła pięścią. Pod sobą czuła kości i
rozkładające się ciało, a szczeciniaste włosy draŜniły jej nagą skórę... Wielki BoŜe, jestem naga? Ktoś mnie
wepchnął do tej trumny bez ubrania? Kto mi to zrobił? Dlaczego? - Pomocy! Proszę! Pomocy! - Krzyk dźwięczał
jej w uszach, wracając rykoszetem. - O BoŜe... proszę, niech mi ktoś pomoŜe. - Czy naprawdę leŜę na trupie?
Dostała gęsiej skórki na myśl o rozkładającym się pod nią ciele, o ustach bez warg, przyciśniętych do jej karku, o
Ŝebrach, rękach i...
MoŜe ten ktoś Ŝyje, tylko śpi, tak jak ja jeszcze przed chwilą.
Ale dobrze wiedziała, Ŝe tak nie jest. Ten, kto pod nią leŜał, kiedyś Ŝył, ale teraz był lodowaty jak sama śmierć.
Prawdopodobnie juŜ zaczął się proces rozkładu i... Błagam, niech to będzie tylko straszliwy, koszmarny sen. BoŜe,
pozwól mi się obudzić. Usłyszała szloch i uświadomiła sobie, Ŝe dźwięk wydobywa się z jej gardła. Bez paniki.
Muszę pomyśleć, jak się stąd wydostać... dopóki mam powietrze. Oddycham, czyli chyba jestem tu krótko. To, Ŝe
leŜę w trumnie, nie musi koniecznie oznaczać, Ŝe pod ziemią... Ale czuła zapach wilgotnej ziemi i wiedziała, Ŝe
trumna jest juŜ w grobie. To tylko kwestia czasu, zanim...
Weź się w garść i pomyśl, jak się stąd wydostać! - nakazała sobie. Jesteś mądra, więc myśl! Myśl! Jeśli trumna
nie jest jeszcze zakopana, to moŜe masz czas... Ale dobrze wiedziała, Ŝe kaŜda upływająca sekunda przybliŜa ją do
makabrycznej, okrutnej śmierci. Błagam, BoŜe, nie pozwól mi umrzeć. Nie w ten sposób... nie tak.
- Ratunku! Pomocy! Pomocy! - krzyczała, rozpaczliwie drapiąc wieko trumny. Szarpała atłasową wyściółkę,
łamiąc swoje długie, wypielęgnowane paznokcie, nie bacząc na ostry ból rozrywanej skóry. Smród był nie do
zniesienia, a powietrze tak lodowate i cięŜkie... To musi być sen. Musi. A jednak ból palców i krew płynąca spod
paznokci przekonały ją, Ŝe to nie koszmar, lecz rzeczywistość gorsza niŜ najstraszliwsze potworności, jakie moŜna
1
sobie wyobrazić.
Z przeraŜenia nie mogła złapać tchu. Bała się, Ŝe zemdleje. Krzycząc do utraty tchu, bez ustanku waliła w wieko
trumny kolanami i stopami, starając się nie zwracać uwagi na skurcze mięśni i coraz to nowe, krwawiące rany. Z
jej oczu płynęły łzy.
- BoŜe, nie pozwól mi umrzeć w taki sposób. Błagam... och, błagam, tylko nie to...
Ale wciąŜ otaczała ją ciemność. Galaretowate ciało pod nią leŜało nieruchomo. Rozkładająca się tkanka dotykała
jej pleców, a ostre Ŝebra wbijały się w skórę. ZadrŜała, z trudem powstrzymując torsje. Po chwili znów zaczęła
krzyczeć.
Nagle gdzieś z góry dobiegły głuche odgłosy. Ziemia i kamienie spadały na wieko tej okropnej trumny.
- Nie! Nie!
Waliła pięściami, choć bolały i krwawiły, cały czas błagając i krzycząc:
- Wypuść mnie stąd! Proszę, proszę!
Kto mógł mi to zrobić?
Dlaczego... o BoŜe, dlaczego... Kogo tak bardzo skrzywdziłam? - zastanawiała się. Okłamała tak wielu ludzi. Ich
twarze wirowały teraz w jej oszalałym umyśle. Ale kto mógłby jej nienawidzić aŜ tak bardzo, by posunąć się do
tych tortur? Kto mógłby mieć powód? Kto byłby zdolny do takiego okrucieństwa?
Oddychała z coraz większym trudem. Powietrze juŜ się kończyło. Czuła, Ŝe zaraz zemdleje. Myślała o
męŜczyznach w swoim Ŝyciu, a zwłaszcza o jednym, który prawdopodobnie nawet nie pamiętał jej imienia. Jego
bardzo skrzywdziła.
Pierce Reed.
Detektyw z policji w Savannah.
Szanowany człowiek, który miał jednak własne, ponure tajemnice.
Nie... Reed by jej tego nie zrobił. Nie wiedział, jak bardzo splotły się ich losy. Nie zaleŜało mu.
Uwięził ją ktoś inny. Jakiś potwór.
DrŜała i płakała,
- Wypuść mnie! Wypuść! - wrzeszczała, szlochając. Gardło bolało ją od krzyku, skóra cierpła na myśl o
rozkładającym się ludzkim ciele. - Proszę, błagam, uwolnij mnie... zrobię wszystko, co zechcesz... wszystko...
błagam, nie zabijaj mnie... - Ale nawet nie wiedziała, kogo błaga, a na trumnę spadały kolejne grudy ziemi i
kamyków.
Oddychała z coraz większym trudem, bo w trumnie prawie nie było powietrza. Płuca piekły ją od braku tlenu.
Nagle poczuła się bardzo słaba.
Bezbronna.
Skazana na śmierć.
Zdobyła się na ostatnią próbę wydostania się z tego więzienia. Nie udało się. PogrąŜała się w ciemności, traciła
wolę walki i Ŝycia. Ręce opadły jej bezwładnie. To był jej grób. Na zawsze.
Wydało jej się, Ŝe gdzieś w przeraŜającej ciszy rozlega się śmiech. Choć rozbrzmiewał w oddali, wiedziała, Ŝe
ktoś śmiał się z niej. Morderca chciał, Ŝeby wiedziała. śeby go usłyszała, zanim wyda ostatnie tchnienie.
Ktokolwiek jej to zrobił, upajał się tym.
Rozdział 1
T en sukinsyn znowu ciągnie mnie do sądu! - Morrisette wpadła do gabinetu Reeda i trzasnęła jakimiś
dokumentami o róg jego biurka. - Masz pojęcie? - wycedziła wściekle ze swoim zachodnioteksaskim akcentem. -
Bart chce obniŜyć alimenty o trzydzieści procent!
Bart Yelkis był czwartym i na razie ostatnim eksmęŜem Sylvie Morrisette oraz ojcem dwójki jej dzieci. Odkąd
Reed pracował w Wydziale Policji w Savannah, Sylvie i Bart kłócili się o sposób wychowywania Priscilli i
Toby’ego. Sylvie miała trudny charakter i rzadko trzymała na wodzy swój jadowity język. Paliła, piła, jeździła
samochodem jak na wyścigu Indy 500, klęła jak szewc i ubierała się, jakby miała dwadzieścia, a nie trzydzieści
pięć lat, ale przede wszystkim była matką. Nic nie mogło szybciej wyprowadzić jej z równowagi niŜ krytyka pod
adresem dzieci.
- Myślałem, Ŝe płaci tyle, ile trzeba, i w terminie.
- Płacił, ale prędko przestał. Mogłam się spodziewać. To by było zbyt piękne, Ŝeby mogło być prawdziwe.
Psiakrew, dlaczego ten facet nie umie być ojcem? - Rzuciła na podłogę duŜą torbę i łypnęła na Reeda.
Wyczytał z tego spojrzenia, Ŝe nagle uznała wszystkich męŜczyzn w swoim Ŝyciu za kompletnych frajerów. Jego
teŜ. Morrisette miała reputację twardzielki. Rwała się do męskiej roboty. Była wściekłą policjantką o ostrym
języku i niepopularnych poglądach. Nie miała cierpliwości do facetów i wyraŜała się równie wulgarnie jak
wszyscy detektywi w wydziale. Nosiła buty z węŜowej skóry, z pewnością niepolicyjne. Jej platynowoblond włosy
zawsze były nastroszone, jakby czesał ją Billy Idol. Zachowywała się tak, Ŝe kaŜdy młody łobuz porządnie by się
zastanowił, zanim by ją zaczepił. Reed widział wymowne spojrzenia innych policjantów, którzy współczuli mu
partnerki, ale wcale się tym nie przejmował. Przez krótki czas po powrocie do Savannah nauczył się szanować
Sylvie Morrisette, choć zdarzało się, Ŝe musiał chodzić koło niej na palcach. Tego ranka jej twarz była karminowa
2
z wściekłości, a spojrzenie tak groźne, jakby zaraz miała pluć gwoździami.
- Czy on moŜe to zrobić? ObniŜyć alimenty? - Reed otwierał listy, ale na chwilę odłoŜył nóŜ do papieru na
zawalone dokumentami biurko.
- Jeśli jakiś sędzia frajer nabierze się na bajeczkę o tym, jaki to Bart jest biedny i nieszczęśliwy. Stracił pracę, i co
z tego? Powinien się zakręcić i znaleźć sobie inną. Tak jak normalni ludzie. Ale on myśli, Ŝe moŜe po prostu odciąć
kasę mnie i dzieciom. - Przewróciła oczami i dumnie się wyprostowała. Jej zachodnioteksański akcent był
silniejszy zawsze, gdy się złościła, a dziś była wyjątkowo wściekła. - Łajdak! Ni mniej, ni więcej. Podły, fałszywy,
pieprzony łajdak! - Podeszła do okna i z gniewem spojrzała na szary, zimowy pejzaŜ. - I nie myśl, Ŝe płaci nam
jakieś miliony. Poza tym to są jego dzieci. Jego dzieci! Zawsze narzeka, Ŝe za rzadko je widuje. - Tupnęła nogą w
kowbojskim bucie i zaklęła pod nosem. - Muszę się napić.
- Jest dziewiąta rano.
- Kogo to obchodzi?
Reed zbytnio się nie przejął. Morrisette miała skłonność do przesadnego dramatyzmu, zwłaszcza gdy chodziło o
dzieci lub któregoś z czterech byłych męŜów. Kłopoty w Ŝyciu osobistym umacniały ją w przekonaniu, Ŝe juŜ
nigdy z nikim się nie zwiąŜe. MęŜowie byli dla niej synonimem kłopotów, a policjant nie potrzebuje więcej
kłopotów, niŜ juŜ ma.
- Nie moŜesz z nim walczyć w sądzie? - Reed dopił letnią kawę, zgniótł papierowy kubek i wrzucił go do
przepełnionego kosza na śmieci.
- Mogę, ale to kosztuje. Będzie mi potrzebny jakiś cholerny adwokat.
- W mieście nie ma ich zbyt wielu.
- W tym problem. Bart ma koleŜankę prawniczkę, która jest mu winna przysługę. Poszedł do niej i napisała mu
wniosek czy jak to się nazywa. Kobieta. Masz pojęcie? Gdzie się podziała babska solidarność? Bardzom ciekawa.
Czy nie ma jakiegoś cichego porozumienia, które zabrania kobiecie pozbawiania innych kobiet środków do Ŝycia?
Reed wolał się nie wypowiadać. Z tego, co wiedział, Morrisette nie naleŜała do Ŝadnej organizacji kobiecej. Z
równą zajadłością zwalczała przedstawicieli obu płci. Podniósł więc nóŜ do papieru i zaczął rozcinać białą kopertę
z jego nazwiskiem i adresem wydziału policji w Savannah. Było na niej napisane czarnymi, drukowanymi literami:
D ETEKTYW P IERCE R EED . Reedowi wydawało się, Ŝe zna adres zwrotny, ale nie kojarzył go z miejscem.
- Tak to jest - narzekała Morrisette. - Przyszłość moich dzieci legnie w gruzach, bo Bart kilka lat temu zbudował
tej babie kojec dla psów. I bach! Odbierze mi moje nędzne alimenty. - ZmruŜyła oczy. - Powinny to regulować
jakieś przepisy, prawda? Czy ci ludzie, co wykonują zawody związane z prawem, nie mają czegoś waŜniejszego do
roboty niŜ wypisywanie głupich pozwów i odbieranie dzieciom naleŜnych alimentów? - Przeczesała palcami
potargane włosy, a potem podbiegła z powrotem do biurka i chwyciła dokumenty. Opadając na krzesło, dodała: -
Przez to wszystko będę musiała wyrobić sporo nadgodzin.
- Dasz sobie radę.
- Pieprz się - warknęła. - Pocieszenie to ostatnia rzecz, jakiej od ciebie oczekuję, Reed. Zrozumiano? Wsadź je
sobie.
Z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
- Jak sobie Ŝyczysz.
- Właśnie. - Trochę się uspokoiła.
- MoŜe lepiej zaŜądaj od Barta wyŜszych alimentów? Atak jest najlepszą obroną.
- Nie myśl, Ŝe się nad tym nie zastanawiałam. Ale jest takie stare powiedzenie, Ŝe Salomon z próŜnego nie naleje.
Reed zerknął na nią i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- MoŜe i nic nie osiągniesz, ale fajnie będzie powalczyć.
- Nie mówmy o tym.
- Sama zaczęłaś - przypomniał jej, wyciągając białą kartkę z koperty.
- Nie przypominaj mi. Mam pecha do facetów. - Westchnęła. - Gdybym była mądra, zostałabym zakonnicą.
- Jasne, doskonale się nadajesz - zakpił Reed. RozłoŜył kartkę. Było na niej tylko kilka linijek napisanych takimi
samymi drukowanymi literami, jakimi zaadresowano kopertę:
RAZ, DWA, RAZ, DWA
ZACZĘŁA SIĘ GRA.
NIECH ICH SŁUCHAJĄ,
KIEDY UMIERAJĄ.
- Co to takiego, do cholery? - wymamrotał Reed.
Morrisette natychmiast poderwała się na nogi. Podeszła do biurka i wzięła kartkę.
- Głupi Ŝart?
- MoŜe - mruknął.
- OstrzeŜenie?
- Przed czym?
- Nie wiem. Jak myślisz, czy to nieszkodliwy świr, czy prawdziwy psychopata? - Zmarszczyła brwi. Natychmiast
3
przestała myśleć o alimentach. - Nie podoba mi się to „niech ich słuchają, kiedy umierają”. Na świecie nie brakuje
wariatów. - UwaŜnie przyjrzała się literom, a potem wzięła kopertę. - Adresowana do ciebie. - MruŜąc oczy,
spojrzała na stempel pocztowy. - Stąd, z Savannah. Adres zwrotny z Abercom... Jezu, to bardzo blisko.
- Cmentarz Kolonialny - uświadomił sobie Reed.
- Cmentarz. Kto wysłałby list z cmentarza?
- Jakiś świr. Ten list to bzdura. - Zmarszczył brwi. - Ktoś przeczytał o sprawie Montgomerych i chce mi
dokuczyć.
Od ostatniego lata, gdy prowadził sprawę zabójcy, mszczącego się na rodzinie Montgomerych, Reed stał się
bardzo popularny. Nawet za bardzo. Gdy rozwiązał tę sprawę, uznano go za bohatera i eksperta. Zgłaszali się do
niego koledzy z innych wydziałów, reporterzy, którzy opisywali tę historię, a nawet prokurator generalny z
Atlanty. Sława źle wpływała na jego Ŝycie osobiste. Od sześciu miesięcy, kiedy to schwytał Atropos, kobietę, która
postanowiła zdziesiątkować jedną z największych i najbardziej osławionych rodzin z Savannah, cytowano go,
fotografowano i proszono o wywiady tak często, Ŝe nigdy by się tego nie spodziewał. Bardzo go to draŜniło. Nie
lubił być na świeczniku. Był bardzo skryty. Miał kilka tajemnic, które wolał zachować dla siebie, ale kto ich nie
ma? Chciałby spokojnie pracować, nie będąc naraŜony na stres związany z popularnością. Wściekał się zwłaszcza
na reporterów. Chyba byli zafascynowani jego przeszłością i mieli zamiar dokopać się do wszystkich, ale to
wszystkich szczegółów z jego Ŝycia, a potem poinformować rzesze czytelników, jaki tak naprawdę jest detektyw
Pierce Reed. Jakby mieli o tym pojęcie! Wziął przez chusteczkę list i kopertę, Ŝeby ostroŜnie włoŜyć je do
plastikowej torebki, którą wyjął z szuflady biurka.
- Myślę, Ŝe nic to nie da, ale zachowajmy je na wszelki wypadek. MoŜe będą dowodem.
- Dowodem czego? śe po świecie hasa świr?
- Po świecie hasa wielu świrów. Mimo to zatrzymam list i poszukam czegoś podobnego w lokalnym systemie
oraz w Narodowym Centrum Informacji Kryminalistycznej. MoŜe w jakimś innym wydziale teŜ dostali takie listy.
- Odwrócił się do komputera i wszedł na stronę NCIK prowadzonego przez FBI. - MoŜe nam się poszczęści -
powiedział do Morrisette. - A tymczasem chyba przejdę się na cmentarz.
- Myślisz, Ŝe coś tam znajdziesz?
- Nie. Raczej nie. Ale nigdy nic nie wiadomo. - WłoŜył kurtkę. - JuŜ mówiłem, to prawdopodobnie kolejny
Ŝartowniś. Cieszy się, Ŝe wysłał policji list z pogróŜką.
- Nie policji. Ten wariat napisał do ciebie. - Sylvie poprawiła kaburę na ramieniu. - Idę z tobą.
Nie protestował. Nie miałoby to sensu. Sylvie zawsze kierowała się instynktem i naginała przepisy. Tej twardej
kobiety nigdy nie moŜna było nakłonić do zmiany decyzji. Wsunął plastikową torebkę do szuflady na akta.
Wyszli bocznymi drzwiami. Reed poczuł na twarzy powiew lodowatego wiatru. Choć zwykle w grudniu pogoda
była łagodna, tego roku zimny front atmosferyczny przesuwał się wzdłuŜ Wschodniego WybrzeŜa i zagraŜał
plonom nawet na Florydzie. Morrisette, osłaniając się od wiatru, zdołała zapalić papierosa, gdy minęli Columbia
Square. Cmentarz Kolonialny, najstarszy w Savannah, był miejscem wiecznego spoczynku ponad siedmiuset ofiar
epidemii Ŝółtej febry, która szalała w XIX wieku. Przez stulecia pojedynkowano się tu aŜ nazbyt często. Generał
Sherman rozbił tu obozowisko podczas wojny secesyjnej czy, jak mówiło wielu miejscowych, agresji Północy.
Drzewa o nagich gałęziach zdawały się drŜeć na wietrze, który rozwiewał suche liście po ścieŜkach wśród starych,
historycznych nagrobków. Ludzie powiadali, Ŝe mieszkają tam demony.
Reed nie wierzył w duchy. Tego ranka to miejsce przypominało raczej miejski park niŜ cmentarz, mimo Ŝe
ciemne, gęste chmury zasnuwały niebo.
Wśród nagrobków przechadzało się zaledwie kilka osób. Nikt nie wyglądał podejrzanie. Nie było w nich nic
niezwykłego. Dwoje staruszków, trzymając się za ręce, czytało napisy na nagrobkach, trzech nastolatków, którzy
powinni być w szkole, rozmawiało, paląc papierosy, kobieta w średnim wieku, w narciarskiej czapce, kurtce i
wełnianych rękawiczkach, szła z małym, brzydkim psem ubranym w kubraczek, szarpiąc smycz za kaŜdym razem,
gdy zwierzę próbowało obwąchać jakiś stary nagrobek. Nikt się tu nie czaił, nie obserwował z ukrycia, groby
wydawały się nienaruszone, nie przejeŜdŜały teŜ samochody o przyciemnianych szybach.
- Nie mamy nic lepszego do roboty? - zapytała Sylvie, mocno zaciągając się papierosem.
- No właśnie. - A jednak Reed omiótł wzrokiem suchą trawę i stare, kamienne groby. Pomyślał o sprawach, nad
którymi pracował.
Jedna z nich była prosta, dotyczyła przemocy domowej. śona po dwudziestu latach małŜeństwa uznała wreszcie,
Ŝe ma dość, i zanim mąŜ znów podbił jej oko i złamał kolejne Ŝebro, zastrzeliła go, gdy spał. Adwokat utrzymywał,
Ŝe była to samoobrona. Reed miał udowodnić, Ŝe nie. Wiedział, Ŝe zrobi to bez trudu, ale było mu przykro.
Prowadził teŜ sprawę samobójczej umowy dwóch kochanków, gejów. Jeden miał siedemnaście lat, drugi - prawie
dwadzieścia. Chłopak, który strzelał, ten młodszy, walczył o Ŝycie w szpitalu. Gdyby przeŜył, postawiono by mu
zarzut morderstwa. Natomiast trzecia sprawa, sprawa zabójstwa, była bardzo niejasna. Przed dwoma dniami z rzeki
wyłowiono szczątki kobiety. Nie udało się ustalić jej toŜsamości. Kolejna NN. Nikt chyba jej nie szukał. Na policję
nie zgłoszono zaginięcia Murzynki, która, zdaniem lekarzy sądowych, miała około trzydziestu lat, grupę krwi O
Rh+, liczne plomby w zębach i urodziła co najmniej jedno dziecko.
4
Tak, Reed miał waŜniejsze zajęcia. Ale błądząc wzrokiem po miejscu wiecznego spoczynku mieszkańców
Savannah - którzy zmarli w ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat, gdzie podobno widywano duchy - odniósł
niepokojące wraŜenie, Ŝe dostanie jeszcze wiadomości od autora listu.
„Raz, dwa, zaczyna się gra. Niech ich słuchają, kiedy umierają”.
Co to moŜe znaczyć, do cholery jasnej?
Był pewien, Ŝe wkrótce się dowie.
- Widziałem go! - wykrzykiwał podniecony Billy Dean Delacroix, energiczny piętnastolatek. Policzki zaróŜowiły
mu się od zimnego wiatru. - Ten stary jeleń wlazł na wzgórze. Ale daleko nie ucieknie. Widziałem go, mówię ci.
Niedługo będzie zbiegał. Ma biały ogon. Szybko, Pres! - Puścił się pędem co sił w nogach przez las. Biegł lekko i
zwinnie. TuŜ przy nim pędził długouchy pies jego ojca.
Prescott Jones, kuzyn Billy’ego, starszy o pół roku i cięŜszy o co najmniej dwadzieścia kilogramów, z trudem za
nim nadąŜał. Kolczaste pędy jeŜyn szarpały jego stare dŜinsy, a gałęzie drzew smagały go po twarzy, tak Ŝe omal
nie spadły mu okulary. Biegł starym szlakiem, wijącym się wzdłuŜ brzegów Niedźwiedziego Stawu. Szop pracz
zerknął z przeraŜeniem i czmychnął w krzaki. Na niebie zataczał koła jastrząb.
Prescott prawie bez tchu wbiegł na szczyt - wzgórza. Bardzo się spocił pod kurtką myśliwską i starą, grubą
koszulą ojca. Billy Dean, ubrany w strój maskujący koloru khaki, i jego brzydki, rudy pies gdzieś zniknęli.
- Cholera - mruknął Prescott, dysząc cięŜko.
Czasami Billy Dean zachowywał się jak skończony drań. Wybiegał w przód, nie bacząc na nic. Prescott
zastanawiał się, czy Billy naprawdę cięŜko ranił jelenia. Podejrzewał, Ŝe kuzyn tylko go drasnął i Ŝe teraz czeka ich
kilkukilometrowa pogoń.
Prescott zauwaŜył czerwone plamy na wyschniętej trawie przy szlaku: a jednak jeleń naprawdę był cięŜko ranny.
Poczuł ulgę. Miał juŜ dość tego galopu przez las. Zresztą nie przepadał za polowaniem. Owszem, chętnie strzelał
do wiewiórek, kozłów czy lisów. Nawet wyobraŜał sobie, Ŝe sam zabija niedźwiedzia lub aligatora i daje go do
wypchania. Ale w sumie polowanie było bardzo męczącym zajęciem. Prescott wolał to, co następowało po nim:
mógł napić się piwa, zapalić skręta, a czasami wziąć prochy. Lubił siedzieć przy ognisku i opowiadać zmyślone
historie o dziwkach i zwierzynie. Sam się tym nakręcał. Ale istota polowania - śledzenie, strzały, patroszenie i
transport zabitej sztuki - wcale mu się nie podobała.
- Hej! Tutaj! Pres! Chodź! TuŜ za krawędzią... Co jest? - Głos Billy’ego brzmiał głucho.
Prescott ruszył w tamtą stronę. Schodząc szlakiem, zauwaŜył jeszcze kilka plam świeŜej krwi na zdeptanej trawie
i liściach. Kluczył między wysokimi sosnami i dębami. ŚcieŜka biegnąca w poprzek zbocza była bardzo stroma i
śliska. Kilka razy pośliznął się w swoich myśliwskich butach. Serce waliło mu jak młotem. Ściskając spoconą
dłonią strzelbę ojca, pomyślał z przeraŜeniem, Ŝe moŜe zlecieć w dół. Co jakiś czas dostrzegał kolejne ślady krwi.
Billy chyba jednak nie kłamał. Choć miał skłonność do fantazjowania, mógł przecieŜ trafić jelenia w waŜny narząd
wewnętrzny.
Prescott przedarł się przez świerkowy zagajnik i zobaczył połać suchej trawy. Była to polana, otoczona wysokimi
drzewami, które przepuszczały niewiele światła słonecznego.
Billy Dean stał przy kikucie drzewa o nadpalonej korze, najwyraźniej trafionego piorunem. Obok wznosił się
spory kopiec. Z początku Prescott wziął go za martwego jelenia, ale gdy tylko podszedł bliŜej, zrozumiał, Ŝe się
mylił. I to bardzo. Billy Dean nerwowo drapał się po policzku, patrząc na kopczyk ziemi i kamyków, długości
mniej więcej dwóch metrów i szerokości ponad pół metra. Stary pies ojca Billy’ego popiskiwał, obchodząc wkoło
ten równy, nienaturalny wzgórek.
- Co to jest? Co znalazłeś? - zapytał Prescott i zauwaŜył, Ŝe rudy pies podniósł łeb, węsząc.
- To grób.
- Co takiego?
- Grób. Sam zobacz. DuŜy, moŜe ludzki.
- No nie. - Ale podchodząc bliŜej, Prescott przyznał, Ŝe Billy Dean ma rację.
Pies zaskamlał, jeŜąc się od głowy do ogona.
Prescottowi bardzo się to wszystko nie podobało. Grób w lesie obok Krwawej Góry. Nie wyniknie z tego nic
dobrego.
- Jak myślisz, co zrobić?
- Nie wiem.
- Chcesz go rozkopać?
- MoŜe. - Billy Dean szturchnął kopiec miękkiej ziemi lufą strzelby. Gdyby zobaczył to ojciec, chyba obdarłby go
ze skóry.
Pies zachowywał się bardzo dziwnie. Nerwowo. Popiskiwał i patrzył na drugi koniec polany.
- O, cholera!
- Co?
Billy Dean się pochylił.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin