Kornew Pawel - Przygranicze 04 - Śliski 02.rtf

(418 KB) Pobierz
Paweł Kornew

Paweł Kornew

Śliski

Tom 2

Przełożył Rafał Dębski

fabrykasłów

2008


 

Pamieci Aleksandra Anatoliewicza Izmajlowa

Mogę nazwać cię lodem

Ale nie o to wszak chodzi

Które z nas bardziej chłodzi

 

„Piknik”

 

Drugie moje imię pustkę przypomina

A zwą mnie troska

Ono jest jak gołoledź

Jak pięciodniowy deszcz

Jak lufa przy skroni

 

„Fort Royal”

 

 


Część druga

Przebojem!

 

 

Nie ja wyznaczyłem dla siebie tę rolę

Hasło znam, choć szans nie mam za grosz

Szczęście złudą jest, lecz sobie pozwolę

Znać odpowiedź, którą niesie mi los.

Tak to bywa...

 

„Fort Royal”

 


Rozdział 7

Obudziłem się rano, wysmyknąłem spod kołdry i starając się nie hałasować, poszedłem do łazienki. Wyprane wczoraj rzeczy zdążyły już przeschnąć, więc przynajmniej z tym nie miałem problemu. Szybko założyłem ubranie, wróciłem do pokoju i delikatnie potrząsnąłem Wierę za ramię. Wymamrotała coś, ale nie obudziła się. Potrząsnąłem mocniej.

- Już czas? - Zamrugała nieprzytomnymi oczami.

- Jeszcze wcześnie. Zamknij za mną drzwi.

- Dokąd idziesz? - Wiera spojrzała na stojący na szafce nocnej zegar. - Dopiero ósma.

- Lecę coś załatwić i zaraz wracam.

- Musisz koniecznie? - Odrzuciła kołdrę, sięgnęła po podomkę. - Mógłbyś zostać.

- Ja szybciutko. - Zawahałem się, patrząc na jej zgrabną sylwetkę, ale niektóre sprawy nie mogły czekać.

- Trudno. Chodźmy. Zamknę i jeszcze się prześpię. - Objęła mnie za szyję, pocałowała w policzek. - Na pewno wrócisz?

- Na pewno.

- W takim razie przygotuję śniadanie. - Zamknęła za mną drzwi, szczęknęła zamkiem.

Zbiegłem po schodach, wyskoczyłem na zewnątrz i skuliłem się od porannego chłodu. Rześko. Na niebie ani jednej chmurki, czyli dzień zapowiadał się gorący. To bardzo dobrze: na deszcz w ogóle nie chce się wychodzić, a tym bardziej w rajd. Już lepiej dostać porażenia słonecznego. Porażenia! Trzy razy „cha”! Nie, no oczywiście, po minus czterdziestu takie plus dwadzieścia wydawać się może upałem, ale wiatr i tak był zimnawy. Jak zaduje - to się czuje. Nie poleży człowiek na plaży, choć ochota by się znalazła.

Wczesnym rankiem Fort budził się ze snu. Nie widać jeszcze było natrętnych sztajmesów, kurew i innych szumowin, które wypełzają na ulicę w każdy letni dzień. O takiej porze oczy przecierają tylko dozorcy, uliczni handlarze i różni roznosiciele. Dosypiają jeszcze, ile się da, robotnicy i urzędnicy, o ile - rzecz jasna - nie pracowali na nocną zmianę. A właśnie nocna warta Drużyny robi ostatnie kilometry przed powrotem na komendę, Postanowiłem nigdzie się nie spieszyć, ale zrobić sobie spacer dla przyjemności. Cudownie! Gdy ulice są puste, można prawie uwierzyć, że to normalny świat.

W oddali pojawił się i od razu skręcił w następną przecznicę konny patrol Drużyny. Porządku niby pilnują, darmozjady. Ech, coś się dzisiaj rozkojarzyłem. Zapomniałem, że teraz sam jestem jednym z tych darmozjadów. W Patrolu robiłem chociaż coś pożytecznego.

O! A tam ktoś pracuje - zaraz za skrzyżowaniem cechowi pod nadzorem oddziału zbrojnych wnosili do sklepu na parterze domu mieszkalnego przywiezione na dwóch furmankach pudła od telewizorów. Przesadziłem jednak trochę z tym, że Fort jeszcze śpi.

Nad dachami domów pojawiły się złote kopuły cerkwi. Przystanąłem, zapatrzyłem się - zajść? Oczywiście, nie na spowiedź. Zbyt wiele grzechów się nazbierało, żeby tak z marszu je wyznać. Świeczkę bym po prostu postawił.

„Trzy świece za spokojność, jedną za zdrowie”... Skąd to cytat? Nie pamiętam. Ale myśl była cenna.

Dawniej przed każdym rajdem zachodziłem do cerkwi. Tylko ostatnim razem jakoś się nie złożyło. A gdybym zaszedł, może wszystko potoczyłoby się inaczej? A może i nie... Anioły stróże nie pracują na zlecenie.

Uznałem, że mam jeszcze trochę czasu, skręciłem więc do świątyni. Furtka w płocie okazała się otwarta, wszedłem do środka, przeżegnałem się i zatrzymałem przed cerkiewnym kioskiem, sięgnąłem do kieszeni. Mam jakieś pieniądze? Coś tam zadzwoniło. A w kieszeni pusto. Dziwne. Aha, dziura! To nawet dobrze, inaczej i to bym przeputał.

Wydobyłem spomiędzy materiału a podszewki złote łuseczki, kupiłem za jedną świeczki i wszedłem do cerkwi. Cisza. Półmrok. Lekki zapach kadzidła i dymu świec. Ani parafian, ani kapłana, tylko twarze świętych na ikonach. Dziwnie tutaj. I spokojnie. Można postać, pomyśleć, pomodlić się, zapomnieć chociaż na chwilę o codziennej krzątaninie. Można, pewnie. Ale czas nie stoi w miejscu.

Zapaliłem świeczki, podniosłem w górę, postawiłem obok dogasających ogarków pod jedną z ikon, wymamrotałem znane z dzieciństwa modlitwy, przeżegnałem się i wyszedłem. Czy zrobiło mi się od tego lżej? Sam nie wiedziałem.

A teraz powinienem zasuwać jak najszybciej do Kiryła. To wprawdzie niedaleko, ale nie zostało zbyt wiele czasu.

A Kirył nie otwierał. Kiedy już wyżyłem się na jego Bogu ducha winnych drzwiach, usiadłem na schodach i obejrzałem srebrne nakładki na czubkach butów. Nawet się nie obluzowały, chociaż przypieprzyłem solidnie. Kopnąć jeszcze parę razy, czy co? Może Kirył śpi? Albo nie ma go w domu? Ale gdzie by mógł poleźć tak wcześnie? Wstałem z zamiarem odejścia, kiedy zazgrzytały zasuwy i drzwi powoli uchyliły się tylko na tyle, żeby gospodarz mógł wysunąć głowę.

- Czego chcesz? - skrzywił się z niezadowoleniem, ziewnął szeroko.

- Został ci jeszcze bimber na cedrowych orzeszkach?

- Chybaście całkiem ocipieli. Najpierw Sielin, teraz ty.

- Chciałbym tylko trochę do butelki - wyjaśniłem. - Idę w rajd.

- W rajd? - zamyślił się Kirył. - W takim razie dawaj flachę.

- Nie poczęstujesz nawet herbatą? - podałem mu naczynie.

- Wiesz, cholera, która jest godzina? - oburzył się. - Pewnie, że wiesz. Tylko, że dla ciebie, łajdaku, obudzić mnie to żadna sprawa.

Przymknął drzwi, poszedł w głąb mieszkania, ale z zasuwami nie kombinował.

Po jakichś pięciu minutach otworzył, zwrócił mi pełną butelkę.

- Wszystko? - spytał mało przyjaźnie. - A może dać ci jeszcze na drogę trochę kiełbasy?

- Kiełbasy nie trzeba. - Schowałem samogon do wewnętrznej kieszeni. - Powiedz mi lepiej coś o Czarciej Wyrwie. Co to jest i gdzie się znajduje?

- A co ja jestem informacja turystyczna? - oburzył się Kirył.

Wcale mu się nie dziwiłem.

- Będę wdzięczny.

- To porzucona kopalnia na Granicy Fortu, Miasta i Mglistego - zmiłował się nade mną. - Niedaleko od Sokołowskiego. To taki chutor za Świerkowym.

- Znam go. A na czyim terytorium leży Wyrwa? Mglistego czy Miasta?

- Mglistego.

- Co tam jest?

- Może ci od razu wykład zrobić? - Kirył z trudem powstrzymał się, żeby nie rzucić macią. - Daj mi pospać, co?

- Ale tak w dwóch słowach...

- W dwóch słowach? Im niżej, tym zimniej. O! To już były cztery. Spora nadwyżka.

- A dalej?

- Poniżej trzystu metrów nikt nie złaził. Wszystko.

Zaspokoiłem twoją ciekawość?

- Dzięki serdeczne, bardzo mi pomogłeś. - Zacząłem schodzić na dół, ale odwróciłem się. - A co z Sielinem?

- Przyjaciółka wywaliła go z chałupy. - Kirył cichutko zamknął drzwi.

Czarcia Wyrwa. To taka z nią historia. Ciekawe, co tam jest na dole? Ciekawe? A niech to „ciekawe” leży tam sobie jeszcze sto lat! Nie chcę tego nawet w prezencie. Mam inne, bardziej palące problemy.

Na przykład powinienem szybciej przebierać kulasami. Dochodziła dziewiąta, a musimy jeszcze dotrzeć do posterunku przy bramie. I nie tylko zwyczajnie dojść, ale wziąć ze sobą kupę sprzętu. A mnie, niech to szlag, po wczorajszym w krzyżu jeszcze łamie. I żebra bolą, i ogon gotów zaraz odpaść.

Do koszar dotarłem zadyszany, a jeszcze gruby wartownik wygłupiał się i nie chciał mnie wpuścić do środka. Pokazałem mu nawet odznakę, a ten swoje. Ledwo go przegadałem. Pokraka. W ogóle dookoła same pokraki. A tak się ten dzień pięknie zaczął. Kurde mol, co się jeszcze zdarzy do wieczora?

Wiera otworzyła drzwi gotowa już do drogi, z żalem więc musiałem pożegnać się ze śniadaniem. Jedno mnie ucieszyło: zdążyła przebrać zasoby plecaka i teraz był ze trzy razy mniejszy. Co też takiego taszczyła z arsenału do domu?

Zarzuciłem bagaż, chwyciłem karabin, zacząłem powoli schodzić. Wiera z karabinem wyborowym i moją torbą szła za mną lekkim krokiem. Ileż ludzie mają energii! Sam ledwie powłóczyłem nogami, a ona zdawała się polatywać.

Skręciwszy w Aleję Topolową, poszliśmy w kierunku Prospektu Tierieszkowej. Nie powinniśmy się spóźnić.

Ludzi na ulicach wyraźnie przybywało, czułem na sobie zaciekawione spojrzenia. Co u nas za naród? Jak jesteś cieciem, to zamiataj śmieci, a nie gap się na innych. Jesteś przekupniem? To rozstawiaj towar na straganie, a nie oglądaj się za przechodniami. Murarze, żołnierze, malarze, jacyś doginacze, najwyższy czas zająć się swoją robotą! A możeście baby w kamuflażce nie widzieli? Widzieliście i to nieraz. Pracować się po prostu nie chce. Tylko robotnicy z miejskiego krematorium, przejeżdżający obok na municypalnym karawanie, nie zwrócili na nas uwagi. Zuchy. Żeby wam tak pensje podnieśli.

Słońce zaczęło już przypiekać, kiedy wyszliśmy na Prospekt Tierieszkowej i mijaliśmy skrzyżowanie z Bulwarem Południowym. Dobrze mi się zdawało, że będzie dzisiaj gorąco. Z kolei nocą przemarzniemy. W takich różnicach temperatur nigdy nie mogłem znaleźć nic pozytywnego. Jak jest upał to niech będzie upał, ale zimna lepiej nie. Niech już grzeje. Palące słońce, ciepłe morze, gorący piach. A chłodne to jest dobre tylko piwo.

- Mleko - przeczytała Wiera na stojącej w cieniu beczce i trąciła mnie w bok, nie pozwalając przysnąć w marszu. - Faktycznie tu mleko sprzedają?

- A niby co? - burknąłem, spojrzawszy na długą kolejkę.

- W Forcie są krowy?

- A po co? Przywieźli z jakiegoś chutoru - wyjaśniłem. - A mogli też po prostu z Lukowa.

- Napiłabym się takiego prosto od krowy - rozmarzyła się dziewczyna.

- Ja jestem chłopak z miasta i zupełnie nie rozumiem waszych wiejskich obyczajów - uśmiechnąłem się i odwróciłem szybko. Coś przyciągnęło moją uwagę.

Kolejka, wkurzona sprzedawczyni, zblazowany drużynnik, błogo taplający się w kałuży ćpun i drugi przylepiony do płotu. Nie to. Sprzedający pierożki kulawy staruszek, Chińczyk oferujący różne drobiazgi rozłożone na ziemi, przyglądający mu się ponuro chłopak w kurtce z wyszytym kołem zębatym. Też nie to.

Uspokoiłem się nieco, ale w tym momencie zobaczyłem stojącego nieopodal beczki starszego mężczyznę, którego twarz w promieniach porannego słońca wydawała się cokolwiek niebieskawa. Od razu widać, że przyjezdny: krótka kurtka z futrem na zewnątrz, przy pasie długi tasak, wysokie buty. Z szyi zwisał mu na grubym łańcuchu amulet w kształcie wpisanej w okrąg ośmioramiennej gwiazdy. Nie, to nie o niego chodziło.

Czyżby mi się przywidziało? Ale przecież poczułem na sobie wyraźnie czyjeś spojrzenie.

Jest! Opalony gość kucał, zawiązując sznurówkę. Jak mu tam? Kosta? Przypadkiem się ten komunard tutaj napatoczył, czy celowo?

Kosta zawiązał but i nie patrząc w moją stronę, ustawił się w kolejce.

- Co z tobą, śpisz? - Wiera pociągnęła mnie za rękaw. - Chodźmy.

- Tak - zgodziłem się - chodźmy.

Czego mógłby chcieć komunard? A może to faktycznie przypadkowe spotkanie? Już to widzę! Prędzej rak zacznie śpiewać niż ten gość kupi z samego rana mleko. Miałem nadzieję, że nie natknę się na nikogo więcej z jego organizacji.

Doszliśmy do końca prospektu i skręciliśmy w stronę punktu kontrolnego, kiedy doleciał nas ryk tłumu. Od czasu do czasu rozlegały się głośniejsze niewyraźne okrzyki i szczekanie głośników. Mityng jakiś, czy co?

- Ej, panie szanowny, co się dzieje? - zawołałem do chłopa pchającego przed sobą wózek z pudłem od lodówki. Machnął tylko ręką i zaklął paskudnie.

Postanowiłem dać sobie z nim spokój, poprawiłem wrzynające się w ramiona paski plecaka i przyspieszyłem kroku. Zaraz sami wszystko sobie obejrzymy, do posterunku zostało ze sto pięćdziesiąt metrów. Zobaczymy od razu, czy dowództwo jest już na miejscu. Ale sytuacja zaczęła się wyjaśniać wcześniej niż myślałem.

Na rogu stało dziesięciu żołnierzy sił prewencyjnych komendantury w pełnym rynsztunku - hełmach z podniesionymi na razie zasłonami, kamizelkach kuloodpornych, z wysokimi tarczami o wizjerach ze szkła pancernego, pałkami teleskopowymi, różdżkami „Łzawiacza” i „Zapomnienia”, krótkimi pistoletami maszynowymi.

Po drugiej stronie ulicy na chodniku zaparkował autobus Drużyny z oknami zabezpieczonymi płytami sklejki. Dookoła pojazdu wymalowano niebieski pas. Dwóch funkcjonariuszy dla zabicia czasu obszukiwało pijanego czy też naćpanego faceta. Ten kręcił głową z tępym wyrazem twarzy i nijak nie mógł zrozumieć, czego od niego chcą.

- Co się dzieje? - spytała zaniepokojona Wiera.

- Zaraz sami zobaczymy - westchnąłem ciężko, czując, że nic dobrego nas z przodu nie czeka.

Rzeczywiście - stłoczeni na placu rozciągającym się między budynkiem komendantury a punktem kontrolnym zaliczali się do kategorii istot, o których śmiało można powiedzieć: „Oby oczy moje nigdy tego nie ujrzały”.

Długa kolejka oczekujących na wyjście z Fortu zajmowała przestrzeń po prawej stronie, szczęśliwcy, którzy zdołali wejść do środka przemykali po lewej, a na środku żołnierze Drużyny i Garnizonu pilnowali grupy dwustu, może nawet trzystu ludzi. A dokładniej nie tyle ludzi, co odmieńców. Od razu rzucały się w oczy powykrzywiane sylwetki, okaleczone twarze, nienaturalnie kanciaste ruchy, sączące się ropniaki, powykręcane stawy i kończyny. Na dodatek skandowali hasła: „My też jesteśmy ludźmi!”, „Pozwólcie nam żyć!”, „Nie jesteśmy niczemu winni!”. Oprócz tego nad tłumem powiewały kartki z napisami w rodzaju: „Nie rujnujcie naszego domu”, „Nasz dom naszym życiem” czy „NIE dla ludobójstwa”.

Zgromadzonych otaczały z trzech stron żelazne płotki, zrobiono jedynie przejście dla tych, którzy opuszczali plac w stronę Prospektu Tierieszkowej. Z całą pewnością odmieńcy mogliby bez trudu roznieść w drobny mak takie zabezpieczenie, ale zaraz za nim stały szeregi drużynników i żołnierzy Garnizonu, którzy tylko czekali na pretekst, aby wejść do akcji.

- Rozejdźcie się! Wzywam was do natychmiastowego rozejścia! - dudnił monotonnie przez megafon stojący na balkonie oficer. - Manifestacja została zorganizowana bez zgody Rady Miejskiej i uniemożliwia normalny ruch. Rozejdźcie się, inaczej zostaniemy zmuszeni do użycia radykalnych środków.

Radykalne środki to rzecz bardzo prosta. A najpewniejszy środek, znajdujący się w dyspozycji sił porządkowych, to stare, dobre pałowanie. Większość zgromadzonych wojaków już miała ochotę z niego skorzystać, a szczególnie ci z pierwszych rzędów.

Tłum odpowiedział na wezwanie gwizdami. Najpierw spontanicznie, a potem w jednym rytmie odmieńcy zaczęli skandować: „Zostawcie nas w spokoju!”, „Zostawcie nas w spokoju!”, „Zostawcie nas w spokoju!”.

- Musimy się dostać do bramy. - Pokazałem blachę stojącemu na końcu szeregu młodszemu dowódcy Drużyny i natychmiast podskoczył do nas ubrany w poszarpane palto odmieniec.

- ZOSTAWCIE! - zaryczał mi prosto w twarz. Skrzywiłem się, kiedy owionął mnie cuchnący oddech, wolną ręką lekko trąciłem go w przerośniętą szczękę, a ten zaraz zwalił się na ziemię.

- NAS!

- Przechodźcie szybciej - pociągnął mnie za rękaw drużynnik. Zaczęliśmy się przebijać przez kolejkę w stronę wyjścia z miasta.

- W SPOKOJU!

Dotarliśmy tuż przed wejście na punkt kontrolny.

- ZOSTAWCIE!

Rozejrzałem się, przytrzymałem Wierę, która chciała się przebić ku schodkom.

- NAS!

- Czemu go uderzyłeś? - Dziewczyna przełożyła torbę do drugiej ręki.

- A co, miałem może gościa pocałować? - Teraz zobaczyłem, dlaczego zrobiła się taka wielka kolejka. Wpuszczali tylko troje ludzi naraz i to jeszcze w punkcie, w którym odprawia się tylko z ręcznym bagażem. Co w takim razie musiało dziać się na bramie?

- W SPOKOJU!

Trzeba znaleźć naszych i razem się zebrać. Tym bardziej że wszystkie potrzebne dokumenty miał Grisza.

- ZOSTAWCIE!

Żelazne drzwi uchyliły się, ale mężczyznę, który chciał wejść, wypchnięto z powrotem.

O! Znałem doskonale tę łysinę!

- W SPOKOJU!

Napalm wyjrzał zza drzwi, odszukał nas wzrokiem i zmachał rękami. Zabrałem Wierze torbę i przedzierając się przez ściśniętych ludzi, zacząłem przebijać się do wyjścia. Z boku, nie przebierając w środkach, przedzierali się także Pierwszy i Drugi.

- ZOSTAWCIE!

Spotkaliśmy się na ganku, razem wtargnęliśmy do wartowni. Żelazne drzwi zatrzasnęły się ze zgrzytem i wrzaski od razu ucichły. Pewnie, że nie całkiem, ale teraz można było przynajmniej nie obawiać się popękania bębenków.

- To wasi? - spytał stojący przy wejściu inspektor przyglądającego nam się Chana.

- Nasi.

- Wszyscy już? - Inspektor postawił cztery ptaszki w notesie.

- Wszyscy.

- Czerwony sektor. Poczekalnia. - Urzędnik podrapał się ołówkiem w nasadę nosa, westchnął, a potem rozkazał czekającemu przy wejściu szeregowcowi. - Za minutę wpuścisz następnych.

Stojący po obu stronach drzwi wyjściowych żołnierze nawet nie drgnęli, kiedy głośno szczęknął elektromagnetyczny zamek, a my zaczęliśmy przechodzić obok nich. Mogliby chociaż drzwi przytrzymać, nieroby.

W niewielkim pomieszczeniu już nas oczekiwano.

Dowódca warty sprawdził zapiski, poczekał na kiwnięcie głowy oddelegowanego na posterunek czarownika, zażądał, byśmy podpisali się w dzienniku i kazał nas przepuścić. Czekający po drugiej stronie kraty szeregowiec zgrzytnął zasuwą, otwierając nam wyjście na schody.

Co to takiego ten czerwony sektor? W życiu tam nie byłem.

- Napalm, nie wiesz przypadkiem, dlaczego odmieńcy tak się zbiesili? - spytałem, kiedy wchodziliśmy na piętro. Powinna być jakaś tego przyczyna, i to poważna. Przecież nie zaczęli nagle ni z tego, ni z owego podskakiwać z powodu kaca albo na haju. To była starannie przygotowana akcja.

- Liga zaproponowała, żeby ich wysiedlić z Czarnego Kwadratu. - Lekko skaczący po schodach piromanta wyprzedził nas i zatrzymał się na półpiętrze.

- Dokąd? - Wiera spróbowała odebrać mi torbę, ale nie puściłem.

- Nieważne dokąd, byle dalej od Fortu. - Napalm zauważył próby dziewczyny, wyciągnął ku mnie rękę, Siostrzyczki mają chrapkę na ten teren.

- Po co im to? Mało miejsca w Forcie? - Podałem mu torbę. - Nawet w ich rewirze pełno jest pustych domów.

- Tyle że tamte budynki trzeba by wyremontować. - Piromanta przepuścił Chana przodem. - A w Getcie wszystko gotowe. Jest infrastruktura jak należy, w tydzień można doprowadzić do normy sprawy obronności.

- Ale jakim prawem chcą wygnać tych nieszczęśników? - rozgniewała się Wiera. - To nieludzkie.

- Przecież to nie ludzie tylko odmieńcy - zaśmiał się Pierwszy i od razu oberwał łokciem pod żebra od Drugiego.

- Są takimi samymi ludźmi, jak my!

- Wczoraj znów gdzieś podłożyli bombę, elementy antyspołeczne, więc padła właśnie taka propozycja.

Napalm nie zwrócił uwagi na polityczną poprawnie wypowiedź Wiery.

- Liga nie popuści. Mówią, że siostry omawiają jakiś nowy projekt, zezwoliły nawet na małżeństwa nowicjuszek. W dodatku formują oddział z mężczyzn najemników.

- Jednego nie mogę pojąć: jak udało im się przeniknąć z Getta aż tutaj? - Wszedłem zaraz za Chanem do jednego z pokoi. - Tam przecież kwarantanna, a przylazło ich ze dwustu albo lepiej.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin