HENRY KUTTNER
MUTANCI
TYTUŁ ORYGINAŁU MUTANT
PRZEŁOŻYŁA MAŁGORZATA GOŁEWSKA
ROZDZIAŁ 1
Musiałem jakoś przeżyć, aż do chwili gdy mnie znajdą. Będą szukali wraku samolotu i w
końcu go odnajdą, mnie także. Ale trudno było czekać.
Pusty, niebieski dzień rozciągał się ponad białymi szczytami gór. .Nadeszła rozświetlona
noc typowa dla tych wysokości i równie pusta. Nigdzie ani śladu odrzutowca lub helikoptera.
Byłem zupełnie sam.
Kilkaset lat temu, kiedy nie było telepatów, samotność nie była ludziom obca, ale ja
jeszcze nigdy nie znalazłem się zamknięty w kościstym więzieniu własnej czaszki, tak
szczelnie i dokładnie odcięty od reszty ludzi. Głuchota i ślepota nie dotknęłyby mnie tak
bardzo. Dla telepaty nie stanowią one najmniejszej przeszkody.
Od kiedy mój samolot rozbił się za barierą gór, byłem odcięty od reszty mojego gatunku.
Jest coś, co sprawia, że stały kontakt myśli trzyma człowieka przy życiu. Odcięta kończyna
obumiera z braku tlenu. Ja zaś umierałem z braku… W naszym języku nie istnieje słowo, dla
wyrażenia tego, co powoduje, że telepaci tworzą jedność. Lecz bez tego człowiek jest sam, a
istota ludzka nie potrafi długo żyć w osamotnieniu.
Nasłuchiwałem. Wytężałem tę część umysłu, która zbiera niesłyszalne głosy innych.
Słyszałem jedynie wycie wiatru. Widziałem wirujące, pierzaste kaskady śniegu. Widziałem
gęstniejący mrok. Podniosłem wzrok na szkarłatny szczyt wschodni. Zachodziło słońce.
Byłem sam.
Zapadała noc, a ja szukałem sygnałów. Pierwsza gwiazda zamigotała, rozbłysła i
znieruchomiała nade mną. Pojawiły się inne, powiało chłodem i w końcu całe niebo płonęło
w gwiaździstym marszu na zachód.
Zrobiło się ciemno, pozostały tylko gwiazdy i ja. Położyłem się, przestałem nasłuchiwać.
Nie ma moich ludzi.
Wpatrywałem się w gwiezdną otchłań. Dlaczego właściwie miałbym żyć? Bez trudu, bez
najmniejszego trudu mogę pogrążyć się w ciszy, w której nie ma samotności, bo nie ma w
niej życia. Penetrowałem okolice, lecz mój umysł nie natrafił na żadną myśl. Skierowałem się
ku własnej pamięci i dopiero tam poczułem się nieco lepiej.
Wspomnienia telepaty sięgają bardzo daleko. Znacznie dalej, dużo wcześniej niż jego
narodziny.
Widzę jasno dwieście lat wstecz. Dopiero’ wtedy wyraźne i ostre telepatycznie przekazane
wspomnienia stają się postrzępionymi i wyblakłymi wspomnieniami drugiego Stopnia,
pochodzącymi z książek. Literatura z kolei czerpie z Egiptu i Babilonu. Jednak to nie to samo
co wspomnienia pierwszego stopnia, nie pozbawione sensoryczności, przekazywane
telepatycznie młodym przez starszych, z pokolenia na pokolenie. Naszych biografii nie
spisuje się w księgach: są zapisem w naszych myślach i wspomnieniach, szczególnie
Żywoty–Klucze przekazywane w nietkniętej formie, tak jak wiedli je nasi najwięksi
przywódcy…
Oni już odeszli, a ja jestem sam.
Nie. Niezupełnie sam. Pozostały mi wspomnienia: Burkhalter i Barton, McNey, Linc Cody
i Jeff Cody… Wprawdzie już od dawna należą do krainy umarłych, ale w mojej pamięci są
nadal pełni życia. Mogę przywołać każdą myśl, każde uczucie, zapach butwiejącej trawy…
gdzie to jest?… odgłos pospiesznych kroków… czyich?…. na żwirowanej ścieżce.
Jak łatwo byłoby odprężyć się i umrzeć.
Nie. Zaraz. Bądź czujny. Oni żyją. Burkhalter, Barton i Żywoty–Klucze są nadal realne,
chociaż ludzie już odeszli. To twoi ludzie. Nie jesteś sam.
Burkhalter i Barton, McNey, Linc i Jeff nie umarli. Pamiętaj o nich. Żyłeś telepatycznie
ich życiem w miarę, jak się go uczyłeś, żyłeś tak jak oni i możesz przeżyć to raz jeszcze. Nie
jesteś sam.
Zatem bądź czujny. Niech ta taśma filmowa zacznie się kręcić. Nie będziesz sam, staniesz
się Edem Burkhalterem dwieście lat temu. Poczujesz na twarzy zimny wiatr od szczytów
Sierry, poczujesz zapach wonnej trawy, poznasz myśli twojego syna…. syna grajka…
Zaczęło się.
Bjdern Edem Burkhalterem.
Dwieście lat temu…
* * *
SYN GRAJKA
Zielony wspinał się po szklanych górach, a ze szczelin spozierały na niego kudłate twarze
gnomów. Jeszcze tylko jeden krok w nie kończącej się odysei Zielonego. Miał już za sobą
mnóstwo przygód: w Krainie Płomieni, wśród Zmieniaczy Wymiarów, z Miejskimi
Małpoludami, które z szyderczym uśmiechem bawiły się promieniami śmierci, grzebiąc w nich
szerokimi, niezgrabnymi paluchami. Trole jednak, będąc mistrzami magii, użyły czarów, aby
go powstrzymać. Zakipiały niewielkie wiry energii, o które miał się potknąć Zielony:
wspaniale umięśniony, przystojny niczym bóg, bezwłosy od stóp do głów i połyskujący
bladozielonym blaskiem. Wiry tworzyły wymyślny wzór. Aby przejść, należało starannie
wybierać drogę między nimi i strzec się jasnożółtych pułapek.
Kudłate gnomy, ukryte w szklanych załomach, obrzucały go złośliwym, zazdrosnym
spojrzeniem.
Al Burkhalter, który niedawno osiągnął dojrzały wiek lat ośmiu, leżał pod drzewem, żując
źdźbło trawy. Rozmarzył się do tego stopnia, że ojciec musiał go lekko szturchnąć, aby
przywrócić przytomny wyraz półprzymkniętym oczom. Pogoda sprzyjała marzeniom: słońce
grzało mocno, a od białych szczytów na wschodzie wiał chłodny wiatr. W powietrzu unosił
się ciężki zapach trawy, sprawiając, że Ed Burkhalter poczuł zadowolenie, iż jego syn należy
do drugiego pokolenia urodzonego już po Eksplozji. Sam przyszedł na świat dziesięć lat po
zrzuceniu ostatniej bomby, ale wspomnienia drugiego stopnia też bywają nieprzyjemne.
— Hej, Al — powiedział do syna, który obdarzył go łaskawym spojrzeniem.
— Cześć, tato.
— Chcesz pojechać ze mną do miasta?
— Nie — odparł Al, natychmiast zapadając w odrętwienie.
Burkhalter uniósł nie istniejące brwi i już zamierzał odejść, gdy pod wpływem impulsu
zrobił coś, na co rzadko sobie pozwalał bez milczącej zgody drugiej strony: użył swoich
telepatycznych zdolności do przeniknięcia myśli Ala. Sam przed sobą się przyznał, że się
waha, że wyczuwa podświadomą niechęć do takiego postępowania, mimo iż Al
zdecydowanie już wyrósł z nieprzyjemnej i nieludzkiej bezkształtności umysłowego
niemowlęctwa. We wcześniejszym okresie umysł Ala szokował swoim wyobcowaniem.
Burkhalter przypomniał sobie kilka nieudanych doświadczeń, jakie przeprowadził przed
narodzinami Ala — niewielu przyszłych ojców potrafi oprzeć się pokusie eksperymentowania
z mózgiem płodu. Skończyło się to koszmarami, jakich Burkhalter nie śnił od czasów
młodości. Widział w nich ogromne, tłoczące się masy, przerażający bezmiar i inne równie
straszne obrazy. Wspomnienia sprzed narodzin to sprawa drażliwa i należy je pozostawić
wykwalifikowanym psychologom pamięci.
Teraz Al dojrzewał i marzył, jak każdy, w jasnych barwach. Uspokojony, Burkhalter
poczuł, iż spełnił swój obowiązek kontroli i zostawił syna, który dalej żuł trawę i dumał.
Ed poczuł przypływ niespodziewanej tkliwości, a zarazem bolesnego, bezradnego
współczucia, jakie miewał dla istot bezbronnych, niezdolnych jeszcze wchodzić w konflikt z
tą dziwnie skomplikowaną sprawą nazywaną życiem. Konflikty i rywalizacja nie wymarły
wraz z końcem wojen. Konfliktem jest przystosowywanie się nawet do własnego otoczenia, a
każda rozmowa pojedynkiem. Również Al stanowił dwojaki problem. Tak, język wznosi
bariery, co w pełni potrafią ocenić Łysi, ponieważ ta bariera między nimi nie funkcjonuje.
Krocząc drogą prowadzącą do centrum miasta, Burkhalter uśmiechnął się gorzko i
szczupłymi palcami przeczesał dobrze utrzymaną perukę. Obcy często wyrażali zdziwienie,
dowiadując się, że jest jednym z Łysych, telepatą. Rzucali mu zdumione spojrzenia, lecz
dobre wychowanie nie pozwalało im pytać, jak to jest być kimś takim, chociaż paliła ich
ciekawość. Burkhalter nie unikał takich rozmów.
— Po Eksplozji moi rodzice mieszkali niedaleko Chicago. To dlatego.
— Aha — zdziwione spojrzenie. — Słyszałem, że wtedy powstało wiele… — wahanie.
— Fenomenów albo mutacji. Zdarzało się i to, i to. Nadal nie wiem, do której kategorii się
zaliczam — dodawał czasami z rozbrajającym uśmiechem.
— Ty nie możesz być fenomenem! — protestował zbyt gorąco rozmówca.
— Na terenach dotkniętych radioaktywnością, w pobliżu miejsc, gdzie spadły bomby,
powstały bardzo osobliwe okazy. Zaszły bardzo dziwne zmiany w protoplazmie zarodków.
Większość z nich wymarła, nie mogły się rozmnażać. Można jeszcze spotkać kilku takich
osobników w sanitoriach… na przykład z dwiema głowami. Mimo to pytający zawsze
odczuwali zażenowanie.
— To znaczy, że potrafisz czytać moje myśli… w tej chwili?
— Mógłbym, ale tego nie robię. To wymaga dużo wysiłku, chyba że chodzi o drugiego
telepatę. My, Łysi… nie… po prostu tego nie robimy. Człowiek obdarzony nadmiernie
rozwiniętymi mięśniami nie bije innych, chyba Nie zależy mu na zbiorowej bijatyce. Łysi
mają świadomość drzemiącego zagrożenia: linczu. A roztropni Łysi unikają nawet sugestii o
tym… dodatkowym zmyśle. Mówimy, że jesteśmy po prostu inni i nie wdajemy się w
szczegóły.
Jedno wszak pytanie dawało się nieodmiennie wyczuć, chociaż nie zawsze padało wprost.
— Gdybym to ja był telepatą… a ile ty rocznie zarabiasz?
Odpowiedź przyjmowali z niedowierzaniem. Człowiek, który potrafi czytać myśli, mógłby
zarabiać krocie, gdyby zechciał. Dlaczego Ed Burkhalter zadowala się posadą specjalisty od
semantyki w wydawnictwie Modoc Publishing Town, skoro jedna podróż do miasta
naukowców pozwoliłaby mu zdobyć tajemnice, dzięki którym zdobyłby fortunę?
Istniały po temu zasadnicze powody. Jednym z nich był instynkt samozachowawczy. To
on właśnie nakazywał Burkhalterowi i wielu jemu podobnym nosić peruki. Byli jednak i tacy,
którzy ich nie nosili.
Modoc było miastem bliźniaczym Pueblo, po drugiej stronie gór, na południe od pustyni,
gdzie ongiś rozciągało się Denver. W Pueblo znajdowały się drukarnie, fotolinotypy i
maszyny przetwarzające rękopisy na książki po wcześniejszej obróbce w Modoc. Pueblo
dysponowało bazą helikopterów dostawczych, a jej kierownik, Oldfield, od tygodnia domagał
się rękopisu „Psycho–historii”, jakiegoś autora z New Yale, który do tego stopnia
zaangażował się w swoje dawne problemy emocjonalne, że ucierpiała na tym literacka strona
dzieła. Kłopot polegał na tym, że ów autor nie miał zaufania do Burkhaltera. Ten zaś, nie
będąc ani księdzem, ani psychologiem, musiał przyjąć obie role, nie przyznając się do tego
znerwicowanemu autorowi.
Rozległe budynki wydawnictwa przypominały bardziej ośrodek wypoczynkowy niż
zabudowania o charakterze utylitarnym. Wynikało to z konieczności, ponieważ autorzy to
szczególny rodzaj ludzi. Nierzadko trzeba było ich nakłaniać do poddania się hydroterapii,
aby nabrali odpowiedniej kondycji przed podjęciem pracy z semantykami nad swoją książką.
Nikt nie zamierzał ich gryźć, ale oni nie zdawali sobie z tego sprawy i albo przerażeni
chowali się po kątach, albo szarżowali, używając języka zrozumiałego tylko dla nielicznych.
Jem Quayle, autor „Psycho–historii”, nie pasował do żadnej z tych grup: był po prostu
ogłuszony intensywnością swoich odkryć. Jego życiorys idealnie kwalifikował go do
emocjonalnego zaangażowania w przeszłość… a to niebagatelna sprawa, w przypadku
zaawansowanej pracy naukowej tego typu.
Dr Moon, członek zarządu, siedział przy południowej bramie i jadł jabłko, które obierał
starannie swoim srebrnym sztyletem. Moon był niski, gruby i bezkształtny, miał niewiele
włosów, ale nie był telepatą. Łysi byli zupełnie pozbawieni owłosienia. Przełknął kawałek
jabłka i pomachał ręką w kierunku Burkhaltera.
— Ed… hep… chciałem z tobą porozmawiać.
— Bardzo proszę… — odpowiedział uprzejmie Burkhalter i znieruchomiał, kołysząc się
na piętach. Głęboko zakorzeniony odruch kazał mu przysiąść obok członka zarządu. Z
oczywistych powodów Łysi nigdy nie stali w obecności siedzących nie–telepatów. Ich oczy
spotkały się na tym samym poziomie.
— O co chodzi? — zapytał Burkhalter.
— Wczoraj przyleciał do sklepu transport jabłek z Szasty. Powiedz Ethel, żeby kupiła,
dopóki jeszcze są. Skosztuj. — Moon przyglądał się swemu towarzyszowi, który zjadł kęs i
przytaknął. — Dobre. Powiem jej, żeby zrobiła zapas. Ale dzisiaj nasz helikopter jest w
naprawie. Ethel coś w nim popsuła.
— I to się nazywa gwarancja — odparł ponuro Moon. — W Huron zaczęli robić świetne,
nowe modele. Mój będzie z Michigan. Słuchaj, dzwonili rano z Pueblo w sprawie książki
Quayle’a.
— Oldfield?
— To swój człowiek — potwierdził Moon. — Pytał, czy nie mógłbyś przesłać chociaż
paru rozdziałów?
Burkhalter potrząsnął głową.
— Raczej nie. Już na samym początku jest kilka pojęć abstrakcyjnych, które wymagają
wyjaśnienia, a Quayle jest… — zawahał się.
— Co z nim?
Burkhalter pomyślał o kompleksie Edypa, który wykrył w umyśle Quayle’a, ale było to coś
uświęconego, mimo iż nie pozwalało autorowi dokonać trzeźwej interpretacji Dariusza.
— Jego wywody są mętne. Nie mogę ich puścić w takiej formie. Wczoraj przetestowałem
je na trzech osobach i otrzymałem od każdej z nich inną interpretację. Na razie „Psycho—
historia” dla każdego ma inną wymowę. Krytycy nieźle by nam natarli uszu, gdybyśmy
wydali ją w obecnej formie. Czy możesz go jeszcze trochę przytrzymać?
— Zobaczymy — Moon nie był pewny. — Mam powieść z tezą, którą mógłbym mu
tymczasem podrzucić. Taki lekki, zastępczy erotyzm, zupełnie nieszkodliwy. A na dodatek
już dostała atest semantyczny. Zatrzymywaliśmy ją dla ilustratora, ale mogę ją dać
Dumanowi. Tak, chyba da się to zrobić. Prześlę maszynopis do Pueblo, a ryciny, mogą
poczekać. Wesoły jest nasz żywot, Ed.
— Czasami aż za wesoły — zauważył Burkhalter. Wstał, pożegnał Moona skinieniem
głowy i udał się na poszukiwanie Quayle’a, który wygrzewał się w słońcu na jednym z
tarasów.
Quayle był szczupłym, wysokim mężczyzną o zatroskanej twarzy i nieobecnym spojrzeniu
żółwia. Spoczywał na leżance z flexiglasu od góry przypiekany bezpośrednio przez słońce, a
od dołu lizany przez promienie odbite przy pomocy przezroczystego kryształu. Burkhalter
ściągnął koszulę i opadł na leżak obok pisarza. Quayle zerknął na gładki tors Burkhaltera i
poczuł, jak wzbiera w nim obrzydzenie: Łysy… żadnej intymności… nic mu do tego…
sztuczne brwi i rzęsy; ale to jednak…
Coś szpetnego, w każdym razie.
Burkhalter dyplomatycznie przycisnął włącznik i na ekranie ukazała się strona „Psycho–
historii”, powiększona i czytelna. Quayle przyglądał się arkuszowi, na którym czytelnicy
zakodowali swoje uwagi. Burkhalter dopatrzył się w nich odmiennych interpretacji tego, co
winno obyć się bez wyjaśnień. Skoro trzech czytelników zrozumiało dany akapit na trzy
różne sposoby, to co miał na myśli Quayle? Ostrożnie zgłębiał myśli autora, świadomy
bezużytecznych zabezpieczeń wzniesionych przeciwko jego ingerencji, barier z gliny, ponad
którymi jego wejrzenie przeciskało się jak przenikliwy podmuch wiatru. Żaden zwykły
śmiertelnik nie był w stanie zamknąć swego umysłu przed Łysymi. Oni natomiast mogli
chronić swoją intymność przed innymi telepatami… przynajmniej dorośli. Pewne
emocjonalne pasmo wybiórcze…
Jest. Wprawdzie nieco pogmatwane. Dariusz: nie tylko słowo lub obraz, lecz drugie życie.
Rozproszone i fragmentaryczne. Okruchy dźwięków i zapachów, wspomnień i emocji.
Uwielbienie i nienawiść. Paląca bezradność. Czarny huragan o zapachu żywicy przetaczający
się nad mapą Europy i Azji. Coraz mocniejszy zapach sosny, straszliwe upokorzenie i
wspomnienie bólu… oczy… Wyjdź!
Burkhalter odsunął od siebie mikrofon dyktografu i wyciągnięty spoglądał w górę przez
przyciemnione szkła, które założył już wcześniej.
— Wyszedłem natychmiast. Tak jak mi kazałeś — oświadczył. — I nadal jestem na
zewnątrz.
Quayle oddychał z trudem.
— Dziękuję. Przepraszam. Dlaczego nie żądasz pojedynku..? — zapytał.
— Nie chcę się z tobą pojedynkować. Nigdy jeszcze nie splamiłem krwią swojego sztyletu.
Poza tym rozumiem, co czujesz. Proszę nie zapominać, że na tym polega moja praca, panie
Quayle. Dowiaduję się niejednego… i zapominam.
— To jest ingerencja. Powtarzam sobie, że to nieistotne, ale moje prawo do tajemnicy…
jest ważne.
Burkhalter nie tracił cierpliwości. — Spróbujmy inaczej, aż znajdziemy coś, co nie będzie
zbyt osobiste. A jeżeli zapytam, czy podziwiasz Dariusza?
Podziw… zapach sosen… Burkhalter natychmiast przerwał milczenie. — Jestem na
zewnątrz. Dobrze?
— Dzięki — szepnął Quayle. Odwrócił się plecami do pytającego. Po chwili przemówił.
— To głupie… takie odwracanie się. Przecież nie musisz widzieć mojej twarzy, żeby znać
moje myśli.
— Przed moim wejściem musisz rozwinąć powitalny kobierzec — radził mu Burkhalter.
— Chyba to prawda. Chociaż poznałem paru Łysych… i mi się nie podobali.
— Jest ich sporo, masz rację. Ja też ich znam. To ci, którzy nie noszą peruk.
Quayle podjął wątek.
— Czytają czyjeś myśli i, dla zabawy, wprawiają go w zakłopotanie. Powinno się ich…
lepiej kształcić.
Burkhalter mrużył oczy w słońcu.
— Tak już jest, panie Quayle. Łysi też mają swoje problemy. Muszą dostosować się do
życia w świecie bez telepatii. Podejrzewam, iż niejeden Łysy uważa, że jego specyficzne
zdolności się marnują. Są zawody, do których taki człowiek jak ja jest idealny…
— Człowiek! — Burkhalter przechwycił skrawek myśli Quayle’a. Zignorował go i z
kamienną twarzą ciągnął temat.
— Semantyka zawsze przysparzała trudności, nawet w krajach, gdzie posługiwano się
tylko jednym językiem. Wykwalifikowany Łysy jest świetnym tłumaczem. I chociaż nie ma
Łysych w policji, często z nią współpracujemy. To jest trochę tak, jakbyśmy byli maszyną
zdolną do wykonywania zaledwie kilku operacji.
— Kilku więcej, niż potrafią ludzie — zauważył Quayle. Oczywiście, pomyślał
Burkhalter, pod warunkiem, że moglibyśmy konkurować na równi z ludźmi pozbawionymi
zdolności telepatycznych. Czy zagraliby z nim w pokera? Poczuł w ustach nieprzyjemny
smak goryczy. Czy jest jakieś rozwiązanie? Rezerwaty dla Łysych? Izolacja? Czy naród
ślepców potrafiłby zaufać widzącym? Może zostaliby zmiecieni — to najskuteczniejsze
rozwiązanie, taki system kontroli i równowagi, który wykluczył możliwość wojny.
Przypomniał sobie, jak obrócono w proch Red Bank, prawdopodobnie słusznie. Red Bank
zaczynało przerastać samo siebie, a własna duma stanowiła istotny czynnik: nikt nie godził
się na utratę twarzy, dopóki miał sztylet u pasa. Podobnie sprawa się miała w przypadku
tysięcy miasteczek w całej Ameryce. Każde z nich specjalizowało się w jednej dziedzinie: w
produkcji helikopterów — Huron i Michigan, w uprawie warzyw — Conoy i Diego, odzież,
szkolnictwo, sztuka, maszyny — każda miejscowość pilnie obserwowała pozostałe. Ośrodki
naukowo–badawcze były nieco większe, czemu nikt się nie sprzeciwiał, bowiem inżynierowie
nigdy nie zaczynali wojny, oprócz sytuacji przymusowych. Zaledwie parę miast szczyciło się
liczbą mieszkańców przekraczającą kilkaset rodzin. Było to najskuteczniejsze zastosowanie
zasady kontroli i równowagi: ilekroć gdzieś zaobserwowano oznaki rozrastania się, a co za
tym idzie, chęć przejęcia roli stolicy, i dalej, utworzenia mocarstwa imperialistycznego —
dokonywano niwelacji. Jednak od dłuższego już czasu to się nie zdarzało. Przypadek Red
Bank mógł okazać się pomyłką.
Z geopolitycznego punktu widzenia taki układ był doskonały, z socjologicznego — także
do przyjęcia, mimo koniecznych zmian. Wystąpiło zjawisko drzemiącego w podświadomości
awanturnictwa. Waga praw jednostki rosła wraz z postępem decentralizacji. Ludzkość uczyła
się.
Przyswoiła sobie system monetarny oparty głównie na wymianie, nauczyła się latać: nikt
już nie jeździł samochodami. Uczono się nowych rzeczy, lecz nikt nie zapominał o Eksplozji.
W kryjówkach nie opodal każdego miasta przechowywano bomby zdolne dokładnie i w
fantastyczny sposób unicestwić całe miasto. Takie same ładunki zastosowano do niszczenia
miasta podczas Eksplozji.
Każdy wiedział, jak zrobić taką bombę. Były to mechanizmy cudownie i straszliwie proste,
ich części łatwo dostępne, a montaż nietrudny. Wystarczyło wzbić się helikopterem ponad
miasto, zrzucić jajo i dokonać kasacji.
Oprócz malkontentów i osobników nieprzystosowanych, obecnych w każdym
społeczeństwie, zamieszkujących wyludnione obszary poza miastami, nikt nie wierzgał. W
obawie przed kasacją wędrowne plemiona nigdy nie dokonywały najazdów ani nie łączyły się
w duże grupy.
Twórcy w pewnym stopniu także należeli do nieprzystosowanych, lecz nie byli aspołeczni,
więc mieszkali tam, gdzie chcieli, i malowali, pisali, komponowali, chroniąc się w swoich
własnych światach. Naukowcy, równie trudni z innych powodów, ściągali do nieco
większych miast, łącząc się w małe konstelacje i dokonywali wybitnych osiągnięć.
A Łysi… znajdowali zatrudnienie tam, gdzie im było wolno.
Wszyscy nie–telepaci postrzegali świat zupełnie inaczej niż Burkhalter, który był
niezwykle wyczulony na element człowieczeństwa. Przypisywał ludzkim wartościom głębsze,
pełniejsze znaczenie, bez wątpienia dlatego, iż widział człowieka także w wymiarach innych
niż codzienne. Poza tym, w pewnym sensie musiał spoglądać na ludzkość z zewnątrz.
Jednak sam też był człowiekiem. Bariera wzniesiona przez telepatię sprawiała, że ludzie
stali się podejrzliwi wobec niego, bardziej podejrzliwi, niż gdyby miał dwie głowy. Mogliby
mu wówczas współczuć. Ale w tej sytuacji…
W tej sytuacji, za pomocą skanera wyświetlił nowe strony maszynopisu.
— Daj mi znać — zawrócił się do Quayle’a.
...
izebel