Kochański Krzysztof - Syndrom Disneya.rtf

(30 KB) Pobierz

Krzysztof Kochański

 

SYNDROM DISNEYA

 

W roku 1966 nie można było żyć w nieskończoność. Ani tak długo, jakby się chciało.

Proszę sobie wyobrazić, że nie pomagały nawet pieniądze. Ale ci, którzy je mieli, mogli przynajmniej kazać zamrozić swe ciała, w nadziei powrotu do życia w przyszłości. Takich osób było niemało. Tak na przykład zrobił Walt Disney, amerykański reżyser i producent filmowy, pionier filmu rysunkowego. Tak zrobiło tysiące innych.

Może mieli rację, może nie. Ale nie o racjach jest ta historia.

 

1.

Nie wiedział, czego się boi. Może ciemności, osaczającej, przygniatającej niczym zwały piachu, wszechobecnej, precyzyjnie odcinającej... od świata? Nic go nie bolało, ale nie czuł się dobrze, bo strach nigdy na to nie pozwala. Strach jest jak rzeka: z pewnością ma swoje źródło, ale nie zawsze wiadomo gdzie.

– Słyszysz mnie? – Męski głos wydobywał się z ciemności.

– Tak... – udało mu się odpowiedzieć. Jaka ulga, że wreszcie coś się dzieje.

– Wspaniale! – Szczera radość. Czyja?

– Tak – powtórzył. Czuł się znacznie lepiej. Poczucie zagrożenia prawie minęło.

Ale wciąż było ciemno.

– Jak się nazywasz?

– Melqui. Jose.

– Jasne, że Melqui! – Znowu radość niewidzialnego rozmówcy. – A pamiętasz swoje drugie imię?

– Walt?

– Świetnie... Walt. Jak Disney.

– Disney? – Przypomniał sobie. Jakby ktoś usunął kotarę, odsłaniając naraz cały obraz. Galerię obrazów. – Masz na myśli tego Disneya od Myszki Mki?

– Owszem. Wiele łączy cię ze starym dobrym Disneyem, pamiętasz?

Nie.

Hm...

– Dlaczego jest tak ciemno?

– Ciemno? – Zdziwienie. – Czemu od razu nie mówisz, chłopie? Już się robi!

Z mroku wypłynęły kontury, z wolna zapełniając się kształtami stołu i dwóch krzeseł. Był jeszcze obrazek na ścianie. To wszystko pomiędzy czterema białymi ścianami. Żadnego człowieka. Nikogo.

– Gdzie jesteś?

– Nazywam się Decray. Jestem twoim lekarzem.

 

2.

Coś błysnęło.

– Pamiętasz, że umarłeś? – zapytał Decray.

Melqui milczał. – Hej! Jose!

– Źle cię zrozumiałem. Wydawało mi się, że zapytałeś o moją śmierć.

– Prawie o to chodziło.

– Twierdzisz, że nie żyję?

– Nic podobnego. Twierdzę, że umarłeś – nie, że nie żyjesz. Ale zostawmy to na później. Mówiliśmy o Disneyu. Że macie coś wspólnego. Pamiętasz?

– Tak – odparł Jose. – Miałem zostać zamrożony, jak on. Minus dwieście ileś tam kelwinów. Czy to... już?

– Już dawno. Właśnie zostałeś odmrożony. Rak, który cię załatwił w czterdziestym roku życia, poszedł w odstawkę. Nowotwór to dziś żaden problem. Wyobrażam sobie, jaki jesteś zadowolony...

Jose nie potrafił się skupić, myśli uciekały, raz pędziły, że nie potrafił za nimi nadążyć, to znów zwalniały, aż grzązł w nich niczym w błocie, z którego nie sposób wydźwignąć się bez pomocy.

– Czy jestem zadowolony? – powtórzył, gdy wreszcie opanował chaos w głowie. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Wszystko jest jakieś dziwne...

– Jesteś wyleczony, o to przecież chodziło, prawda?

– No tak... Ale? De to trwało? Który jest teraz rok?

– Spałeś prawie sześćdziesiąt lat, człowieku. Szmat czasu, ale szczerze mówiąc, nie tak. wiele się znowu zmieniło. Myślę, że szybko się przyzwyczaisz.

– Do czego?

– No... do nowego życia.

– Kiedy stąd wyjdę? Czy to szpital? Dlaczego nie mogę się ruszyć?

Decray chrząknął. Nie odpowiadał.

– Chciałbym cię zobaczyć, Decray.

– Tak, wiem – padła spóźniona odpowiedź. – Ale, widzisz... System immunologiczny twojego organizmu nie istnieje, musisz przebywać w sterylnych warunkach.

 

3.

– Jest pewien szkopuł, Jose – powiedział Decray. – Co?

– Szkopuł. Przeszkoda. Nie wiesz, co to jest szkopuł?

– Już wiem. Coś się nie udało.

– Ależ skąd – zaprzeczył gorliwie Decray. – Chodzi tylko o to, że twoja rekonwalescencja musi potrwać.

– Jak długo?

– Będę szczery. To zależy od ciebie. Mówiąc prosto z mostu: chodzi o pieniądze.

– Są problemem?

– Poważnym. Cały ten młyn kosztuje kupę forsy.

– O ile pamiętam, swojego czasu zostawiłem spory majątek na utrzymanie mojego ciała w chłodni. Spodziewam się, że z tego pokrywacie koszty.

– Owszem, ale... To za mało.

– Posłuchaj, Decray. Rób swoje, a gdy przyjdzie czas, ja zrobię swoje. Mam spore konto w filii szwajcarskiego banku. Chyba istnieją jeszcze filie szwajcarskich banków, co?

– Tak, oczywiście. Jednakże trudność właśnie na tym polega, żeby wydobyć stamtąd pieniądze...

Jose odetchnął głęboko. Poczuł, jak chłodne powietrze wypełnia mu płuca, i nieoczekiwanie dla niego samego sprawiło mu to przyjemność. Dobrze jest czuć cokolwiek, gdy człowiek leży na łóżku niczym kłoda drewna.

– Jeśli chodzi ci o to, że zmieniły się przepisy – rzekł – albo, że ja... jestem aż tak zmieniony, że bankierzy mogą mieć wątpliwości, to mogę cię uspokoić. Przewidziałem taką sytuację. Konto jest na hasło.

– To wspaniale!

– Więc?

– Jakie to hasło?

Przez chwilę Jose poczuł się jak bohater kreskówki. „Coś mi tu śmierdzi" – oznajmił wujek Sknerus, dotknięty poważnym podejrzeniem, że ktoś chce obrabować jego bank.

– No... nie wiem – powiedział ostrożnie Jose. A potem nie wytrzymał: – Oszalałeś, Decray!? Jak mam ci podać hasło!? Chyba nie sądzisz, że jestem idiotą!?

– Na razie nie jesteś w stanie się stąd ruszyć – rzekł Decray. Jego głos był cichy. Jakby skruszony. – Odrobina zaufania...

– To nie jest kwestia zaufania, lecz zasad. Nie rozumiesz tego?

– Rozumiem. Ale to nie mój pomysł. Mam szefa i to on mnie z tym przysłał.

– Wiesz co, Decray? Wkurzyliście mnie. Ty i twój szef. Naprawdę mnie wkurzyliście. Powiem tak: bardziej się starajcie! Im szybciej wrócę do zdrowia, tym prędzej będą pieniądze. To chyba uczciwy układ, nieprawdaż?

Cisza się przedłużała. Jose wsłuchiwał się we własny oddech, wyjątkowo głośny. Odruchowo poszukiwał w eterze szmeru oddechu Decraya. Nie znalazł go.

A potem usłyszał odpowiedź.

Nie.

– Co: nie?

– Albo będą pieniądze, albo wracasz do lodówy.

– Decray!

– Przykro mi. Mój szef też ma swojego szefa. Takich jak ty jest cała kolejka, w Swoim czasie zamrażano was tysiącami. Kliniki nie stać na kredytowanie.

– Przecież to absurd! Jak mam pobrać pieniądze? Przecież nie potrafię nawet kiwnąć palcem!

– Podaj hasło. Zaufaj mi. Pobierzemy odpowiednią kwotę, tylko tyle, ile trzeba. – Decray mówił szybko. Wyrzucał z siebie słowa, jakby pośpiech mógł tu coś załatwić. – Na wszystko będą pokwitowania, dokumenty, każda nasza rozmowa jest rejestrowana. Niczym nie ryzykujesz.

– Wiesz co, doktorze?

No?

– Odpieprz się.

Decray westchnął.

– Jesteś pewien?

I wtedy Jose poczuł, jak wraca do niego to coś z początków świadomości. Strach. Rzeka strachu; jeszcze w oddali, ale już szumiąca spienionym wodospadem, skąd zlecieć można na łeb na szyję.

– Pozwól, że się zastanowię – skapitulował.

– Oczywiście – zgodził się Decray. – Chciałbym tylko zauważyć, że nie masz specjalnego wyboru.

 

4.

– Jak to powiedziałeś, Decray? Że jest pewien szkopuł? – zapytał Jose.

Tak.

– No więc jest jeszcze drugi.

– Mianowicie?

– Zapomniałem tego hasła. Po prostu go nie pamiętam. Wiem, że było proste, nie potrzeba zapisywać, ale wybacz, nie pamiętam.

Przez długą chwilę Decray milczał.

– To co zrobimy? – Gdy w końcu się odezwał, jego głos wyraźnie zmienił brzmienie. Ku swemu zdumieniu Jose wyczuł w nim bezradność. Brakowało tylko jęku zawodu.

– Nie wiem, co zrobimy.

– Wiesz. Obaj wiemy. Wracasz do chłodni. Może przyszłe pokolenia okażą się dla ciebie łaskawsze, bo na naszym parszywym świecie nie masz czego szukać bez mamony. Szkoda, Jose, polubiłem cię. A całkiem prywatnie przyznam ci się, że rzadko lubię swoich pacjentów.

– Nie, poczekaj!

– Czyżbyś sobie przypomniał?

– Niestety nie. Ale przypomnę sobie, Decray. Sądzę, że jak postawisz mnie wreszcie na nogi, to sobie przypomnę. Zrób coś dla mnie, a na pewno sobie przypomnę.

– Nawet nie wiesz, ile już dla ciebie zrobiłem – mruknął Decray.

 

5.

– Cześć – powiedział Decray. Stał przed łóżkiem Jose Melqui i przyglądał mu się z szerokim uśmiechem. Szpakowaty, nieco przygruby, mógł mieć jakieś czterdzieści pięć lat. Ubrany był w biały fartuch, długi aż do ziemi i zapięty ciasno pod szyją.

– O rety! – westchnął Jose. – Widzę cię.

– Jasne, że tak. Zdecydowałem, że już pora. Chciałeś, żebym coś dla ciebie zrobił, no to robię. Widzisz, człowieku, jaką sprawiam ci frajdę.

– Jesteś czarodziejem? – zapytał Jose.

– Co? – Decray roześmiał się sztucznie.

– W tym pokoju nie ma drzwi. Jak można wejść do pokoju, w którym nie ma drzwi? A ty to zrobiłeś, Decray.

– Drzwi są za tobą, to chyba oczywiste. Gdybyś mógł się odwrócić, zaraz byś je zobaczył.

– A kiedy będę mógł się odwrócić?

Decray wzruszył ramionami i podszedł bliżej łóżka. Jego fartuch szeleścił przy każdym kroku, jakby był zrobiony z folii.

– Wiesz doskonale, od czego to zależy. Jeśli tylko podasz mi hasło...

– Dobrze – rzekł Jose.

– Co? – Zdziwiony Decray zatrzymał się w pół kroku.

– Podam ci to hasło.

Na twarzy Decraya pojawił się szeroki uśmiech.

– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. I nie miej do mnie żalu, stary, wykonuję tylko polecenia. Te pieniądze nie są przecież dla mnie...

– Jak tylko przypomnę sobie hasło, zaraz ci je podam. Jak tylko sobie przypomnę, cha, cha, cha...

 

6.

– Cześć – powiedział chłopięcy głos.

Jose Melqui rozejrzał się; na tyle, na ile pozwalał usztywniony kark. Przed nim stał czterdziestopięcioletni mężczyzna w białym fartuchu, długim do podłogi, zapiętym na ostatni guzik aż pod samą szyję. Decray.

– Co umiesz robić? – zapytał ten sam chłopięcy głos: Ku swemu zdumieniu Jose spostrzegł, że przy tych słowach usta Decraya poruszają się.

– Co się stało?

– Co miało się stać? – zainteresował się dziecięcy alt.

– Hej, Decray, o co ci chodzi? Co to za wygłupy?

– Skąd wiesz, że nazywam się Decray? – zapiszczał Decray.

Jose próbował się uśmiechnąć. Nie wiedział, czy mu to wyszło, bo wciąż nie miał poczucia własnego ciała.

– A jak sądzisz? – zapytał, z uwagą wpatrując się w usta doktora, jakby chciał przyłapać go na pomyłce.

– Nic nie sądzę. Dopiero wszedłem. To jakaś gra czy użytek?

– Użytek – zaryzykował Jose. W ogóle nie rozumiał pytania i wybrał słowo, które brzmiało bardziej nonsensownie.

Decrayowi wyraźnie zrzedła mina. Rozejrzał się wokół, dość nerwowo. – W takim razie spadam. Przepraszam. Wujek będzie zły, jak się dowie, że grzebię w jego aplikacjach.

I zniknął. W jednej chwili.

Czary-mary.

Jose Melqui pomyślał, że to już koniec. Decray spełnił groźbę. „Wrócisz do lodowy" – czyż nie tak powiedział? To, co działo się przed momentem, z pewnością było ostatnimi majakami gasnącego mózgu.

Raptem usłyszał: – Jeszcze jedno. Gdyby wujek pytał, to mnie tu nie było.

– Jezu! – wykrzyknął przerażony Jose. Przed nimi ponownie stał Decray. I znowu mówił tym swoim szczeniackim altem.

– Bo jak nie, to cię wykasuję. Znowu plótł bez sensu.

Jose uświadomił sobie, że i poprzednio nigdy nie słyszał choćby szmeru drzwi, gdy Decray wchodził lub wychodził. Twierdził, że drzwi są z tyłu, ale...

– Wszystko jasne? – nalegał DecrayBezSensu. Jose skinął machinalnie głową.

– No to pa!

– Poczekaj! – wrzasnął desperacko Jose. Nagle zapragnął koniecznie zatrzymać DecrayaBezSensu. Może to jakiś sposób powstrzymania upadku w lodową nicość?

Co?

– De masz lat?

– Trzynaście, a co?

– Nie jesteś lekarzem?

DecrayBezSensu roześmiał się dziecięcym chichotem.

– Lekarzem? – Podejrzliwie popatrzył na Melqui. – To chyba jednak jakaś gra...

Potem rozejrzał się, uważnie lustrując pomieszczenie.

– Ale prymityw – orzekł z niesmakiem.

– Co takiego jest prymitywne, chłopcze? – zapytał Jose. Usiłował podnieść się z łóżka, lecz nadal było to niewykonalne.

– Wiesz co? Zaczynasz być interesujący. Pogadamy w domu – powiedział bez sensu DecrayBezSensu.

I zniknął.

 

7.

Chłopiec DecrayBezSensu miał na imię Patryk.

– Masz na myśli, że ja i jakaś gra to jedno i to samo?

– Nie potrafił pojąć Jose.

– Jesteś programem komputerowym – powiedział obojętnie DecrayBezSensu. – Prymitywnym jak pęczek drutu, nie mam pojęcia, po co wujkowi taki program.

– Twój wujek nazywa się Decray? – Jose wrócił na bardziej znajome ścieżki. – Taki grubawy łysiejący facet, lat około czterdziestu pięciu?

– Mniej więcej.

– Ależ ty tak wyglądasz!

Patryk roześmiał się: – A jak mam wyglądać? Mówiłem, że to prymitywna aplikacja, jest tylko jeden użytkownik, żadnych menu, po prostu wchodzisz i jesteś facetem w białym fartuchu.

– Już nie boisz się wujka?

– Jestem u siebie – odparł Patryk. – Skopiowałem program na swój kompakt i teraz możemy pogadać spokojnie.

– Czy to znaczy, że mnie stamtąd przywiozłeś? Mnęło sporo czasu, nim Jose Melqui zrozumiał, że jego świat może istnieć w wielu miejscach równocześnie.

 

8.

Błysnęło.

– Nie rozmawialiśmy od wczoraj. Gdy wychodzę z programu, czas dla ciebie nie istnieje.

Jose westchnął głęboko.

– Wciąż tego nie łapię – przyznał.

– To przecież oczywiste – rzekł Patryk. – Mam cię w swoim komputerze od trzech dni. W tym czasie rozmawialiśmy z dziesięć razy, mniej więcej po pół godziny za każdym razem. Dla ciebie minęło pięć godzin, dla mnie trzy dni. Prosty rachunek.

– Co wtedy robisz? Patryk wzruszył ramionami.

– Na przykład sprawdziłem coś, co może cię zainteresować. Na wykazie osób hibernowanych w roku 1966 rzeczywiście widnieje nazwisko Jose Melqui. A wcześniej tego Kolta Dinaya.

– Do diabła z Disneyem! – zawołał podekscytowany Jose. – Ale dobrze wiedzieć, że żyłem naprawdę.

– Przecież to niczego nie zmienia – zauważył Patryk, pochylając nad Melqui nalaną twarz Decraya. – Nie jesteś tamtym Josem, lecz stworzoną przez mojego wujka symulacją.

– On wcale...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin