Long Julie Anne- Siostry Holt 03 - Sekret uwodzenia.pdf

(1094 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Julie Anne Long
Sekret uwodzenia
Przekład Aleksandra Górska
Tytuł oryginału
The Secret to Seduction
 
Najcieplejszym, najwspanialszym
i najbardziej entuzjastycznym czytelnikom,
o jakich autor może marzyć.
Mam niesamowite szczęście, ciesząc się waszym oddaniem,
przyrzekam, że dołożę wszelkich starań, by nadal pisać powieści,
od których nie będziecie się mogli oderwać .
1
Z imą 1820 roku Sabrina Fairleigh, córka pastora w Tinbury, odkryła, że
jej szczęście spoczywa w rękach libertyna.
Nie jakiegokolwiek libertyna.
Tego Libertyna.
Tak właśnie hrabia Rawden podpisywał swoje utwory poetyckie, które
gorszyły, ale także fascynowały, sprawiając, że kobiety bez względu na
status i wiek traciły dla niego głowę. Pod tym pseudonimem znała poetę
wolnomyśliciela cała Anglia. Wieść o jego reputacji niosła się z wiatrem ni-
czym dym, aż dotarła do ustronnego miasteczka Tinbury w hrabstwie
Derby, odgrodzonego od reszty świata zielonymi wzgórzami, gdzie po-
wietrze przepełniał zapach pieczonej jagnięciny, od czasu do czasu cygara,
i gdzie życie było tak spokojne, przewidywalne i pełne czaru jak menuet.
Na straży ładu moralnego stał pastor, powstrzymując nadmierny rozkwit
lokalnych namiętności. Nikomu w Tinbury nie groziło pisanie zmysłowej
poezji.
Ale ani zielone wzgórza, ani pastor nie powstrzymały upartej Sabriny
Fairleigh przed zawarciem bliższej znajomości z przystojnym wikariuszem,
mieszkającym na plebanii i pełniącym posługę od blisko roku, panem Geo-
fireyem Gillrayem. Uwiódł ją widokiem opadającej na czoło czupryny.
Kiedy wygłaszał kazanie, odrzucał zawadiacko głowę do tyłu, co sprawia-
ło, że jego ciemne włosy były w jeszcze większym nieładzie. Sabrinę zaw-
sze korciło, by odgarnąć mu je z oczu. Już na samą myśl o tym oblewała się
rumieńcem. Żaden mężczyzna wcześniej nie wzbudził w niej podobnych
pragnień.
Kiedyś podczas modlitwy Geoffrey uniósł głowę i zobaczył, że Sabrina
się w niego wpatruje. Znowu spąsowiała, pewna, że wyczytał wszystko z
jej oczu.
Uśmiechnął się.
Później zaprosił ją na przechadzkę. Był ciepły, wiosenny dzień, powie-
trze wypełniał zapach świeżej trawy i kwitnących drzew. Mile spędzili
czas.
A nazajutrz znów zaproponował jej spacer, potem kolejny, i tak prze-
chadzki stały się ich zwyczajem. Sabrina opowiedziała mu o miniaturze
swojej matki i odległych wspomnieniach. A kiedy powierzyła mu najwięk-
sze marzenie – chciała zostać misjonarką w jakimś odległym kraju, w In-
diach czy Afryce – na nowo uwierzyła w cuda. Przystojny wikariusz, nie
kryjąc zdumienia, wyznał, że to także jego pragnienie.
Stwórca zdawał się mieć poczucie humoru. Wikariusz i hrabia Rawden
byli spokrewnieni. Geoffrey zwierzył się Sabrinie, że liczy na pomoc ma-
jętnego kuzyna w sfinansowaniu misjonarskich planów. Zamierzał się po-
jawić na przyjęciu w jego rezydencji La Montagne, najwspanialszej posia-
dłości w całej Anglii Środkowej, by porozmawiać o tym.
Nie wątpiła, że Geoffrey – nie odważyłaby się mówić wikariuszowi po
imieniu przy ojcu – z tą pociągłą twarzą o szlachetnych rysach, szczupłą
figurą i ciemnymi przenikliwymi oczyma może być spokrewniony z hrabią.
Sam powinien być hrabią – uznała, choć nie miała bladego pojęcia, jak taki
hrabia może wyglądać. W Tinbury było tylko dwu dziedziców: jeden to
małżonek lady Mary Capstraw, a drugi to ojciec Mary.
Teraz wskutek machinacji swojej przyjaciółki, lady Mary Capstraw,
która, jak wszystkie zamężne niewiasty, usiłowała wyswatać wszystkie
niezamężne, Sabrina siedziała w powozie, zmierzającym do La Montagne.
Geoffrey będzie zdziwiony, gdy ją zobaczy.
Na pomysł wpadła Mary. Jej mąż bawił z wizytą u swego stryja w Ap-
pleton, miasteczku w środkowej Anglii. La Montagne leżało niemal do-
kładnie między Tinbury a domem stryja Paula. Mary napisała do Paula,
Paul napisał do hrabiego Rawdena, a ten zaprosił Capstrawów, by spotkali
się w La Montagne, skąd mieli wyruszyć w odwiedziny do kolejnych
krewnych. Mary była bardzo towarzyska, nie potrafiła wysiedzieć w domu
dłużej niż dwa tygodnie, życie wypełniały jej niekończące się spotkania
towarzyskie, rauty u przyjaciół i rodziny, a uległy małżonek nie pro-
testował.
Mąż Mary od czasu ślubu prawie się nie odzywał. Do Sabriny powie-
dział może ze dwa słowa, porozumiewał się głównie uśmiechami i ukło-
nami. Podejrzewała, że ożenił się z Mary po to, by uwolnić się od koniecz-
ności konwersacji. Złotowłosa, niebieskooka Mary z twarzą okrągłą jak
księżyc i zawsze pogodną zamykała buzię tylko na czas snu.
Teraz też drzemała, siedząc w powozie naprzeciw Sabriny z lekko
uchylonymi ustami, i cichutko pochrapywała.
Zdaniem Sabriny przyjaciółka była bardzo sprytna i miała intuicję,
przynajmniej jeśli chodzi o sprawy sercowe. Zaprosiła Sabrinę do La Mon-
tagne, by jej towarzyszyła, no bo jaka kobieta podróżuje samotnie? Sabrinie,
w przeciwieństwie do Mary, brakowało doświadczenia i pewności siebie, w
kontaktach z mężczyznami nie czuła się swobodnie, traciła rezon, dlatego
obecność przyjaciółki dodawała jej otuchy. Nigdy jeszcze nie uczestniczyła
w przyjęciu w wiejskiej rezydencji; Mary zapewniała, że oświadczyny
podczas rautu nie należą do rzadkości.
Sabrina poinformowała ojca, że jedzie z wizytą do Mary. Naturalnie,
nie całkiem rozminęła się z prawdą, a on z pewnością by jej wybaczył – jeśli
kiedykolwiek by się dowiedział, że skłamała – pod warunkiem iż doszłoby
do zaręczyn z Geoffreyem.
Ale ten hrabia Rawden, libertyn, na litość Boga, razem z tymi swoimi
pojedynkami, metresami i poezją, która wywoływała zamęt w kobiecych
sercach... Zdumiewające. Powodują nim namiętności i nieokiełznane żądze.
To na pewno męczy. Zastanawiała się, czy rozwiązłość będzie widoczna na
jego twarzy. Rozpustne życie musiało przecież zostawić jakiś ślad. Jednak
zamiast się gorszyć albo zawstydzać, należy współczuć hrabiemu.
Wyjrzała przez okno powozu. Pani Dewberry, staruszka, nieopusz-
czająca nigdy swego domu w Tinbury, którą Sabrina odwiedzała przy-
najmniej raz na tydzień, widziałaby w pierwszym śniegu, który zaczął pa-
dać, omen. Sabrina była skłonna jej wierzyć. I nagle, gdy spojrzała na niebo,
kształt chmur, nawet śpiew ptaków wydawał jej się znakiem: tylko krok
dzieli ją od małżeństwa i nowej drogi życia.
Małe płachetki bieli zostawały na polach, porozrzucane niczym ko-
ronkowe chusteczki. Brzozy tłoczące się na poboczu po obu stronach drogi,
w jasnym świetle poranka lśniły metalicznym blaskiem – Sabrina mrużyła
oczy, kiedy powóz je mijał. Zastanawiała się, dlaczego drzewa nie okrywają
się grubym futrem zimą, jak zwierzęta, ale zrzucają liście i zostają nagie.
Uśmiechnęła się i skryła podbródek w szalu. Wyobraziła sobie minę
ojca, gdyby słyszał, co sobie myśli. Znów pogłębiłaby się bruzda na czole
pastora Fairleigha. Wyżłobiły ją tam, bez wątpienia, lata pobożnych myśli i
niekończący się strumień trosk: o parafian, o następne kazanie, o utrzyma-
nie dzieci. Za każdym razem, kiedy Sabrina wpadała na jakiś dziwaczny
pomysł i mówiła o tym, albo zbyt namiętnie oddawała się grze na fortepia-
nie, zmarszczka się pogłębiała, a w oczach pastora pojawiał się niepokój.
Jakby się obawiał, że za chwilę Sabrina niczym duszek uleci oknem.
Dlatego zachowywała takie myśli tylko dla siebie, podobnie jak skry-
wała inne skarby: mały kamień z odciskiem liścia, igłę, której używała do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin