Krantz Judith - Dopóki się znów nie spotkamy.pdf

(2352 KB) Pobierz
13009559 UNPDF
Setkom pilotek z ponad tuzina krajów, tym wspaniałym kobietom, które latały w brytyjskim Pomocniczym
Transporcie Powietrznym od września 1939 aż po listopad 1945, biorąc udział w dostarczaniu samolotów
Królewskiej Marynarki i Królewskich Sił Powietrznych na lotniska rozrzucone po całych Wyspach
Brytyjskich i dowodząc tym, że kobiety mogą zręcznie, nieustraszenie i bezpiecznie latać wszystkim, co ma
skrzydła, od myśliwców począwszy a na czterosilnikowych bombowcach skończywszy
Prolog
Jak to możliwe, że nadeszły sześćdziesiąte urodziny, zastanawiała się Eve, wicehrabina Paul-Sebastian de
Lancel i największa dama w Szampanii, wszak od rana jej duch tryskał energią, radosną niczym kwitnący
sad, kołysany wiatrem na tle bezchmurnego nieba?
Przed śniadaniem, podobnie jak codziennie rano, wymknęła się popatrzeć na winnice położone najbliżej
zamku Vałmont, rodowej siedziby Lancelów. Ciepły początek kwietnia 1956 roku sprawił, że z zawiązków
wystrzeli/a niezwykła wprost liczba młodych winnych pędów. Przez całą tę żyzną okolicę, od marnych
hektarów należących do robotników rolnych po olbrzymie posiadłości producentów najwykwintniejszych
marek szampana, takich jak Lancel, Molit & Chandon lub Bollinger, określanych we Francji jako Grands
Marques, z jednego świeżo zazielenionego wzgórza na drugie niosła się wieść o urodzaju.
Znacznie później, ubierając się na uroczysty obiad urodzinowy, Eve de Lancel pomyślała, że jej szczę.~cie
nie ma nic wspólnego z perspektywą obfitych zbiorów. Te były zawsze problematyczne, obiecująca hojność
wiosny nie zapewniała bowiem jesiennego spełnienia. Dzień nadbiegl tanecznym krokiem, gdyż miała z nią
świętować w Valmont cała rodzina.
Jeszcze na chwiłę przed dwunastą IV nocy miala pięćdziesiąt dziewięć lat. W minutę później stała się
sześćdziesięciolatką. Eve stawia/a sobie w myślach pytanie, dlaczego jej wiek nie wyraża się dziś liczbą
pięćdziesiąt dziewięć z dodatkiem paru godzin? Czy czlowiek musi osiągnąć sześćdziesiąt lat, żeby wiedzieć
bez cienia wątpliwości, iż zestawienie liczby sześćdziesiąt z jego osobą jest nonsensowne, bez względu na to
jaką głupotę symbolizuje dla świata? Czyżby był to uniwersalny sekret wszystkich, którzy przekroczyli
sześćdziesiątkę jedynie po to, by stwierdzić, że wciąż czują się na ... no: choćby na trzydzieści dwa? A może
jeszcze młodziej, powiedzmy ... na dwadzieścia pięć? Tak, chyba właśnie na dwadzieścia pięć, uznała Eve,
dokonując śmiałej konfrontacji z własnym odbiciem w dobrze oświetlonym lustrze na toaletce. Szybko
policzyła. Kiedy miała dwadzieścia pięć lat, mąż praco wal jako pierwszy sekretarz ambasady francuskiej w
Australii, córeczka Delphine skończyła trzy lata, a jej młodsza siostra Freddy, według metryki Marie-
Frederique, miała zaledwie półtora roku. Takiego okresu matczynych trosk jak wtedy nie chciałaby przeżyć
nigdy więcej; stwierdziła to z uczuciem ulgi.
I Freddy, i Delphine były teraz w Valmont, obie dorosłe, z własnymi dziećmi. Przyjechały do zamku tego
rana, Delphine z Paryża a Freddy z Los Angeles, tak dokładnie obłożone mężami, potomstwem, niańkami i
bagażami, że pewnie dopiero teraz skończyły się rozpakowywać. Zięciowie Eve obiecali zatrzymać dzieci na
dworze najdłużej jak można. W tej chwili w zamku nie było innych członków rodziny Lancelów poza
kobietami i Eve poczuła przemożne pragnienie znalezienia się razem ze swymi dziewczętami. Zadzwoniła. W
drzwiach sypialni ukazała się służąca.
- Josette, czy mogłabyś poprosić moje córki, żeby przyszły do salonu, a Henriego o przyniesienie kieliszków i
szampana, oczywiście różowego, rocznik 1947.
Żadna z dziewcząt nie potrafiłaby w pełni zrozumieć, że różowy szampan z wyśmienitego rocznika jest
najrzadszym winem musują¬cym, jakie kiedykolwiek wyprodukowano na tej planecie, ale Eve była akurat w
odpowiednim nastroju, by poczęstować je bez wyjaśnień. Obiad miano podać wieczorem, o nietypowo
wczesnej porze, jako że wszystkie wnuki, które mogły już usiedzieć przy st'óle, zostały włączone do
uroczystości. Odświeżająca lampka szampana o piątej, na pół godziny przed spodziewanym hałaśliwym
powrotem mężczyzn i chłopców, była jak najbardziej na miejscu.
Eve zarzuciła na siebie luźny, bogato zdobiony falbankami peniuar z różowej tafty w specjalnej tonacji
przypominają'?!ej prawie, jeśli nie zupełnie, pióra flaminga. Materiał odbijał wiosenne promienie słońca
ukośnie wpadające przez okno i prawie przywracał jej blond włosom niezwykły odcień, jakim lśniły dawniej.
Cóż, zbliżająca się starość ... Eve doszła do wniosku, że nie może wstydliwie unikać tego drażniącego, lecz
koniecznego słowa ... starość obchodziła się z nią nadzwyczaj dobrze. Eve miała gładkie ciało, poruszała się
z dystynkcją i naturalną gracją kobiety, wyrosłej na nastolatkę w ostatnich latach panowania Edwarda VII.
Wówczas sylwetka znaczyła niemal tyle samo, co uroda. Na wspomnienie dawno minionej niewinności
miłych, choć zaprawionych goryczą dni przed pierwszą wojną światową Eve uniosla brwi, a na jej ustach !
mimvil się dyskretny, nieco kpiący uśmieszek.
- Mamo? - zabrzmiał u drzwi salonu głos Delphine.
- Wejdź, kochanie - zawołala Eve do starszej córki, szybko opuszczając sypialnię. Delphine wsunęła się do
salonu w szykownej hilllej sukni z jedwabiu, zamówionej, podobnie jak i inne jej stroje, u Diora, i z rozkoszą
zapadła się w głębokim fotelu krytym brokatem.
- Och, jak wspaniale być tutaj - westchnęła niemal tonem skargi.
- Zdaje się, kochanie, że nie najlepiej wyglądasz.
- Ach, mamo, po co mi tyle dzieci? - wykrzyknęla Delphine, wyraźnie nie oczekując odpowiedzi. - Dzięki
Bogu, bliźniaki mają już dziesięć lat i mogą się sobą zająć, ale reszta! Paul-Sebastian i Jean-Luc bili się
przez cały dzień. Żeby przynajmniej to było dziewczynką. - Z nadzieją poklepała się po brzuchu. - Czyżbym w
końcu nie zasługiwała na dziewczynkę? Przecież chyba powinno stać się zadość sprawiedliwości?
Podniosła głowę i spojrzała na matkę, jakby Eve mogła dać jej pewną odpowiedź. Zmęczenie nie naruszyło
wyjątkowej urody Delphine. Nic nie było w stanie zaćmić magnetyzmu wielkich, szeroko rozstawionych oczu,
chronionych nieruchomą tarczą wyso'kiego czoła. Nic nie spędziłoby z warg wiecznie obecnego w kącikach
ust taiemniczego uśmiechu. ani nie zdołałoby zmienić precyzyjnie wymierzonej odległości między
wierzchołkiem lekko zachodzącego na czoło trójkąta włosów, a prześlicznym małym podbródkiem. Tę twarz
w kształcie serca podziwia/y miliony. Delphine była najsławniejszą aktorką filmową we Francji .. W wieku
trzydziestu ośmiu lat znajdowała się w rozkwicie kariery, racjonalnych Francuzów kobieta Iascynuje bowiem
bardziej po skończeniu trzydziestego piątego roku życia niż w okresie niedojrzałej pierwszej młodości.
- Aż dziw bierze, że jeszcze nie masz córki - odparła Eve, delikatną pieszczotą muskając upięte na kształt
dzwonu brunatne włosy Delphine.
Henri wniósł na tacy kieliszki i szampan.
- Czy otworzyć, madame?
- Dziękuję, sama to zrobię. - Odesłała go skinieniem dłoni.
Zgodnie z tradycją, chdteleine de Valmont, inaczej mówiąc pani domu, osobiście otwierała pierwszą butelkę
i nalewała z niej, kiedy tylko zdarzała się uroczysta okazja, a ta chwila prywatności z córkami była dla Eve
bardziej uroczysta niż zbliżający się wieczorny obiad, choćby nie wiadomo jak galowy.
- Gdzie jest Freddy? - spytała Eve córkę, która rozkosznie pojękując, zażywała cudownego relaksu;
odrzuciwszy lśniącą głowę i kruche ramiona do tyłu, niedbale oparła je na stosie brokatowych poduch.
- Kąpie dzieci. Ledwie mogę uwierzyć, że Freddy wyprodukowała dwóch malutkich chłopców w niecałe dwa
lata. Z pewnością chce nadrobić stracony czas.
- Czy niania nie może ich wykąpać? - dopytywała się dalej Eve.
- Normalnie to robi - odparła Delphine rozbawionym tonem.
- Ciągnęli tę biedną kobietę z Kalifornii, prawie dziesięć tysięcy kilometrów, ale właśnie teraz Freddy za nic
nie może się odczepić od własnych latorośli.
- Kto tu wzywa mojego imienia nadaremno? - spytała Freddy, szybko wchodząc do pokoju lekko
buńczucznym krokiem, który zawsze nadawał jej chodowi sprężystość. Miala trzydzieści sześć lat i stanowiła
żeńskie wydanie Robin Hooda; podobieństwo było teraz żywsze niż kiedykolwiek. Z jej wesołych oczu
rozbójnika biła pełna werwy bezpośredniość, gotowość do podjęcia każdego wyzwania z radosną beztroską,
a uśmiech odznaczał się niefrasobliwością. Potrząsnęła szczotką do wlosów.
- Delphine, zlituj się nade mną. Zrób coś z mojąfryzurą, wszystko jedno co! Jesteś w tym dobra, a ja, jak
wiesz, nie rokuję najmniejszych nadziei.
Freddy zgrabnie opadła na jeden z foteli. Przez krótką chwilę jej nogi, odz(ane w zapryskane wodą, białe
plócienne spodnie, rysowały w powietrzu zadziwiające arabeski, unosząc się w energicznym wymachu nad
bocznym oparciem. Eve pomyślała, że z samego sposobu, w jaki Freddy się porusza, można odgadnąć w niej
urodzonego piło ta, panującego w locie nad każdą maszyną.
Rude włosy córki przypominały barwą staroświecki, dobrze wypolerowany miedziany rondel, a jaskrawością
przyciągały wszystkie spojrzenia, gdziekolwiek Freddy się pokazała. Były przy tym tak krnąbrne i
zbuntowane, iż żaden fryzjer nie potrafil ich oswoić. Przez cały okres, robionej przez Freddy wbrew
wszystkim, oszałamiającej kariery jednego z najlepszych pilotów na świecie, w ciągu chwalebnych i pełnych
brawury lat drugiej wojny światowej, jedynie kask lotniczy mógł poskromić tę nawałnicę włosów.
Eve złustrowała dwie zadziwiająco różne, lecz w równym stopniu nieokiełznane, śmiałe, zawzięte i
ekstrawaganckie córki, które czas korzystnie przemienił w kobiety.
- Wypijecie ze mną kieliszek? - spytała i pochyliła się, by szybkim skrętem szczypiec ze stępionymi
krawędziami, które zaprojektowanO specjalnie do tego celu na wiele pokoleń wcześniej, odkorkować butelkę
szampana Lancel'47. Nalała go do swojego kieliszka na wysokość kilku centymetrów, energicznie zamieszała
w kryształowym naczyniu, żeby poruszyć ustałe wino, i przyglądała się, jak z powierzchni bladoróżowego
płynu ulatuje biała piana. Eve skosztowała łyk, stwierdzila, że zgodnie z oczekiwaniami trunek jest wyborny,
zręcznie napełniła wszystkie trzy kieliszki i podała jeden Freddy, a drugi Delphine.
- Nigdy nie zapomnę smaku pierwszego szampana w moim życiu - powiedziała Freddy. - Tutaj, na tarasie,
kiedy wszyscy wróciliśmy po pierwszym pobycie w Kalifornii. Który to był rok, mamo? - Niezwykła nostalgia
przeniknęła jej spojrzenie. Oczy były tak intensywnie i niewiarygodnie niebieskie, jakby roztopiło się w nich
niebo.
- Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci - odparła Eve. - Miałaś zaledwie trzynaście łat, ale twoja babka
orzekła, że dorosłaś już wystarczająco.
- Co zrobiła prababcia? - zabrzmiał głos od strony drzwi. Do pokoju wślizgnęła się Annie, czternastoletnia
córka Freddy, ubrana w dżinsy i męską koszułę z podwiniętymi rękawami. - I dłaczego nie zaproszono mnie
na to przyjęcie?
- Czy przypadkiem nie powinnaś być na dworze z innymi? - spytała Freddy, starając się powiedzieć to tonem
własnej matki.
- Czyżbym była podobna do tatusia albo do nieznośnego małego chłopca? - spytała z anielskim, bezczelnym
uśmiechem. - Jestem jedyną dziewczyną w tym pokoleniu rodziny i wolałabym zdechnąć niż pętać się w takim
tłoku. Byłam w swoim pokoju. Przespałam pół godziny i zamierzam się bawić przez całą noc, a w każdym
razie zamierzałabym, gdyby był tu do tańca ktoś poza1crewnymi. - Annie przyjrzała się z zachwytem
pozostałym obecnym. Uważała się za "decydowanie najbardziej dorosłą i najmądrzejszą ze wszystkich kobiet
w rodzinie Lancelów, w pewnym sensie nawet bardziej dojrzałą niż jej uwielbiana babka.
- Annie, w co się chcesz ubrać do obiadu? - spytała Eve.
- Nie mam co na siebie włożyć - powiedziała Annie, z goryczą kręcąc kudłatą głową.
- Przywiozłaś dwie wałizki strojów - zaśmiała się Freddy.
- Ale nic odpowiedniego akurat na tę okazję. Babciu, czy mogę zajrzeć do twojej szafy?
- Najpierw wypij kieliszek szampana - zaproponowała Eve. Nie odmówiłaby Annie niczego, choćby życzenie
było wyjątkowo niestosowne.
Annie zabrała się do wina z zaciekawieniem. Nigdy przedtem nie piła szampana, a zawsze gdy próbowała
czegoś po raz pierwszy, zgodnie z francuską tradycją wyrażała w myśłach życzenie. Annie zmarszczyła
czarujący nosek, pociągnęła duży łyk, starannie go posmakowała w sposób podpatrzony u innych i
przełknęła z wyrazem zamyśłenia.
- Hmmm. - Wyraziła milczące życzenie i skłoniwszy glowę, upiła następny łyk.
- Czy zauważyłaś coś szczegółnego? - spytała Eve.
- Tak. W ustach miałam jeden smak, a potem, kiedy przełknęłam, poczulam inny, jakby ciepło na dnie gardła.
- Coś takiego - powiedziała Eve - zdarzyło ci się tylko dzięki temu, że to jest wyśmienity szampan. Ten
posmak nazywa się Pożegnaniem.
Annie pociągnęła jeszcze jeden duży łyk, odstawiła kieliszek i znikła, kierując się ku największej szafie w
sypialni.
- To dziecko jako jedyne z was ma normalne podniebienie - podnieconym głosem oznajmiła córkom Eve. -
Żadna z was przez te wszystkie lata nie zwróciła uwagi na Pożegnanie. Freddy, co sądzisz o tym, żeby w
lecie przysłać tu Annie na początki nauki. Niech się dowie, jak robimy szampan. Przyjdzie dzień, że ktoś
będzie musiał przejąć siedzibę Lancelów.
- Myślałam, że w lecie będzie się uczyła latać, ale jeśli miałaby ochotę przyjechać tutaj, to czemu nie?
Annie wróciła z sypialni trzymając wieszak, na którym znajdowała
się czerwona szyfonowa sukienka z cienkimi ramiączkami i małym marszczonym stanikiem. Ramiączka oraz
pasek ciasno opinający smukłą talię były gęsto zdobione imitacjami diamentów, które lśniły
z niewiarygodną świeżością, jakby zatrzymano na nich punktowe światło reflektora. Dolna część sukienki
igrała w powietrzu, roztań- I czone warstwy szyfonu migotały rąbkami na różnych wysokościach. Nawet na
wieszaku sukienka wyglądala jak magiczna, zupełnie jakby wiodła własne życie, miała historię i, o dziwo,
złożoną osobo¬wość, setki jaźni.
- Babciu, popatrz na nią! Nigdy przedtem jej nie widziałam. Jest bajeczna! I zalożę się, że na mnie pasuje -
dodała Annie znacząco.
- Gdzie znalazłaś tę sukienkę? - spytała Eve poruszona.
- W najciemniejszym kącie szafy. Mrugała wprost do mnie.
- Zapomniałam ... zapomniałam, że ona tam jest. To stara sukienka, Annie. Musi mieć ... Och, ponad
czterdzieści lat.
- Wszystko mi jedno, iłe ma lat. Jest lepsza niż nowa. Na jakie okazje ją nosiłaś?
- Nie ja ją nosiłam, lecz Maddy.
Delphine i Freddy zafascynowane pochyliły się do przodu. A więc tak wyglądała sukienka Maddy, pomyślała
Delphine. Sukienka będąca częścią rodzinnego skandalu, o którym Delphine dowiedziała się dawno temu.
Nigdy jeszcze nie widziała jej na własne oczy, chociaż nasłuchała się o niej o wiele więcej, niż miałaby
ochotę. Freddy była zaintrygowana. Oczywi.§cie, wiedziała o Maddy, ale nie wyobrażała sobie, że w
sukience może być tyle życia; zupełnie jakby w pokoju towarzyszyła im jeszcze jedna osoba. Freddy sama
była przywiązana do pewnej czerwonej sukienki, której nie wyrzuciłaby za nic, ale nie przyszłoby jej do
głowy, że mama może łączyć tak wielki sentyment z sukienką Maddy.
Eve znów napełniła wszystkie kieliszki.
- Myślę, że powinnyśmy wypić za Maddy - oświadczyła z wesołym błyskiem w oczach. Na policzki wystąpił
jej lekki rumieniec. Bez względu na to, co wiedziały jej córki na temat Maddy, nie były w stanie zrozumieć,
dlaczego Eve zachowała tę sukienkę. Są rzeczy, których nigdy nie udaje się ... ani nawet nie zamierza w pełni
ujawnić przed innymi.
Panie de Lancel trzymały kieliszki wysoko w górze.
- Za Maddy! - powiedziały.
- Kimkołwiek była - dodała Annie, uniósłszy swój kieliszek.
1
Eve Coudert wyciągnęła pięciofrankowy banknot w kierunku kasjera. Obdarzyła go nonszalanckim
uśmiechem, płacąc za lot w balonie napełnionym ciepłym powietrzem, który spoczywał na uwięzi na
obszernym polu La Maladiere pod Dijon, gdzie trwał ostatni dzień wielkiego pokazu lotniczego 1910.
- Czy pani jest sama, mademoiselle? - spytał zaskoczony kasjer.
Rzadko zdarzało się widzieć tak młodą kobietę bez opieki, szcze¬gólnie jeśli była równie pociągająca. Z
zainteresowaniem popatrzył na nią, szybko i ze znawstwem sporządzając rejestr wdzięków. Spoglądała na
niego spod brzegu słomkowego kapelusza szarymi oczami, wystarczająco ciemnymi, by usidlić diabła. Linia
obu brwi biegła skośnie do góry niczym para skrzydeł. Włosy, których barwę zdradzał ciężki kok, miały
trudny do nazwania, lecz ekscytujący odcień, coś pośredniego między rudym i złotym; pełne, uśmiechnięte
wargi były natomiast różowe, podobnie jak policzki.
- Mój mąż ma lęk wysokości, monsieur - powiedziała, przydając uśmiechowi znaczący cień, który dawał
kasjerowi do zro¬umienia, że osoba mówiąca dobrze wie o jego nieustraszonym stosunku do wysokości i
podziwia go za odwagę.
Oho, pomyślał z przyjemnością, ta czarująca osóbka z prowincji mimo młodego wieku wcale nie jest taka
niewinna, na jaką wygląda. I śledząc Eve tęsknym spojrzeniem, lecz bez dalszych pytań, wręczył jej bilet
uprawniający do lotu. Ujął jej dłoń obciągniętą rękawiczką i szarmancko pomógł wsiąść do plecionego kosza
gondoli, mieszczącego pięć osób.
Jedną ręką Eve zebrała wąską, białą, pikowaną spódnicę, drugą kurczowo trzymała modny kapelusz z
szerokim rondem, przybrany szeleszczącymi kwiatami centyfolii z różowego jedwabiu. W oczekiwaniu na
odrzucenie licznych worków z piaskiem, które trzymały olbrzymi balon na ziemi, nerwowo stukała o dno
gondoli niskimi, sznurowanymi butami ze spiczastymi noskami. Starała się nie przyglądać współpasażerom.
Odwróciła się do nich plecami, oparła o sięgającą pasa boczną ściankę gondoli i jak naj głębiej wcisnęła
podbródek w wąski, sztywny kołnierzyk, tak że jego obszyte koronką brzegi wpiły się w jej delikatną skórę,
niemal kryjąc twarz.
Była niedziela, dwudziestego piątego sierpnia, wyjątkowo upalne popołudnie, Eve drżała jednak z tłumionej
niecierpliwości, a tymczasem robotnicy z obsługi żwawo kręcili się wokoło, pokrzykując do siebie. Nagle
olbrzymi czerwony balon wystartował z całkiem nieoczekiwaną prędkością i w zaskakującej ciszy.
Oszołomiona magicznym wrażeniem, Eve nie zwracała uwagi na miasto poniżej - piękną, starą stolicę
Burgundii, którą król Franciszek I uhonorował kiedyś okrzykiem: "Ach, cóż za piękne miasto z setką
kościelnych wież!". Spoglądała prosto ku odległemu horyzontowi, zaszokowana pierwszym przelotnym
obrazem dalekiej linii zielonych i żółtych pól, która z każdą chwilą stawała się grubsza.
Ależ ten świat jest bezkresny, pomyślała, ogarnięta tym samym dziecięcym zachwytem, co pozostali
pasażerowie. Zapominając o dotychczasowej ostrożności, nakazującej jej odsunąć się od trzech mężczyzn,
którzy także wykupili bilety, Eve obróciła się i zaczęła gapić, porwana panoramą, w cudowny sposób
obejmującą także ją.
Nieświadomie rozrzuciła ramiona, chcąc otoczyć nimi niebo. W chwili gdy uległa temu przemożnemu
impulsowi, nagły poryw wiatru pochwycił balon. Pod wpływem szarpnięcia szpilka do włosów przestała
trzymać i kapelusz pożeglował w dal.
- O nie! - wykrzyknęła Eve. Tym pełnym niedowierzania zawołaniem przyciągnęła wzrok wszystkich
mężczyzn w gondoli. lobaczyli przerażoną dziewczynę, której wjatr rozrzucił niefachowo zrobiony kok, a
włosy powiewały teraz we wszystkich kierunkach, jakie tylko może wskazać kómpas. Twarz i włosy do pasa
zdradzały jej wiek, tak samo jak kapelusz dotąd go maskował.
- Panna Coudert!
- Eve!
- Dzień dobry, panie Blondel. Dzień dobry, panie Martineaux - powiedziała Eve drżącymi wargami, usiłując
grzecznie się uśmiechnąć, tak jak zwykle gdy witała tych właśnie przyjaciół ojca przy rzadkich spotkaniach;
Eve Coudert miała zaledwie czternaście lat, toteż matka nie pozwalała jej jeszcze nawet pomagać przy
podawaniu ciasta na popołudniowych herbatkach. - Czy to nieprzerażające? - dodała, szukając uspokojenia
w najdoroślejszym tonie, na jaki umiała się zdobyć.
- Daj spokój nonsensom, Eve - wyrzucił z siebie wzburzony Blondel. - Skąd się tu wzięłaś? Gdzie jest twoja
guwernantka? Czy rodzice w ogóle mają pojęcie ... nie, oczywiście, że nie mają!
Eve pokręciła głową. Nie miało sensu wyjaśnianie, że za wszelką cenę musiała polecieć balonem, że przez
podniecające do szaleństwa pierwsze trzy dni pokazu czekała na to z coraz większym pragnieniem, że
wykorzystała chwilę, gdy ojca wezwano do pacjenta a matka ucinała zwykłą popołudniową drzemkę, i uśpiła
czujność guwernantki, panny Heleny ... Nie, jakoś nie wydawało jej się, by cokolwiek z tego nadawało się
do powiedzenia.
- Jestem tutaj - powiedziała spokojnie, wiedząc już, że trzeba będzie zapłacić nieuniknioną cenę - ponieważ
wszyscy mówią, że my, Francuzi, podbiliśmy w końcu przestworza. Chciałam to zobaczyć na własne oczy.
BIondel rozdziawił usta, pozostali dwaj mężczyźni nie usiłowali powstrzymywać śmiechu. Jedyne dziecko
doktora Didiera Couderta jest niewątpliwie bezczelną dziewuchą, pomyślał Martineaux, ale jej obecność
dodaje szczególnego czaru tej nadzwyczajnej chwili. Nie przegapił zgrabnej talii ani szczupłej kostki, które
Eve już miała, podobnie jak rysującego się dopiero, lecz niedwuznacznego konturu młodej piersi pod
krótkim, pikowanym bolerkiem i obcisłą koronkową bluzką od jej najlepszego stroju.
- BIondel - powiedział autorytatywnie Martineaux. - Panny Coudert nie może tu spotkać żadna krzywda. Po
powrocie pa
ziemię osobiście odprowadzę ją do domu. .
- Czy sądzi pan, że moglibyśmy najpierw poszukać ma ... mojego kapelusza? - spytała Eve.
- Myślę, że wciąż jeszcze leci swoją drogą, mademoiselle. Jeśli się nie mylę, szybował na południe, ku
Nuits-Saint-George. Mimo wszystko spróbujemy.
- Dziękuję panu - odparła z wdzięcźnością. Gdyby tylko udało im się znaleźć kapelusz, to może matka nie
złościłaby się tak bardzo, jak przewidywała Eve. Ale było jej w zasadzie wszystko jedno, co stanie się z nią
potem, bo nawet gdyby kapelusz miała zjeść koza, to przecież był wart, stanowczo wart poświęcenia za
szybowanie w powietrzu, za to że Eve mogła w końcu zobaczyć, jak szeroki jest świat.
Nie umiała sobie wyobrazić, jak czują się piloci, którzy przybyli do Dijon z całej Francji na wielkie zawody
lotnicze. Choćby Marcel Hanriot, który mimo ledwie szesnastu lat już zdobył większość nagród. Ten
narodowy bohater latał z większą prędkością niż kilometr na minutę. W każdym razie ... przebiegło Eve
przez myśl, gdy balon zaczął opadać, a ona spoglądała na dwadzieścia pięć tysięcy ludzi kłębiących się o
wiele niżej ... w każdym razie ona też wzniosła się w przestworza, ona też przekroczyła spojrzeniem
codzienny horyzont własnego dzieciństwa. Przynajmniej przez tych kilka niezapomnianych chwil czuła więź
ze wszystkimi podniebnymi korsarzami.
Doktor Didier Coudert, ojciec Eve, był zajętym człowiekiem. Specjalizował się w chorobach wątroby.
Dokonał w ten sposób słusznego wyboru, żył bowiem w kraju, gdzie kłopoty z wątrobą zdarzały się ludziom
czterokrotnie częściej niż jakiejkolwiek innej nacji na świecie, a to dlatego, że zawsze za używanie życia
dostaje się pewnego dnia rachunek. Choć żałował, że nie ma chłopca, kochał Eve, ale praktyka pochłaniała
go o wiele za bardzo, by poświęcał uwagę edukacji córki. Tą dziedziną zarządzała jego żona i nawet kiedy
po eskapadzie Eve w czasie pokazu lotniczego uznała ona za konieczne pohamowanie niestosownej
dziecięcej ciekawości świata, co skończyło się schowaniem pod klucz wszystkich książek z biblioteki,
doktor nie zgłosił sprzeciwu.
Rodzina Coudertów mieszkała w okazałym domu przy Rue Buffon, wytwornej ulicy w samym sercu starej
części Dijon. Doktor Coudert jako nowoczesny człowiek był właścicielem pierwszego w mieście automobilu
dion-bouton. Wciąż jednak zatrudniał stangreta i trzymał dwa piękne konie, żeby żona, Chantal, mogła
składać zwyczajowe wizyty towarzyskie, jeżdżąc w lśniącym, ciemnozielonym koczu, tak jak robiła to przez
cały czas ich małżeństwa.
Chantal Coudert, dziedziczka pokaźnej fortuny, prowadziła gospodarstwo twardą ręką. Jeszcze na długo
zanim Eve, w wieku czternastu lat, stała się tematem szokujących plotek, było nie do pomyślenia, by
dziewczynka poszła dokądkolwiek sama. Od czasu owej nieprawdo podobnej przygody guwernantka nie
pozwalała dziewczynce zniknąć z oczu przyzwoitki nawet wtedy, gdy Eve piła z przyjaciółką popołudniową
filiżankę czekolady w czasie wizyty uzgodnionej przez obie matki. Dziewczynka miała towarzystwo na
spacerach z koleżanką w parku Colombiere lub ogrodach Arquebuse. Doglądano jej ściśle, kiedy oddawała
się nieczęstej wówczas grze w tenisa. Przyzwoitka prowadziła ją również do spowiedzi w pobliskiej katedrze
pod wezwaniem świętej Benigny. Sądzono, iż wciąż zagrażają Eve wybryki jej własnej natury.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin