Marquez+G.G.+-+Jesien+patriarchy(z+txt).pdf

(694 KB) Pobierz
GABRIEL
GABRIEL
GARCIA
MARQUEZ
Jesień patriarchy
przełożył
Carlos Marrodan Casas
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: El otońo del patriarca
Projekt okładki: Maryna Wiśniewska
Redakcja: Maria Kaniewska
Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel
Korekta: Zofia Firek
© by Gabriel Garcia Marquez, 1975
for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1993, 2002
© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas
ISBN 83-7319-297-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2002
Jesień patriarchy Gabriela Garcii Marqueza doprowadza do skraj- ności powieściową tendencję
ukazywania dyktatora pod postacią karykatury. W ramach właściwego autorowi przekształcania
rzeczy- wistości powszedniej w hiperboliczną baśń, powieściopisarz kolum- bijski rysuje postać
dyktatora, dotkniętego śmiertelną chorobą władzy i samotności, poruszającego się w przerażającym
kręgu czasu matuzalemowego. W krąg ten wpisywane są czyny, które mają wykazać jego pożądanie
władzy: przejawy niewyczerpanego okru- cieństwa, niepowodzenia miłosne, symulowane śmierci,
tęskne wspomnienia dzieciństwa, patologiczny kompleks Edypa, wszystko pomieszane i uwikłane w
serię niby koncentrycznych kół. W ten sposób zacierają się granice chronologii; panuje czas martwy
i nieruchomy, tym bliższy nieskończoności, że akcja rozpoczyna się w momencie starości osobliwie
długowiecznego tyrana. Chęć uogólnienia idzie jeszcze dalej w integralnym złączeniu fikcji z
wydarzeniami historycznymi, od czasów odkrycia Ameryki do czasów „ładu i postępu”.
Generalizacji podlega również pojęcie przestrzeni, która, jak w poprzednich powieściach,
pozbawiona jest dokładnych odniesień geograficznych, poza pewnymi wskazówkami określającymi
atmosferę i środowisko tropiku. Garcia Marquez zamierzał zrealizować wielką mityczną i hiper-
boliczną parabolę dyktatora latynoamerykańskiego, rozwijając w tym celu zdumiewającą mnogość
środków wyrazu i wykazując niezrów- nane opanowanie rzemiosła pisarskiego. Stworzenie mitu
zmierza tutaj do odebrania tematowi mitycznych właściwości.
Z eseju Rubena Bareiro Saguier
Temat dyktatury w powieści Ameryki Łacińskiej
„Literatura na Świecie” 9/79
Pod koniec tygodnia sępy wdarły się przez balkony pałacu prezydenckiego, uderzeniami dziobów
rozszarpały oczka drucianych siatek w oknach, skrzydłami poruszyły czas zastały wewnątrz i w
poniedziałek o świcie miasto zostało przebudzone z wiekowego letargu ciepłym i świe- żym
podmuchem wielkiego zmarłego i zgniłej wielkości. Dopiero wówczas odważyliśmy się wejść, bez
szturmowa- nia kamiennych murów twierdzy, jak chcieli najzuchwalsi, i bez wyważania wołowymi
zaprzęgami głównej bramy, jak proponowali inni, wystarczyło bowiem pchnąć, by ustąpiły zawiasy
opancerzonych wrót, które w bohater- skich czasach oparły się bombardom Williama Dampiera.
Jakbyśmy zapuszczali się w głąb innej epoki, bo powietrze
w studziennych zwaliskach ruin nory władzy było roz-
rzedzone, cisza porażała, a rzeczy były ledwie dostrzegalne
w zwiędłym świetle. Idąc przez pierwszy dziedziniec,
którego płyty uległy podziemnemu natarciu chwastów,
zobaczyliśmy posterunek opuszczony w popłochu przez
uciekające straże, broń porzuconą w stojakach, długi stół
z surowych desek z resztkami przerwanego w panice
niedzielnego posiłku, zobaczyliśmy w półmroku szopę
mieszczącą kiedyś urzędy państwowe, pełną różnobarw-
nych grzybów i bladych irysów wyrastających spośród
niezałatwionych podań, których bieg służbowy wolniejszy
był od najbardziej jałowego życia, zobaczyliśmy pośrodku dziedzińca kadź chrzcielnicy, nad którą z
wojskową pompą udzielono chrztu więcej niż pięciu pokoleniom, zobaczyli- śmy w głębi dawną
stajnię wicekrólów przemienioną w powozownię i wśród kamelii i motyli zobaczyliśmy berlinkę z
czasów hałasu, furgon zarazy, karocę z roku komety, karawan postępu w ramach ładu, lunatyczną
limuzynę z pierwszego wieku pokoju, wszystkie powozy w dobrym stanie, pokryte zakurzoną
pajęczyną, i wszystkie w narodowych barwach. Na przyległym dziedzińcu, za żelazną kratą, rosły
różane krzewy ośnieżone księżycowym pyłem, w których cieniu w czasach wielkości pałacu spali
trędowaci, które tak rozrosły się w zapomnieniu i opusz- czeniu, iż zachowała się ledwie bezwonna
luka w tym różanym powietrzu zmieszanym z odorem dochodzącym nas z głębi ogrodu, fetorem
kurnika oraz smrodem łajna i fermentem krowich i żołnierskich szczyn z kolonialnej bazyliki
przemienionej w oborę. Torując sobie drogę poprzez duszącą woń zarośli, zobaczyliśmy krużganek z
arkadami, zastawiony doniczkami goździków, pełen liści alstromerii i bugenwilli, gdzie stały baraki
konkubin, i na widok takiej różnorodności domowych odpadków i tylu maszyn do szycia wydało
nam się prawdopodobne, że żyło tam ponad tysiąc kobiet i sfory ich wcześniaków, potem zaś
zobaczyliśmy wojenny rozgardiasz w kuchniach, zetlałą na słońcu bieliznę w kadziach do prania,
odkryte szambo wspólnego dla konkubin i żołnierzy sracza, a w głębi zobaczyliśmy wierzby
babilońskie, przewiezione z Azji Mniejszej w gigantycznych morskich szklarniach z własną ziemią,
sokami i mżawką, a za wierzbami zobaczyliśmy prywatną rezydencję, olbrzymią i smutną, przez
której wyłamane żaluzje nieustannie wlatywały sępy.
Nie trzeba było, jak zamierzaliśmy, wyważać drzwi, bo
frontowe skrzydła zdawały się otwierać już pod naciskiem
głosu, weszliśmy więc na pierwsze piętro po kamiennych
schodach wyłożonych operowymi dywanami, rozszar-
panymi przez krowie racice, i po drodze, od pierwszego
westybulu aż do ostatniej sypialni, widzieliśmy zrujnowane
urzędy i sale reprezentacyjne, po których bezceremonialnie
włóczyły się krowy, przeżuwając aksamitne zasłony i ogry-
zając atłas foteli, zobaczyliśmy bohaterskie obrazy świętych
i wojskowych, walające się po podłodze wśród znisz-
czonych mebli i świeżej mazi krowiego łajna, zobaczyliśmy
zjedzoną przez krowy jadalnię, salę koncertową sprofano-
waną przez krowie odchody, łąki stołów bilardowych
wyskubane przez krowy, połamane stoliki do gry w domi-
no, zobaczyliśmy porzuconą w kącie maszynę do wichrów,
podrabiającą każde zjawisko możliwe w czterech kwad-
rantach róży wiatrów, by ludzie z pałacu zaspokoili
tęsknotę za morzem, które odeszło, zobaczyliśmy ptasie
klatki porozwieszane wszędzie, jeszcze przykryte nocnymi
zasłonkami, od czasu pewnej nocy ubiegłego tygodnia,
i zobaczyliśmy przez mnóstwo okien olbrzymie śpiące
zwierzę miasta, jeszcze nieświadome historycznego ponie-
działku wchodzącego w życie, i dalej, za miastem, zoba-
czyliśmy ponure księżycowe popioły bezkresnej równiny,
aż po horyzont, gdzie kiedyś było morze. W tym zakaza-
nym miejscu, które bardzo niewielu uprzywilejowanych
zdołało poznać, po raz pierwszy doszedł nas sępi odór
ścierwa, tysiącletnia astma i nieomylny instynkt ptaszysk,
i kierując się gnilnym podmuchem ich skrzydeł, natknęliś-
my się w sali audiencyjnej na stoczone robactwem krowie
czerepy, poćwiartowane, po kobiecemu krągłe zady wielo-
krotnie odbite w lustrach, i wtedy pchnęliśmy boczne
drzwi prowadzące do zamaskowanego w murze gabinetu,
i tam leżał on, w płóciennym mundurze bez dystynkcji,
w sztylpach, że złotą ostrogą na lewym obcasie, starszy od
wszystkich ludzi i wszystkich starych zwierząt lądowych
i wodnych, zobaczyliśmy go rozciągniętego na podłodze
twarzą do ziemi, z prawym ramieniem wsuniętym pod
głowę tak, by służyło mu za poduszkę, w tej samej
pozycji, w której spał noc w noc, przez wszystkie noce
swego, tak długiego, życia samotnego despoty. Dopiero
gdy go odwróciliśmy, by przyjrzeć się twarzy, zrozumieli-
śmy, że nawet gdyby nie rozdziobały go sępy, nie sposób
byłoby rozpoznać go, bo nikt z nas nigdy go nie widział,
i choć jego profil widniał na obu stronach każdej monety,
na znaczkach pocztowych, na etykietach środków prze-
czyszczających, na bandażach przepuklinowych i na szkap-
lerzach, choć jego litografia z piersią przepasaną wstęgą
sztandaru z narodowym smokiem, wisiała o każdej dobie
i na każdym miejscu, wiedzieliśmy, że były to kopie kopii
portretów uznawanych za fałszywe już w czasach komety,
gdy nasi właśni rodzice wiedzieli, kim on jest, bo słyszeli
to od swoich rodziców, tak jak ci od swoich, i już od
dziecka wpoili w nas wiarę, że on żyje w siedzibie
najwyższej władzy, bo ktoś widział zapalające się klosze
lamp którejś świątecznej nocy, bo ktoś opowiedział, że
widział smutne oczy, blade usta, zamyśloną dłoń, która
słała niczyje pożegnania zza mszalnych ornamentów pre-
zydenckiej limuzyny, bo pewnej niedzieli przed wielu laty
zabrali ślepego żebraka recytującego za pięć centawów
wiersze zapomnianego poety Rubena Dano i odstawili go
z powrotem, szczęśliwego, z prawdziwą złotą uncją, którą
otrzymał za recital wyłącznie dla niego, chociaż jego
samego, oczywiście, nie zobaczył, wcale nie dlatego, że
był ślepy, lecz dlatego, że żaden śmiertelnik nie widział go
od czasów czarnej zarazy, a mimo to wiedzieliśmy, że jest
tutaj, wiedzieliśmy, bo świat trwał, życie trwało, poczta
10
przychodziła, miejska orkiestra grała sobotnie wiązanki
głupich walców w cieniu zakurzonych palm i smutnych
latarń z placu Broni, a zmarłych muzyków zastępowali
w orkiestrze inni starzy muzycy. W ostatnich latach, gdy
z wnętrza nie dochodziły żadne ludzkie odgłosy ani śpiew
ptaków i na zawsze zamknęły się opancerzone wrota,
wiedzieliśmy, że ktoś przebywa w cywilnej rezydencji, bo
nocą przez wychodzące na morze okna widać było światła
podobne do świateł nawigacyjnych, a ci, co odważyli się
podejść, słyszeli zza ufortyfikowanych murów gromy
racic i westchnienia ogromnego zwierzęcia, a pewnego
styczniowego popołudnia zobaczyliśmy na prezydenckim
balkonie krowę zapatrzoną w zmierzch, proszę sobie
wyobrazić, krowa na pierwszym balkonie ojczyzny, co za
okropność, co za gówno nie kraj, ale zaczęto snuć tyle
domysłów, że jak to możliwe, by krowa dostała się aż na
balkon, skoro wszyscy wiedzą, że krowy nie chodzą po
schodach, tym bardziej po kamiennych, a zwłaszcza gdy
wyłożone są dywanami, że w końcu sami już nie wiedzieliś-
my, czy gdy przechodziliśmy wieczorem przez plac Broni,
nie przywidziała nam się ta krowa na prezydenckim
balkonie, na którym nic nie widziano i nie miano ujrzeć
przez wiele lat, aż do świtu tego ostatniego piątku, gdy
zaczęły zlatywać się pierwsze sępy, poderwawszy się do
lotu z gzymsu szpitala dla ubogich, gdzie zawsze drzemały,
nadleciało ich więcej z głębi lądu, nadleciały fala za falą
znad horyzontu morza pyłu, gdzie niegdyś było morze,
cały dzień krążyły wolno nad siedzibą władzy, dopóki
król w pierzastym welonie panny młodej z czerwoną
krezą nie wydał milczącego rozkazu, wtedy zaczął się ten
brzęk wybijanych szyb, ten powiew wielkiego zmarłego,
nieustanne wlatywanie i wylatywanie sępów przez okna,
dopuszczalne tylko w domu pozbawionym gospodarza, aż
11
w końcu i my odważyliśmy się wejść i natrafiliśmy
w bezludnym sanktuarium na ruiny wielkości, na roz-
dziobane ciało, gładkie, dziewczęce dłonie z pierścieniem
władzy na kości palca serdecznego, na to ciało z odrostami
drobnych liszajów i morskich pasożytów, zwłaszcza pod
pachami i w pachwinie, i ujrzeliśmy, że nosi bandaż
przepuklinowy na chorym jądrze, jedynej części ciała nie
tkniętej przez sępy, mimo iż było wielkie jak wołowa
nerka, ale nawet wtedy nie odważyliśmy się uwierzyć
w jego śmierć, bo już po raz drugi znajdowano go w tym
gabinecie samego, ubranego i zmarłego na pozór śmiercią
naturalną w czasie snu, jak to przepowiadały od wielu lat
prorocze wody w saganach wieszczek. Gdy znaleziono go
po raz pierwszy na początku jego jesieni, naród miał
jeszcze w sobie dość życia, by on, nawet w samotności
swojej sypialni, czuł groźbę śmierci, a mimo to rządził tak,
jakby miał się za obdarzonego łaską nieśmiertelności,
wówczas pałac ten nie wydawał się bowiem prezydencką
siedzibą, lecz targowiskiem, gdzie trzeba było w koryta-
rzach torować sobie przejście wśród bosych ordynansów,
wyładowujących z osłów warzywa i klatki z kurami,
skakać przez baby, które stłoczone obok swych zgłod-
niałych chrześniaków spały na schodach w oczekiwaniu na
cud oficjalnego miłosierdzia, trzeba było omijać potoki
brudnej wody po aroganckich konkubinach wymieniają-
cych w wazonach nocne kwiaty na świeże, szorujących
podłogi i śpiewających na balkonach piosenki o złudnych
miłościach w rytm trzepania dywanów suchymi gałęźmi,
a wszystko pośród awantur dożywotnich urzędników,
znajdujących kwoki składające jaja w szufladach biurek,
pośród przetargów kurw i żołnierzy w ubikacjach, ptasiego
harmidru i jazgotu kundli walczących na ulicy w kul-
minacyjnym momencie audiencji, nikt bowiem nie wiedział,
12
kto był kim i z czyjego polecenia w tym pałacu otwartych
drzwi, w którego potwornym bałaganie nie sposób było
ustalić, gdzie jest rząd. Władca pałacu nie tylko uczest-
niczył w tym jarmarcznym zamieszaniu, ale sam je wywo-
ływał i przewodził mu, ledwie bowiem zapalały się światła
w jego sypialni, przed pierwszym pianiem kogutów, już
pobudka gwardii prezydenckiej obwieszczała nowy dzień
pobliskim koszarom del Conde, te powtarzały obwiesz-
czenie bazie San Jerónimo, ona zaś twierdzy portowej,
tamta znów przekazywała sześć kolejnych pobudek
- wpierw budzących miasto, a następnie cały kraj - podczas
gdy on rozmyślał na polowym sedesie, próbując rękami
zgasić brzęczenie w uszach, które wówczas zaczynało
o sobie dawać znać, i patrząc na światła okrętów, przesu-
wające się po topazie mieniącego się morza, w tamtych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin