Fiat lux.doc

(1081 KB) Pobierz
Fiat lux

Fiat lux


"Nienawidzę i kocham. Czemu tak się dzieje -
Spytasz. Nie wiem. Lecz czuję, że tak jest. I cierpię."
Katullus

Pierwszy wiersz: Cierpki zapach kwiatu



Życie w tym kraju było bardzo przyjemne dla jego obywateli. Wystarczyło skinąć dłonią i miało się suty obiad, paterę owoców, przygotowaną kąpiel, kochankę lub kochanka. Wokół zawsze był świeży, przyjemny zapach, piękno, beztroski śmiech. Bawiono się całymi dniami i nocami, każdy robił to, na co miał ochotę. Nigdy niczego nie brakowało, życie było pasmem przyjemności, rozrywek, rozkoszy... Pławiono się w luksusie, nie musząc robić nic. Kraj był rozległy i bogaty. Obywateli było tylko 517.
Prócz nich żyło tam jeszcze 100000 żołnierzy, którzy dbali o bezpieczeństwo obywateli. Żaden z nich nie grzeszył inteligencją, byli tylko maszynami stworzonymi do wykonywania rozkazów. Ale byli zadowoleni ze swego losu, a podobno szczęśliwy jest ten, kto uważa się za szczęśliwego.
Tak, i żyli tam też gdzieś poddani, jakiś milion, nikt nigdy ich nie liczył. Większość pracowała na polach, przy hodowli, w lasach, kopalniach, w tych miejscach, gdzie zdobywało się rzeczy potrzebne lub niepotrzebne obywatelom. Ci, którzy byli czyjąś bezpośrednią własnością, mieszkali z reguły przy pałacach, z ich grona też dobierano sobie co delikatniejsze sztuki w celu uprzyjemnienia którejś z nocy. Starannie dobierano też osobniki przeznaczone do usługiwania, by nie zakłócać wyrafinowanej estetyki otoczenia. Nawet ci pracujący na polach i ogrodach pałaców, musieli być odpowiedniej prezencji, choć pochodzili wciąż z tych samych rodzin. Wszystkich ze skazami zsyłano do kopalń.
Taki był porządek świata.
Lecz pewien mędrzec powiedział kiedyś, że ludzie podłego stanu są niebezpieczni, gdy jest ich zbyt wielu, jak lawa w głębi wulkanu. Czasem wybucha... I choć zazwyczaj po wybuchu życie na stokach winnic się odradza, to niegdyś, przy kolejnym wybuchu wulkanu zatonęła Atlantyda.
Tu jednak nikomu nie przyszłoby to do głowy, nie było nawet drobnych wstrząsów, spod ziemi nie wydobywały się głuche pomruki, nad porosłym trawą szczytem wulkanu nigdy nie unosił się najlżejszy nawet dym.


Nad pałacem Helmand niebo pozbawione dziś było chmur. Helmand od wieków należał do rodu Cern Cascavel, choć ich najdawniejszą siedzibą było właśnie ukryte w górach potężne Cascavel. Helmand zamieszkiwała obecnie młodsza gałąź rodziny, Broome Cern Cascavel z żoną Adelaide i synem Avae. Jego kuzyn, bejler Elgin zmarł przed pięcioma laty, a ponieważ jego żona nie żyła już od dawna, obecny bejler, Ardee, przysłał swego młodszego brata na wychowanie ciotce, gdyż sam nie miał na to dosyć czasu. W ten sposób do Helmand przybył Karin Cern Cascavel. Dziś i on i Avae kończyli siedemnaście lat.
Świętowało wielu obywateli, poddani mieli więcej pracy. Było popołudnie, niektórzy goście rozjeżdżali się do domów. Państwo i dwaj solenizanci szli teraz do ogrodu. Grupka mężczyzn pracowała jeszcze przy ścieżce, którą kroczyli. Jeden z nich podniósł wzrok, gdy mijali go właściciele pałacu. Był najwyższy w tej grupie, jego harmonijne mięśnie bez trudu radziły sobie z płynnym podnoszeniem ciężkich koszy i jako jedyny, po wielu godzinach pracy, wciąż miał suche ubranie, jedynie na jego czole perliło się kilka kropel potu, które otarł teraz łagodnym ruchem, odgarniając jednocześnie ze spalonej słońcem twarzy ciemną falę włosów w barwie mokrego mahoniu. Prowadził wzrokiem przechodzącą grupę. W spojrzeniu jego orzechowych oczu było coś władczego, nietypowe u tych, którzy nawykli się wciąż pochylać. Wzrok jego padł najpierw na wysmukłą sylwetkę chłopaka o jasnych włosach, przypominających nadmorski piasek, jego oczy też były jak morze, pod bezchmurnym niebem, wieczorne, zielononiebieskie. Przyciągnął widocznie oczami młodzieńca, który rzucił mu tylko krótkie spojrzenie, niemal od razu odwracając wzrok. Mężczyzna spojrzał teraz na czarnowłosego chłopaka z kocio zielonymi oczami, który szedł obok blondyna. On uśmiechnął się do niego lekko, z ledwo dostrzegalną zalotnością i minął go, oglądając się jeszcze i oblizując prowokująco wargę.
Mężczyzna wrócił do pracy z nieznacznym uśmiechem. Po chwili na żwirze zachrzęściły żołnierskie buty.
- Ty. 20 batów. Rozkaz panicza.


- Ty nigdy się nie nauczysz, Sheat... - westchnął cicho siwowłosy mężczyzna, zanurzając szmatę w zielonkawej wodzie.
- Czego? - spokojnie odezwał się leżący na łóżku.
- Im nie patrzy się w oczy. Tacy jak my nie mogą podnosić wzroku wyżej ich stóp. - pochylił się nad nim i łagodnie przesunął szmatą po plecach mężczyzny, który nawet się nie skrzywił, choć musiało niemiłosiernie piec. - Przy mnie nie musisz zgrywać bohatera.
- A może ja jestem bohaterem, Rhode? - uśmiechnął się przekornie.
- Jeszcze nie teraz. Mędrcy są cierpliwi. - twarz siwowłosego nabrała nagle twardego wyrazu i wyprostował się. Nie był właściwie starcem, choć włosy miał już białe jak śnieg. Jego ciało było jednak krzepkie i prężne, a twarz posiadała niewiele zmarszczek; była ogorzała od słońca i bardzo przystojna.
- Czas to tylko kolejne krople krwi i potu.
- Jesteś jeszcze bardzo młody. Twoje oczekiwanie nie sięga nawet dwudziestu czterech lat. Ja czekam już niemal sześćdziesiąt.
- Masz Althi. - roześmiał się Sheat - Z taką piękną kobietą, czas mija szybciej.
- A ty masz tego swojego chłopczyka. - skrzywił się.
- Nie lubisz go, co? - uniósł brwi.
- To ty mówiłeś o krwi i pocie.
- Och, daj spokój Czarnulce, to jeszcze dzieciak, co on ma z tym wspólnego.
- A czy to przypadkiem nie przez dzieciaka muszę leczyć twoje plecy?
Sheat nachmurzył się i usiadł.
- To... co innego...
- Gardzą nami. Podniosłeś wzrok na jaśniejącą gwiazdę, więc gwiazda przypomniała ci, kim jesteś.
- Rhode, oni dwaj są zupełnie inni...
- Oni zawsze są tacy sami... Spodobałeś mu się, więc się bawi. Myślisz, że gdybyś nagle ty został jego panem, dalej by cię chciał? Znienawidziłby cię. Oni kochają swoją władzę...
- Rhode, to nie jest wielkie uczucie, po prostu obaj dobrze się bawimy. - ziewnął Sheat.
- Więc miłej zabawy, bo słyszę ten koci krok. Twoja "Czarnulka" znów się zbliża. Do jutra, chłopcze. - mężczyzna wyszedł z pokoju. W kilka chwil potem wślizgnęła się tam okryta ciemnością postać.
- Sheat...
- Chodź. - odpowiedział spokojnie. Czarnowłosy chłopak błyskawicznie znalazł się obok niego na łóżku i otoczył jego szyję ramionami
- Tak mi przykro... Przepraszam, ale wiesz, że ja... No co ja miałem zrobić?
- W porządku. Nie mówmy o tym.
- Ale Sheat, ja nie rozumiem, po prostu nie rozumiem, czemu on cię tak traktuje... To prawda, że on w ogóle jest okrutny.... wszyscy przez niego cierpią... wczoraj znów kazał żołnierzom pobić dziewczyny z kuchni.... i dał im tę malutką, nową, wiesz... żeby... zabawili się...
- Maję?! - krzyknął nagle mężczyzna - Przecież ona ma dopiero trzynaście lat!
- Sheat, przepraszam.... ale ja nic nie mogłem zrobić, prosiłem i jego i rodziców, ale oni są tacy.... oni traktują was jak zabawki.... - szepnął chłopak - To takie podłe... Ale... Tak bardzo mi ciebie żal.... on się po prostu uwziął na ciebie... znów ci to zrobił... wciąż każe cię bić... on chyba nie może znieść tego, że ty zawsze jesteś taki dumny... wszystkich chce traktować jak niewolników. Tylko by się znęcał i upokarzał... jest straszny...
- Avae, bądź w końcu cicho... Godzę się z tym, kim jestem... Poza tym... - uśmiechnął się - Mam jeszcze ciebie... - położył się na nim i zsuwając z niego luźną, jedwabną koszulę, zaczął całować jego ciało. Chłopak podłożył ręce pod głowę i mruczał cicho, pozwalając mężczyźnie się pieścić. Spojrzał w dół, na ciemną w mroku głowę powoli osuwającą się coraz niżej.
Uśmiechnął się z nutką triumfu i ledwo dostrzegalnej kpiny.


Dawno minęła północ, ale jakoś nie mógł zasnąć. Westchnął cichutko i przeczesał palcami jasne włosy. Blade światło świec ukazało ich migotliwy cień na ścianie. Lubił swoje włosy, były miękkie, delikatne, ale silne i nie łamliwe. Zawsze tak lekko osypywały się na jego twarz. Swoją twarz też lubił, była piękna, z subtelnymi, szlachetnymi rysami o cudownej harmonii. Lubił swoje duże oczy, zwłaszcza ich niezwykłą barwę i to jak idealnie ocieniały je gęste, długie, wywinięte, czarne jak węgiel rzęsy. Lubił swoje usta za ich doskonały kształt, barwę i wyczuwalną już wzrokiem miękkość, prowokującą do pocałunku. Lubił aksamitny, przyciągający zapach, który zawsze wokół siebie roztaczał. Lubił swoją kształtną szyję, harmonijnie zbudowane ciało, szczupłe, ale nie chude, piękne, o niezbyt ciemnej jak na Cern Cascavela, aksamitnej skórze. Lubił swoje smukłe i zwinne palce, szybkie, długie nogi, płaski, twardy brzuch, każdy szczegół swego ciała. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak idealnie jest piękny.
Ale to przecież ciągle było mało. Dla niego za mało. Za mało, bo on wybrał kogoś innego. Mimo że...
Podciągnął kolana pod brodę.
Słyszał dziś miarowe uderzenia bata. Ale nie krzyk. Nawet nie jęk. On zawsze był cicho. Był silny, wytrzymały i dumny. Nic nie zmusiłoby go do takiego upokorzenia.
Tak bardzo chciał iść tam teraz... Ale nie byłby mile widziany. To nie on jest jego marzeniem.
- Hej, "braciszku".... - do komnaty szybkim, zdecydowanym krokiem wszedł Avae. On zawsze tak chodził... Miał w sobie tyle siły... Byli w tym samym wieku, a jednak był od niego dwa razy silniejszy, choć Karin wcale nie zaliczał się do szczególnie wątłych chłopców. Siadając zawsze przewyższał go o głowę, choć to Karin był od niego wyższy... Miał dłuższe nogi, ale Avae miał o wiele roślejszy tors. Jego sylwetka nie była tak harmonijna jak kuzyna, twarz nie tak piękna, lecz gdyby nie siedzieli obok siebie i jego można by uznać za wcielenie doskonałości. Ale bardzo, bardzo często musieli być obok siebie. - Późno już, kłopoty ze snem? - uśmiechnął się drwiąco.
- Odejdź Avae... - szepnął cicho chłopak.
- Hej, hej, a co z naszym conocnym seansem?
- Czemu ty się nade mną znęcasz... - oparł głowę na kolanach.
- Ależ ja właśnie jestem dla ciebie bardzo miły. Och, ta noc była po prostu prześmieszna... Wiesz, jemu chyba naprawdę się wydaje, że ja go uwielbiam.
- Idź stąd...
- Nie chcesz wiedzieć, co robiliśmy?
- Nie.
- A szkoda. On się naprawdę stara. Biedaczek, kocha mnie do bólu...
- Dlaczego ty to robisz? Tylko po to, żeby mi dopiec? Przecież ty wcale go nie kochasz! Gardzisz nim... jak wszystkimi... to takie obrzydliwe...
- Ale mam z tego niezłą zabawę. - roześmiał się - On mnie wielbi jak bóstwo, dotyka mnie jak jakiejś świętości, całuje, pieści, żebyś ty widział w jakiej on zawsze jest ekstazie...
- Idź sobie... - zdławionym głosem odezwał się Karin.
- Doobra. Nudny dzisiaj jesteś. Płacz tu sobie, ja idę się wyspać. Potrzebuję dużo energii, jutro też do niego wpadnę... - machnął ręką i wyszedł.
Skulona na łóżku postać trwała tak jeszcze przez chwilę. Nagle na podwórzu rozległo się rozpaczliwe zawodzenie kobiet. Wstał i podszedł do okna. Matka i siostra Mai tuliły do siebie martwe ciało dziewczynki. Zadręczyli ją... Od wczoraj konała, a teraz... Jej ojca dawno temu zesłano do kopalni, kiedy poparzył sobie twarz, ale jej brat, Anthe, stał teraz opierając się jedną ręką o drzewo i dyszał ciężko.
Kilku żołnierzy wyszło z budynku i zaczęli uciszać kobiety kopniakami, ale one nie zważały na nic... Płakały tylko, jęcząc coraz głośniej. Jakiś żołnierz przyłożył pochodnią matce dziewczynki. I wtedy brat Mai oszalał. Zawył jak ranione zwierzę i rzucił się na żołnierzy, wyrwał im miecz i zaczął siec na oślep, zabił czterech zanim w końcu go obezwładniono. Razem z kobietami zabrano go dokądś...
Karin opierał czoło o szybę oddychając ciężko... Poczuł lekkie pieczenie na boleśnie rozpalonych policzkach. Znów ten wstyd, a przecież nie mógł mieć na to wpływu... Nikt tu nie liczył się z jego zdaniem. Był tylko doczepiony do nich, w dodatku był dzieckiem znienawidzonej starszej gałęzi, dziedziców tytułu bejler. Co prawda on sam mógł odziedziczyć ten tytuł tylko w wypadku bezpotomnej śmierci brata. A Ardee cieszył się jak najlepszym zdrowiem. Nie życzył mu zresztą źle... Mimo że poszedł na łatwiznę, zrzucając z siebie trudności i obowiązki związane z jego wychowaniem i wysyłając go tutaj... gdzie nikt go nie kochał, za to wszystkim był nienawistny. Wszystkim... tak panom jak i poddanym. Z zasady, za to kim był.... Ale najbardziej bolało... najbardziej bolało, że i on go nienawidził....
Pierwszy raz zobaczył go mając trzynaście lat. Ujeżdżał konie z innymi chłopakami z folwarku. Wyglądał tak... tak...
Stał nieruchomo, a dziki rumak wpędzony na pastwisko gnał, jakby chciał go stratować. On poczekał, aż czarna bestia znalazła się tuż obok, ugiął lekko kolana i jednym skokiem znalazł się na grzbiecie konia. Nie trzymał się nawet, ścisnął go tylko nogami, a dziki ogier szalał, miotał się, wierzgał, pędził na oślep.... poddał się dopiero po godzinie. Wtedy on zeskoczył z niego lekko i pogładził po grzywie, całując w pysk i podając coś słodkiego. Poklepał go jeszcze po grzbiecie i klepnął lekko, kierując w stronę zagrody. Podszedł do ogrodzenia i zanurzył dłonie w misie z wodą, spryskując sobie twarz.
Karin siedział tuż obok, na belkach, wpatrując się w niego. Przy nim wisiał ręcznik, więc odruchowo podał mu go, wciąż nie mogąc oderwać od niego wzroku. On najpierw spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale potem uśmiechnął się i wyciągając dłoń, podziękował.
Ten głos przeszył chłopca, pozbawiając go tchu. Był taki niski, głęboki, niemal czuło się go na skórze.
A on biorąc ręcznik niechcący musnął jego dłoń.
Karinowi zakręciło się w głowie i nagle zsunął się z ogrodzenia, przyklękając. On klęknął obok, pytając z niepokojem, co się stało. Chłopiec pokręcił głową i uśmiechnął się słabo. Wstał, pocierając z zakłopotaniem policzek, ten gest został mu jeszcze z lat dzieciństwa.
Zresztą i teraz się go nie pozbył...
Myślał wtedy, co powiedzieć, chciał poznać jego imię, ale wtedy on tak nagle wrócił do koni...
Przez cały rok widział go potem tylko dwa razy, wciąż nie wiedział jak ma na imię... Dowiedział się dopiero, gdy on zaczął pracować w ogrodach i kilka razy słyszał jak na niego wołano.
Jeszcze nie wiedział, co właściwie się dzieje...
On był wspaniały. Przystojny, silny, zręczny. I taki dobry...Tak się troszczył o słabszych, pomagał im, pocieszał smutnych i zmęczonych, wszyscy go lubili... Był taki mądry, umiał rozmawiać na równi ze starcami i bawić się z małymi dziećmi, opowiadać im niezwykłe historie, które sam wymyślał... Często miał jeszcze jednego słuchacza, o którym nie wiedział, bo on ukrywał się w cieniu, słuchając go z radością, wzruszeniem, rozkoszą... jego głos, ciepłe, mądre słowa...
I był taki dzielny i dumny, aż bał się o niego, bał się, by jego wuj kiedyś nie ukarał go za to surowo.
Zakochał się. Kochał go tak bardzo, a on... On wybrał Avae.
Nie bolałoby tak, gdyby to był ktoś z poddanych, ubogi jak on. No bo wtedy mógłby się pocieszać, mówić sobie, że on nie patrzy tutaj, na ludzi pałacu, żyje ze swoimi...
Ale on to zrobił, spojrzał tam, gdzie nie miał prawa.
I wybrał Avae...
Dlaczego? Jak on mógł go pokochać? Przecież był taki dobry i dumny, tak dbał o swoich przyjaciół... A Avae.... gardził wszystkim, co było niżej niego... Znęcał się nad wszystkimi, był okrutny. Jak można znęcać się nad słabszymi od siebie? I zwrócił na niego uwagę tylko dlatego, że zorientował się, że on go kocha... A Avae korzystał z każdej okazji, żeby zadać mu ból. Nienawidził go, bo nie mógł się z nim równać. Tylko po to, żeby go zranić, zniżył się do poddanego.
A mimo to on go kochał... Mimo tych wszystkich podłości, mimo tego, że Avae się nad nim znęcał, gardził nim, skazywał na ból i cierpienie.... Jak to jest możliwe? Jego kuzyn wszystko robił z myślą o swoim "braciszku". Skazywał go na baty, żeby Karin czuł się jakby sam je oberwał i sypiał z nim, by Karin przeżywał męki zazdrości i bólu. Tyle razy przychodził tu i opowiadał o kolejnej nocy.... Jakie to było podłe i okrutne...
Dlaczego on nie rozumie, że dla Avae jest tylko zabawką i narzędziem do torturowania jego? I dlaczego... dlaczego jego nie pokochał... dlaczego patrzył na niego tak zimno....


Następnego dnia Broome Cern Cascavel kazał swym poddanym zebrać się na placu otoczonym żołnierzami. Jego żona siedziała na podeście wraz z przyjaciółkami, które chwilowo tu mieszkały i śmiała się, wachlując twarz wachlarzem z piór. Z drugiej strony siedzieli dwaj chłopcy w otoczeniu swoich towarzyszy.
Cern Cascavel skinął na żołnierza.
- Ci ludzie dopuścili się buntu. Szlachetny Wasz Pan nakazał wymierzyć im karę, która przypomni wam łaskawie o waszych powinnościach.
Żołnierz mówił jeszcze długo, ale nikt go już nie słuchał. Wszyscy spojrzeli na dwie kobiety, nagie, posiniaczone, które przyprowadzono i przywiązano do słupów. Nie płakały, mamrotały coś cicho z otępiałym spojrzeniem.
Adelaide i jej przyjaciółki śmiały się beztrosko. Po chwili wprowadzono słaniającego się na nogach osiemnastoletniego chłopaka. Rzucono go na ziemię, jakiś żołdak przydeptał brutalnie jego pierś, inni zakuli w żelazne pierścienie jego stopy i dłonie.
Ludzie zastygli w bezruchu. I wtedy żołnierze przytknęli pochodnie do dłoni chłopaka. Wytrzymał chwilę... a potem zaczął krzyczeć. Wtedy kobiety przy słupach oprzytomniały i znów zaczęły rozpaczliwie zawodzić, minuty mijały i w końcu zaczęło to przypominać wycie zwierząt.
Kilka kobiet zemdlało, mężczyźni zabrali żony i dzieci za swoje plecy, by nie musiały tego oglądać. Ale nikt nie mógł zagłuszyć tego krzyku...
Stali z pobladłymi twarzami, zaciśniętymi ustami, kroplami potu na twarzach.
A kaźń dopiero się zaczynała.
Kaci ranili ciało chłopaka i zalewali rany wrzącą smołą, ołowiem, siarką, zasypywali solą i trwało to, trwało, trwało, słońce przeszło na drugą stronę nieba, gdy przyprowadzono cztery konie i przywiązano je do jego ramion i stóp, odpinając pierścienie. Otumanione wrzaskami i krzykami konie, nie chciały ruszyć z miejsca, dopiero pogonione rozpalonym żelazem zerwały się do biegu.
Ciało człowieka jest silne.
Słońce zaszło, gdy skazaniec stracił rękę. Długo, bardzo długo trwało zanim zupełnie skonał...
Pierwsza umarła jego matka, wycieńczona tym wszystkim, potem skonała siostra, potem dopiero on...
Kobiety na podeście miały rozognione twarze, błyszczące oczy, rozchylone usta, patrzyły, pochylając się w przód, uważnie, zachłannie...
Chłopcy pokrzykiwali radośnie, Avae tylko przesłonił dłonią twarz, by ukryć drwiący uśmieszek przed błądzącymi po nich tępymi oczami mężczyzn z pierwszych rzędów... Widzieli wszystko...
Avae właściwie miał ochotę się śmiać, ale przybrał maskę niepewności i żalu, co bawiło go jeszcze bardziej, cały czas musiał przesłaniać usta dłonią.
Karin siadł w głębi podestu, jakby w cieniu chcąc ukryć się przed tym wyciem i krwią. Długo siedział blady, mokry od potu, przymykając oczy i zaciskając zęby, zemdlał dopiero po siedmiu godzinach.
Avae już niemal dusił się ze śmiechu, zerknął na poważną, dumną minę ojca i to go rozbawiło jeszcze bardziej. Zerwał się i wyszedł dyskretnie, udając, że zrobiło mu się słabo, dopiero po wielu krokach wybuchając dziwnym, szalonym śmiechem.
O północy kaźń się skończyła. Cichy, okryty ciemnością rząd ludzi stał nieruchomo.
- Sheat.
- Tak, Rhode.
- Nadszedł czas.             

 

 

 

Wiersz kolejny: Miłość w nienawiść obrócona...



Karin znów nie mógł spać... Nie mógł, wciąż słyszał te dzikie, rozpaczliwe wrzaski... nie wiedział, kiedy to się skończyło, ktoś go tu przyniósł...
Było tak cicho...
Tu w pałacu trwał wprawdzie gwar i zabawa, wszyscy mieli świetny nastrój i zadowoleni z samych siebie bawili się w najlepsze... Bez wyrzutów sumienia.... i bez niepokoju.
A Karin się bał. Przerażała go ta cisza, ta ciemność nad zabudowaniami folwarku... Nawet jednego światła... Ta cisza zdawała się huczeć w głowie, robiła miejsce dla tamtych krzyków...
Ktoś przeszedł po podwórzu... i jeszcze ktoś... i jeszcze... spokojnym krokiem, przerażająco spokojnym....
Służba w pałacu miała kamienne twarze i sztuczne uśmiechy. Powieki półprzymknięte ocieniające lodowy połysk oczu.
Avae poszedł... do niego.... Jak on ma czelność? I jakim cudem się nie boi? Iść tam? Teraz? I poczuć z bliska tę ciszę?
Dlaczego nikt się nie niepokoi, powietrze jest tak gęste, że trudno złapać oddech.
Sheat... on cię nie kocha.... Przecież to jego wina, to jego wina, to wszystko... Jak mogłeś go pokochać?
Tak bym chciał, tak bym chciał, żebyś był teraz ze mną... żebyś uciszył ten krzyk, a ciszę wypełnił swoim głosem... Żebyś wybaczył mi to, kim jestem... Jemu wybaczyłeś, choć jest jak inni, czemu nie chcesz wybaczyć mnie? Tak mi ciężko, nie jestem ani jak oni ani jak wy... Nikt mnie nie potrzebuje, nikt mnie nie kocha... Nawet Ardee nie chce sobie mną zawracać głowy...
A ty... Może kiedyś ci wyjaśnię, powiem ci, jak bardzo cię kocham, może kiedyś się odważę... ale teraz... jesteś z nim, jak mam cię prosić, byś to mnie pokochał? Ja nigdy nie skrzywdziłem cię tak jak on, wiesz przecież... A ty i tak wolisz go ode mnie...
Ty jesteś dobry, więc mu wybaczyłeś... Sheat, jeśli nie możesz mnie pokochać... wybacz i mnie moje nazwisko, mój ród, to co było dzisiaj... Po prostu nie patrz na mnie tak, jakbym był taki jak oni... Przecież wiesz, że taki nie jestem... Nie możesz mieć do mnie o nic żalu, nikt z was nie może. Przebacz mi tylko to nazwisko, to o tyle mniej niż przebaczyłeś jemu...
Wiem, że umiesz... Jesteś dobry... Nawet twoje imię brzmi jak łagodny szept....


Jego imię brzmi jak dzwoneczki... Jego dźwięk drży w powietrzu, zdaje się błyszczeć jak drobne krople rosy. Jest takie dźwięczne, przejmujące, piękne... Jak jego twarz i jego ciało.
Przeciwnie niż jego dusza...
Ale...
Kiedyś, gdy się tu pojawił... był jeszcze dzieckiem, nieświadomym i niewinnym. I takim ślicznym... Często widywał go z daleka, przypominał jakiegoś dobrego duszka, delikatny, drobny, jaśniejący... Chyba pierwszy raz zaczął mieć jakieś cieplejsze uczucia względem kogoś z obywateli. Bo przecież wydawało się takie nieprawdopodobne, że on może być tak zły i zepsuty jak oni. Miły dzieciak, tak jak te, które znał. Nie myślał potem o tym.
Nie miał rodziców ani rodzeństwa, ale Rodhe i jego żona traktowali go jak syna. Ich córka, żywy obraz matki, Inapan, była dla niego jak młodsza siostra...
Podczas trzynastych urodzin paniczów przyjechało wielu gości, nawet sam bejler Ardee Cern Cascavel, który nie zjawił się już nigdy potem. Zabawa była wielka i wspaniała...
Któryś z obywateli napadł w ogrodzie i zgwałcił czternastoletnią wówczas Inapan.
Mała, rozkoszna blondyneczka o zielonych oczach i imieniu Zilla jest córką jednego z nich... Któregoś z wielkich panów świata.
On też był jednym z nich... Ale do niego nie umiał o nic czuć żalu.
Później widzieli się kilka razy z bliska, rósł szybko i piękniał jeszcze szybciej.
Ród Cern Cascavel miał wielkie zdolności. Choć w ostatnim pokoleniu nie objawiły się jakoś, w najmłodszym miał je zaś tylko on. Słyszał, że umie łagodzić ból dotykiem, tajniki tej sztuki opisane były w starych księgach, lecz tylko wybrani mogli je stosować.
Czasem aż czuło się jego aurę...
Pewnego ranka, słońce jeszcze nawet nie wzeszło, tylko jutrzenka różowiła trochę niebo... zobaczył go w ogrodzie... Uzdrowiciele tak czasem ćwiczyli swoją zdolność skupiania energii... Wolne, aksamitne, pełne wdzięku i lekkości ruchy, płynne przesuwanie dłoni, zwiewny, choć senny krok... jak taniec... jakichś ptaków lub chmur....
On miał wtedy tylko piętnaście lat, jeszcze tak bardzo przypominał wówczas dziecko...
A jednak nagle uświadomił sobie, że pokochał tę drobną istotę, taką eteryczną i mgielną...
Przeraził się... to przecież straszne kochać kogoś, kto jest dla ciebie jak odległa, jaśniejąca gwiazda. Nie można jej dotknąć, nawet zobaczyć z bliska, można tylko do niej tęsknić....
Odtąd każdą chwilę poświęcał staraniom, aby go zobaczyć, wciąż i wciąż i wciąż...
I kiedyś ich spojrzenia się zderzyły...
A on odwrócił się tak szybko... I odszedł błyskawicznie, niemalże uciekł.
Nie wiedział, co się stało... Wystraszył go? Wiedział, że czasem przybiera tak kamienną twarz, jak wszyscy tutaj... no i nie chciał, żeby jego miłość wyszła na jaw... nigdy nie patrzył na niego z miłością... Chyba że w snach... Wtedy tak.
Zresztą gdyby zobaczył tę miłość, to pewnie najpierw by osłupiał, a później się roześmiał... Nie chciał tego, za nic...
W tamtym krótkim spojrzeniu było coś dziwnego...
Co się stało? Już wkrótce dowiedział się co...
Ale najpierw zdarzyło się coś jeszcze. Zyskał nieoczekiwanego wielbiciela. Czarnulkę, chłopaka z pałacu... Niezwykłe. Dostał coś z tej wysokości, choć nie to, co chciał...
Dziwne, zawsze wszyscy myśleli, że on, wiecznie odizolowany, gardzi wszystkimi tak bardzo, że nie chce nawet na nich spojrzeć. A on powiedział mu, że boi się odzywać, że się wstydzi, że smutno mu z powodu tego jak traktują ich jego rodzice...
Ale do niego musiał przyjść, musiał, bo... Pokochał go.
On traktował go życzliwie, ale nie chciał z nim być... Miał swoją jaśniejącą gwiazdę.
Ale ona znienawidziła go za to, że ośmielił się podnieść na nią wzrok. Musiał zapłacić za swoją śmiałość. Ich wzrok znów się spotkał i zaraz potem oberwał pierwsze w życiu baty. 500. Z rozkazu panicza.
Rodhe z trudem wyleczył jego plecy, on mógł tego nawet nie przeżyć... Nie, on nie, był za silny... Ale inni tego nie przeżywali... Bo ręka jaśniejącej gwiazdy była karząca i surowa. I wielu zginęło w jej imię.
Jak ktoś tak młody i o tak niewinnym wyglądzie, może wymyślać dla ludzi tortury i tak bez poruszenia znosić ich zadawanie?
Jak wiele zła się kryje pod tą piękną twarzą?
Ale... nie umiał przestać go kochać... nienawidził go z każdym dniem coraz bardziej, ale nie umiał przestać go kochać...
I właśnie on jest Uzdrowicielem, ten kto ma uśmierzać ból, z takim okrucieństwem go zadaje... Traktował wszystkich tak okrutnie i podle... I nigdy osobiście, zawsze w białych rękawiczkach, by nie splamić się brudem prostaków.... Tylko polecenia, nawet nie patrzył na nich... nawet tego nie byli godni...
Kochał go, ale znienawidził do tego stopnia, że nie opierał się już miłości Avae. Był zawsze taki smutny, nie mógł się pogodzić z tym wszystkim, co się dzieje. Od niego wiedział o wszystkim, on płakał, gdy mówił do niego.
Właściwie to nie sądził, by on naprawdę go kochał; chyba tylko potrzebował kogoś, kto mógłby go pocieszyć i pomóc zapomnieć o życiu pośród okrutników i morderców. I z kim mógłby przyjemnie spędzać noce......
Jaśniejąca gwiazda zapłonęła jak znak... Już czas...
Gdy gwiazda spada, niebo wygląda jeszcze piękniej...
- Och, Sheat...
- Avae? - odwrócił się - Nie powinieneś tu teraz przychodzić...
- Dlaczego? - zdziwił się.
- To... - nie, nawet jemu nie może powiedzieć. Rodhe ma rację, mimo wszystko jest jednym z nich... - Wszyscy chcą zapomnieć...
- Och, Sheat... Przecież wiesz, że ja... nie chciałem tego przecież, dlaczego mnie za to winisz... - oczy chłopaka zaszły łzami.
- Nie winię cię. Chodź tu. - przygarnął go - Wiem, że nie możesz sam z tym walczyć. Widziałem, że było ci ciężko, wszyscy widzieli... - pamiętał to jakby na zawsze wryło mu się w pamięć. Zafascynowane kobiety, dumny pan, zachwyceni chłopcy, słabnący Avae... Nieruchoma, spokojna postać, z twarzą ukrytą w cieniu.
- Sheat, boję się o ciebie... boję się, że on... że i ciebie tak skrzywdzi.... jest taki okrutny... jak on mógł wymyślić coś takiego... a tata.... jak mógł się na to zgodzić?
Mężczyzna zesztywniał. To jednak przekraczało jego wyobrażenie. Jak taki chłopiec może być tak podły, tak dobrze znać wyrafinowanie okrucieństwa? Jak demon... demon o postaci życzliwego ducha.


Nazajutrz znikło kilku ludzi z folwarku. Z początku nikt tego nie zauważył, zorientowano się dopiero pod wieczór. Nikt nie wiedział, gdzie oni mogą być. Avae powiedział ojcu, że według niego Sheat najlepiej tu orientuje się we wszystkim.
Stał na dziedzińcu już od godziny, przyjmując spokojnie kolejne uderzenia w twarz, brzuch, kolana. Rzadko upadał, gdy upadał, wstawał, kamienna twarz, lodowate oczy, nie mówił nic. Siwowłosy mężczyzna pracujący nieopodal śledził wszystko pozbawionym wyrazu spojrzeniem, pozornie nie odrywając wzroku od swojej pracy. Przy nim siedziała blondwłosa kobieta o równie nieruchomej twarzy, szyła coś, chyba suknię dla Adelaide. Przy każdym uderzeniu jej usta poruszały się nieznacznie, jakby wypowiadała jakieś krótkie słowo.
Jasnowłosa dziewczyna przyniosła wodę zmęczonym żołnierzom, rzuciła na przesłuchiwanego przelotne, obojętne spojrzenie i uśmiechnęła się przyjaźnie do młodego żołnierza o czerwonych włosach, z szeroką szramą na policzku. On napuszył się i popisując się przed nią, uderzył mocno stojącego mężczyznę, pod którym na chwilę ugięły się kolana, ale wyprostował się niemal od razu. Błękitne oczy dziewczyny patrzyły uważnie, raz jeszcze uśmiechnęła się do czerwonowłosego i odeszła powoli.
Jakiś zupełnie młodziutki żołnierz o krótkich, czarnych włosach podał przesłuchiwanemu wodę.
Pani Adelaide siedziała na balkonie z przyjaciółką. Były tak podobne, że mogłyby uchodzić za siostry. Czarnowłose, czarnookie, śmiały się w tych samych momentach, uśmiechały także jednocześnie, patrzyły tak samo uważnie na scenę z dziedzińca. Usługiwała im drobna szatynka o łagodnym uśmiechu. Obie panie co chwilę jej wymyślały, kazały wyciągać dłoń i nacinały ją drobnym, srebrnym nożykiem, każąc zanurzać potem w soli. Buchnęły śmiechem, kiedy po twarzy dziewczyny spłynęły łzy; szybko je otarła i znów łagodnie się uśmiechnęła. Kobiety zaczęły się śmiać jeszcze weselej, nazywając ją zupełną idiotką.
Przesłuchanie trwało. Sam pan Broome wyszedł na dziedziniec i raczył osobiście uderzyć w twarz więźnia. Za nim stał jego paź, dwudziestoletni chłopak o miękkich, ciemnobrązowych lokach i aksamitnym spojrzeniu. Jego twarz przypominała piękną rzeźbę. Podał panu chustkę, by mógł otrzeć swą splugawioną dłoń. Pan rozkazał dalej bić więźnia. Siadł na fotelu, przyglądając się jak żołnierze wykonują jego polecenie. Paź stanął za nim, ocieniając jego twarz. Patrzył beznamiętnie na okładających więźnia żołnierzy i wolno wachlował swego pana...


Karin dusił się od płaczu. Nie wiedział nawet, czy on jeszcze żyje... Po kilku godzinach stracił przytomność i zabrali go dokądś... gdyby wiedział dokąd... To wszystko z powodu tej ucieczki... I przez Avae... Przecież nie wiadomo, czy Sheat naprawdę wiedział, dokąd poszli... A jeśli nawet...
Dlaczego nie mieliby odejść? Po tym, co stało się wczoraj, dziwił się, że w nocy nie zniknęli wszyscy....
Bał się coraz bardziej. Opadł na niego niepokój i serce biło nierównym rytmem. Jego dar profetyczny był bardzo, bardzo słaby, ale...
Był pewien, że coś się wydarzy.
Gdy przymykał oczy czasem przelatywały przed jego oczami zamazane wizje... Krew, tylko tyle z nich pamiętał...
I czuł jej zapach w powietrzu, jej smak w ustach...
To było przerażające, bo... tak słabo umiał wychwytywać wibrujące w powietrzu zarysy przyszłych zdarzeń... Tylko wyjątkowo gwałtowne i przełomowe mógł jakoś odebrać...
Ale co to za krew? Ktoś zginie? Może wybuchnie wojna... Ardee napisał mu w ostatnim liście, że wyrusza w misji do sąsiedniego kraju, bo ten gromadzi swoje wojska na granicy.... Był pewien, że uda mu się to rozwiązać, ale...
Co, jeśli nie?
Nie chciał stracić brata, był w końcu jedyną osobą, która go kochała... Co prawda, w dosyć dziwny sposób... Nie zjawił się tu przecież od czterech lat... Ale pisał do niego. On był chłodny, ale nawet taka szorstka czułość, jakiej dawał wyraz, była ważna. Jedyne ciepło jakie go otaczało. I był ostatnią osobą, która go objęła. Przy pożegnaniu wtedy przytulił go do siebie i pocałował we włosy. Od tamtej pory nikt już nie zrobił wobec niego czegoś takiego. Kto zresztą miałby...
To trochę nie w porządku ze strony Ardee zostawiać go tu tak, z tymi niechętnymi ludźmi. Przecież od dziecka był przyzwyczajony do życia w atmosferze ciepła i miłości, żartów, pieszczot, pocałunków... Mama, która pierwsze pięć lat jego życia napełniła taką masą czułości i słodyczy, spokojna i opanowana, ale zawsze tkliwa miłość ojca, szorstka pieszczotliwość Ardee...
To prawda, że on ciągle gdzieś wyjeżdżał i miał mnóstwo zajęć, ale mimo wszystko wolałby być z nim... A przynajmniej Ardee mógłby go odwiedzać tutaj... Ale on tylko pisał.
On miał bardzo staranne wyobrażenie o przyszłości młodszego brata. Chciał układać jego życie trochę na siłę. On zawsze był w swojej miłości trochę uparty... Pewnie dlatego już z dwoma narzeczonymi zerwał umowę małżeńską. Chyba nigdy się nie ożeni, za bardzo chciał dostosowywać narzeczone do swoich wymagań.
Jego pewnie też będzie chciał ożenić "odpowiednio idealnie do jego pozycji".
Choć jemu nikt nie wydałby się idealny... Przed jego oczami zawsze będzie Sheat.


Otworzył wolno oczy. Spróbował wstać, ale z sykiem bólu opadł z powrotem na wilgotną słomę. Wziął głęboki wdech i wiedząc już, co go czeka, jeszcze raz napiął mięśnie i wstał, krzywiąc się lekko. Ból był silny, ale dało się go znieść...
Przymknął powieki. Stał tam, w palącym słońcu, przyjmował kolejne uderzenia.... Widział jak przez mgłę... Ale widział zarys jasnej postaci patrzącej na niego z okna...
Dlaczego taką przyjemność sprawia mu patrzenie na czyjąś mękę?
Jest taki śliczny, nieziemsko piękny... Jak demon może mieć taką postać? Takie morskie oczy powinny patrzeć tylko z czułością... Dlaczego on jest taki?
Nie można kochać kogoś tylko za ciało... To nie może być miłość... To było złudzenie, bo kiedyś zdawało mu się, że on jest dobry, tak dobry, jak piękny...
Więc co to jest? Pożądanie? Jakaś żądza, pragnienie, by posiąść to idealnie piękne ciało? Tylko tyle?
Tak, pewnie tak... Nie mógłby przecież kochać takiego potwora...
Więc czemu za nic nie może nazwać miłością tego, co czuje do Avae?
Nie czas teraz na takie myśli...
Spojrzał w ciemne okienko u sufitu. Już prawie świta...
Z pierwszym śpiewem abihu. Ptaka, który zwany jest ptakiem wolności... I zawsze odzywa się pierwszy, jeszcze zanim brzask jutrzenki obudzi głosy innych ptaków...
Jego śpiew jest piękny i delikatny... Jak Karin. I będzie zwiastunem czegoś równie straszliwego jak dusza tego chłopca.


Rhode siedział wśród drzew. Przy nim stał mężczyzna o ciemnobrązowych włosach.
- Ukryłeś już Alteę, Erdi?
- Tak. - uśmiechnął się - Gdyby nie to, że to już siódmy miesiąc, najpewniej pierwsza by ruszyła.
- Tak... Znam ją... - uśmiechnął się - Twój syn...
- Nie martw się o Lahra... Wie co robić. Zresztą jest tak zapatrzony w to, co robi Sheat, że zrobi wszystko, byle go nie zawieść.
- Jest taki młody... - smutno spojrzał w niebo Rhode - Tylu z nich jest...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin