Klein_Matthew_-_Zamiana.doc

(1582 KB) Pobierz
Matthew





Matthew

KLEIN

Zamiana

Z angielskiego przełożył ARTUR LESZCZEWSKI


Tytuł oryginału: SWITCHBACK

Copyright © Matthew Klein 2006 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009

Polish translation copyright © Artur Leszczewski 2009

Redakcja: Lucyna Lewandowska

Ilustracja na okładce:

Wojciech Zwoliński  www.dream-traveler.deviantart.com

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7359-761-7

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

05-850 Ożarów Maz. 35-0557,

022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.merlin.pl

www.empik.com

www.ksiazki.wp.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

2009. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań


Laurze


PROLOG

Stojąc nad zwłokami dziewczyny, detektyw pomyślał, że wszystko idealnie pasuje. Sprawa była właściwie rozwiązana. Jak również zupełnie banalna: historia bogatego faceta, który ma wszystko, ale chce jeszcze więcej. Opowieść o konsek­wencjach naginania reguł.

Ciało dziewczyny leżało w kuchni milionera, jej czaszka została zgnieciona marmurową rzeźbą. Krew spłynęła na podło­gę i zebrała się przy jej ustach jak dymek z komiksów — jakby dziewczyna chciała powiedzieć coś bardzo ważnego i zaznaczy­ła to na czerwono. Jednak z jej oczu wyzierała martwa pustka i detektyw uznał, że już raczej nie powie niczego ważnego.

Podszedł do niego umundurowany policjant i przyjrzał się zwłokom.

              Ładna — stwierdził.

Dziewczyna miała na sobie czarną wieczorową sukienkę i mimo że między włosami widać było mózg, śmierć nie zniszczyła jej urody.

              Znaleźliście coś? — zapytał detektyw.

              W zlewie są trzy kieliszki i trzy nakrycia. Zjedli steki z tym... no, jak się nazywają takie jadalne zielone liście?

              Sałata.

7


              Rukola — powiedział policjant, jakby od początku znał
odpowiedź. — Stek z rukolą. To właśnie zjedli.

Detektyw przyglądał się krwawym śladom na podłodze: męskie buty. Przy ciele dziewczyny była rozmazana czerwona plama przypominająca odcisk kolana. Zastanawiał się, skąd się wzięła. Może milioner zabił tę dziewczynę w szale namięt­ności, a potem pożałował tego, co zrobił, więc ukląkł, żeby ją przeprosić?

Z kieszeni kurtki detektywa odezwały się dźwięki uwertury 1812 Czajkowskiego. Wyjął komórkę i otworzył ją.

              Znaleźliście go? — zapytał.

Głos w słuchawce był niewyraźny, przerywany trzaskami.

              Tylko samochód. Czarne bmw.

              Gdzie jesteś?

              W Wells. Mule Kanion.

              To samo urwisko?

              Dokładnie.

              A on?

              Nadal go szukamy.

              Dobra, zaraz do was jadę — powiedział detektyw. — Pewnie będę za jakieś dwie godziny.

Zamknął telefon i schował go do kieszeni, po czym odwrócił się do policjanta.

              Znaleźli jego samochód, więc ciało pewnie jest gdzieś
w pobliżu.

Mundurowy kiwnął głową.

              To już dwoje — stwierdził. Przez chwilę czekał na reakcję detektywa, a kiedy ten nic nie odpowiedział, wyjaśnił, o co mu chodzi: — Trzy komplety talerzy. Trzy kieliszki. On i ta dziewczyna — wskazał głową zwłoki — to dwoje.

              No tak — mruknął detektyw.

Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, a potem poszedł obejrzeć resztę domu.


1

O wpół do dziesiątej rano w czwartek Timothy van Bender dowiedział się, że stracił dwadzieścia cztery miliony dolarów.

Zdejmując plastikowe wieczko z kubka z kawą, którą trzymał nad biurkiem, żeby nie zaplamić spodni, podniósł wzrok i zobaczył Dzieciaka stojącego w drzwiach.

              Timothy... — zaczął chłopak. Był bardzo blady. — Gdzie byłeś?

Nie było to oskarżenie, tylko jęk rozpaczy. Chłopak był cały mokry. Jego biała koszula przesiąkła potem pod pachami.

Timothy upił łyk kawy i odstawił kubek. Spojrzał na zegarek.

              Dopiero w tej chwili wszedłem. Kolejki w kafejce... — Pokręcił z irytacją głową.

Od piętnastu lat codziennie rano wpadał do kawiarni University o 9.10, czyli dziesięć minut po tym, gdy reszta jego współpracowników zasiadła już za swoimi biurkami. Przez piętnaście lat pozwalało mu to szybko kupić kawę i ob­warzanek przed pojawieniem się w pracy. Jednak niedawno Kalifornia uległa przeobrażeniu, każdy dwudziestoparoletni programista z długimi włosami i poważnymi brakami w

9


higienie osobistej mógł stać się milionerem na papierze, a jeśli miał biurko i skrawek wynajętej przestrzeni biurowej, mógł sam ustalać swoje godziny pracy. Oznaczało to, że kolejki po kawę przesunęły się z 8.55 na 9.25. Miało to nieprzyjemne skutki dla prawdziwych milionerów, takich jak Timothy, których majątek pochodził jeszcze sprzed czasów bumu internetowego. Kapitał Timothy'ego van Bendera nie był ulokowany w jakichś efemerycznych akcjach internetowego handlarza gaciami, które w każdej chwili mogły stracić wartość, ale w prawdziwej gotówce.

Już miał powiedzieć, że powinno się coś zrobić z kolejkami w kafejce albo z wiekiem, w którym ludzie mogą mieć nielimitowany czas pracy, kiedy zauważył kroplę potu wiszącą na podbródku chłopaka. Krople potu zrosiły także jego czoło.

Dzieciak obejrzał się przez ramię i zamknął drzwi na korytarz, po czym podszedł do biurka.

              Mamy problem.

Timothy wyjął obwarzanek z torebki, odwinął go z serwetki, rozpostarł ją na stole, położył na niej obwarzanek i przeciął go na pół plastikowym nożem.

              Jaki problem?

              Z jenem — odparł chłopak. — Słyszałeś już?

Sądząc z tonu jego głosu, Timothy powinien słyszeć o tej sprawie. Niestety, nie słyszał. Dom, w którym mieszkał w Palo Alto, znajdował się jakieś dziesięć przecznic od biura. Droga do pracy zajmowała mu dokładnie dziewięćdziesiąt sekund — tylko tyle potrzebował na przejechanie samochodem kilku ulic i szybki zjazd do parkingu mieszczącego się pod biuro­wcem. Za mało czasu, żeby włączyć radio, więc nie słuchał porannych wiadomości.

              Mów — powiedział, nie zdradzając, że zupełnie nie wie, o co chodzi.

              Kurs poszedł w górę. Tak wysoko nie stał od... —

10


Dzieciak wzruszył ramionami i potrząsnął głową. — Nigdy jeszcze nie stał tak wysoko.

              Jak teraz stoi?

              Nie wiem. Kiedy ostatnio sprawdzałem, było siedem­dziesiąt pięć. Ale cały czas szedł w górę. Bank japoński ogłosił, że zamierza wykupić wszystkie swoje obligacje. Chcą zwiększyć ilość pieniędzy w obiegu. To jakieś nowe za­rządzenie. Minister finansów zwołał antykryzysową konferen­cję i... Jezu, nawet nie wiem, od czego zacząć.

Timothy miał lekki zamęt w głowie. Inflacja, deflacja... kupno obligacji, sprzedaż obligacji. Miał kłopoty ze zro­zumieniem, jak te wszystkie poczynania — a raczej zapowie­dzi działań, ogłoszone w jakimś ministerialnym gabinecie w zatłoczonym Tokio, dziewięć tysięcy kilometrów stąd — mogły wpłynąć na jego życie w słonecznym Palo Alto.

Prowadził swój fundusz hedgingowy bez oglądania się na to, co ci hermetyczni Japończycy czy ktokolwiek inny de­klarował. Jego strategia inwestowania była prosta, ale zawsze skuteczna: kupować, kiedy cena idzie w górę, i sprzedawać, kiedy spada. Łatwizna. Sprawdzało się to w dziewięćdziesięciu procentach. Tylko w ten sposób można było wysunąć się przed peleton. Inni zaharowywali się na śmierć, czytając wydruki, analizując wykresy i łamiąc sobie głowy nad tajem­niczymi komentarzami zagranicznych urzędników. Zupełnie bez sensu. Robienie pieniędzy było proste, jeśli człowiek nie zaprzątał sobie głowy drobiazgami i nie pracował zbyt ciężko. Wystarczyło wiedzieć, w jakim kierunku to wszystko zmierza. No i pamiętać o tym, że nie warto walczyć z wiatrakami.

              Słuchaj, Dzieciak — zaczął, ale zaraz się poprawił: Jay, posłuchaj... nie walcz z wiatrakami. Musisz tylko pamię­tać, że trend to nasz przyjaciel...

Miała to być lekcja dla Dzieciaka, który musiał się trochę zahartować. Timothy wyłowił go ze Stanford Business School.

11


Jay Strauss był bystrym małym Żydem o ciemnej karnacji i czarnych włosach. Potrafił się jednak ubrać, no i miał głowę na karku. Miał także dyplom z ekonomii na Harvardzie i po ukończeniu szkoły pracował w Salomon Smith Barney w No­wym Jorku.

Tak się składało, że prezesem tej firmy był Smith Calhoun, kumpel Timothy'ego z czasów studiów na Yale. Smith był świetnym gościem i jednym z pierwszych inwestorów Timothy'ego. Popijając drinka w Four Seasons, rzucił od niechce­nia: Powinieneś poznać tego małego Żyda; kończy właśnie Stanford. Sam bym go wziął, ale sprawy tak się poukładały, że to nie byłoby w porządku. Wkrótce po tej rozmowie Timothy miał drugiego stałego pracownika w swoim funduszu.

Dzieciak wykonywał całą czarną robotę. Nadał sobie ksywKwant, natomiast Timothy był Buźką — facetem, który spotykał się z inwestorami, biznesmenami i różnymi innymi zamożnymi ludźmi. Kiedy Timothy miał pomysł (na przykład, żeby ustawić jena na krótkiej pozycji), Dzieciak mówił mu, w jaki sposób można go zrealizować. Jaką sumę ustawić, z którymi brokerami się skontaktować, jak określić limity i jak duży powinien być depozyt. Timothy uważał, że to idealny podział obowiązków, ponieważ pozwala każdemu z nich rozwijać własne talenty: jego asystent zajmował się cyframi, a on ludźmi.

Spojrzał na Dzieciaka, żeby sprawdzić, czy jego słowa go uspokoiły, ale chłopak wydawał się jeszcze bledszy. Zauważył też, że drżą mu ręce.

              Ile straciliśmy? — zapytał.

              Dwadzieścia cztery.

              Tysiące?

              Miliony — odparł Dzieciak i żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, dodał: — Dolarów, nie jenów.

              Aha... — wymamrotał Timothy.

12


Poczuł nagły zawrót głowy i zrobiło mu się niedobrze. Fundusz Osiris II, którym zarządzał, rozpoczął rok, mając jakieś sto milionów dolarów na koncie. Tak więc od wczoraj­szego obiadu do chwili, gdy Timothy wypił pierwszy łyk kawy tego ranka, fundusz stracił jedną czwartą posiadanych zasobów. Kiedy Timothy jadł tuńczyka i kraby w sosie Tamarine, Pinky Dewer, jeden z pierwszych i najważniejszych inwestorów w funduszu, stracił jakieś osiem milionów. Sam Timothy, który wsadził w fundusz pięć milionów dolarów, stracił ponad milion, gdy rozkoszował się deserem.

              Dwadzieścia cztery miliony? — powtórzył.

              Chciałeś, żebym dużo postawił — odparł Dzieciak, przechodząc nagle do defensywy. — Sam powiedziałeś: Postaw dużą sumę... — urwał i cofnął się. — Właśnie tak powiedziałeś — powtórzył z naciskiem.

Timothy kiwnął głową.

              Tak — przyznał.

Dzieciak stał w milczeniu, czekając na jego decyzję.

Odkąd Timothy pamiętał, wszyscy traktowali go jak przy­wódcę. Częściowo zawdzięczał to swojej postawie. Dzięki ciągłemu gderaniu ojca nigdy się nie garbił, nigdy nie kulił się pod ciężarem obowiązków. W pewnej mierze zawdzięczał to także genom; był przystojnym mężczyzną o miłej twarzy i przyjaznym uśmiechu i ludzie lubili z nim rozmawiać. Jednak przede wszystkim zawdzięczał to samemu sobie. Już dawno temu zrozumiał, że w świecie można dojść do czegoś, jeśli człowiek odważa się zabierać głos nawet wtedy, kiedy nie jest zupełnie pewny swoich racji. Wszyscy ludzie sukcesu z czasem poznają ten sekret, ale rzadko chcą się nim dzielić: trzeba decydować, umieć podejmować ryzyko. Lęk przed porażką zwykle paraliżuje większość ludzi. Ale tacy jak Timothy wiedzą, że porażka nigdy nie jest ostateczna. Zawsze ma się kolejną szansę.

13


Kiedy uświadomił to sobie po raz pierwszy? Może przez cały czas to czuł, może tkwiło to gdzieś w jego podświadomości. Ale chyba było to trzydzieści lat temu w Exeter. Pewnej nocy dyrektor Tillinghast w swoich okularach ze szkłami jak denka od butelek, z obwisłym podbródkiem i workami pod oczyma wmaszerował do akademika dla pierwszoroczniaków, zebrał wszystkich i oznajmił, że...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin