McIntyre Vonda - Ognista powódź.rtf

(653 KB) Pobierz
Vonda N

 

Vonda N. Mcintyre

Ognista powódź

(Fireflood And Other Stories)


dla Frances Collin

 


OGNISTA POWÓDŹ

 

Mroczna sunęła powoli po dnie szerokiej, rwącej rzeki, walcząc z silnym prądem. Czysta woda opływała jej pancerz niespiesznymi bulgoczącymi falami, okrągłe kamienie drapały ją lekko w łuski na brzuchu. Mogłaby tu żyć, ukryta pod progami czy w rozlewiskach, nie różniąc się wiele od dużego głazu. Co parę godzin musiałaby wynurzać się na powierzchnię, by uzupełnić zapasy tlenu. Z czasem pewnie nawet zmieniłaby zabarwienie pancerza, by idealnie się przystosować do jaśniejszych, szarych skał w tej okolicy. Ale sunęła dalej; nie zostanie w tej rzece tak długo, by zmienić rdzawe zabarwienie.

Wibracje powiadomiły ją o bliskości rzecznego progu. Zaczęła bardziej uważać, czego chwyta się rękami i nogami, choć to masa jej ciała miała być prawdziwą kotwicą. Kamienie, toczące się dnem strumienia, nie stanowiły dobrego oparcia dla pazurów. Turbulencja była zdradliwa i podniecająca, ale teraz Mroczna zużywała więcej sił na przesuwanie się naprzód, a koryto rzeki wyraźnie się pod nią kołysało. Woda stała się bardziej rwąca, lecz także i płytsza, a kiedy Mroczna wyczuła wokół siebie sporo ogromnych głazów, wystawiła plecy na uderzenie prądu i wychyliła się nad powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza.

Prąd uderzył z impetem o jej plecy; woda rozprysnęła się miliardem kropel, osłaniając ją mgielnym welonem. Odetchnęła głęboko, wypełniła zapasowe płuca, zmuszając się, by nie przekroczyć najbardziej efektywnego tempa pobierania powietrza. Chciała jak najszybciej znowu znaleźć się pod wodą, ale wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyjdzie, jeśli podczas postoju zużyje więcej tlenu, niż mogła przechować.

Jej pancerz, aczkolwiek nieprzepuszczalny i odporny na ból, odbierał inne doznania. Miała nieustanną świadomość istnienia tego małego punktu ciepła - nazwijmy to w ten sposób, nie znalazła bardziej odpowiedniego określenia - w samym środku grzbietowego grzebienia. Było to urządzenie nadawczo-odbiorcze. Nie mogła nie słuchać nadchodzących wieści, nie potrafią stłumić sygnałów, które nieustannie zdradzały jej obecność. Dzięki temu aparatowi mogła wzywać pomoc w chwilach zagrożenia, ale nie chciała, żeby ją odnaleźli. Chciała uciec.

Zanim zdołała nabrać powietrza jak należy, wyczuła zbliżający się helikopter, bardzo wysoko i jeszcze daleko od niej. Nie widziała go: zasłona rozpylonej wody lśniła przed krótkowzrocznymi oczami. Nie słyszała go: szum rzeki zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Ale miała jeszcze parę innych zmysłów, na które nie znaleziono dotąd nazwy.

Osunęła się pod wodę. Gdyby ktoś chciał zauważyć, co się stało, musiałby obserwować zwykły głaz, taki sam jak wszystkie pozostałe. Jeśli poszukiwacze nie namierzą jej nadajnika, jeszcze będzie mogła uciec.

Znowu ruszyła z mozołem pod prąd, ku źródłu rzeki.

Jeśli dopisze szczęście, ten helikopter będzie zwykłym helikopterem patrolowym i nie zlokalizuje jej nadajnika. Taka możliwość rzeczywiście istniała, gdyż aparat, nie mający cech charakterystycznych lasera, był nastrojony na nadawanie wąskokierunkowe. W końcu został zaprojektowany z myślą o transmisjach satelitarnych.

Ale sygnał ten nie przechodził przez wodę; sondy nie mogły jej zlokalizować, a ona nie mogła ich zobaczyć ani poczuć przez grubą srebrną powierzchnię wody. Ruszyła dalej, ufna w swoje szczęście.

Teren nie spełniał warunków, do których została przystosowana. Pod ziemią czuła się znacznie swobodniej niż pod wodą, lecz ten grunt nie był dobry do kopania. Mogła przeżyć również pod powierzchnią substancji płynnej, a podróż zabierała z pewnością mniej czasu. Jeśli nie była w stanie wydostać się na górę, żeby odetchnąć, pobieranie tlenu bezpośrednio z wody zabierało tyle samo czasu. Ruch wody był zbyt przewidywalny jak na jej gust, a zakres temperatur trywialny w porównywaniu z tym, co mogła wytrzymać. Wolałaby przemieszczać się pod ziemią, gdzie odkrywaniu terenu towarzyszył dreszcz podniecenia. Gdyż choć była powolna, metodyczna i niemal niezniszczalna, została stworzona na odkrywcę. Tylko teraz nie miała czego odkrywać.

Zastanawiała się, czy któreś z jej przyjaciół dotarło aż tak daleko. Wraz z sześciorgiem innych postanowili w tajemnicy zbiec. Ale nawzajem mogli sobie jedynie dodawać otuchy; każde z nich wyruszyło na własną rękę. Dwadzieścioro innych z jej gatunku czekało w rezerwacie na zadania, które nigdy nie miały nadejść, i udawało, że nie zostali opuszczeni.

Choć wieczór jeszcze się nie zbliżał, światło przygasło, a dno rzeki stało się szaroczarne. Jej oczy spoglądały mrocznie spod pancerza. Miały kolor głębokiego błękitu wpadającego w czerń - jedyne, co było w niej piękne; jedyne, co było w niej piękne przed transformacją i po niej z istoty, która mogła uchodzić za człowieka, w taką, która za człowieka uchodzić nie mogła. Ale teraz nie żałowała, że zgłosiła się na ochotnika. Zmiana nie skazała jej na samotność. Zawsze była samotna. A także bezużyteczna. W nowym życiu zyskała jakąś wartość.

Koryto rzeki wiło się pomiędzy wysokimi drzewami o gęstym listowiu, nieprzepuszczającym promieni słonecznych. Nie wiedziała, czy zakłóca także sygnały radiowe. Nie została zaprojektowana z myślą o pracy wśród bujnej zieleni i nigdy nie badała, jak zareaguje na nią jej ciało. Wątpiła jednak, żeby mogła bezpiecznie wybrać się na spacer pomiędzy ogromnymi cedrami. Usiłowała się zorientować w położeniu, przywołując na pomoc czas słoneczny i cielesną pamięć. Zdolność wykrywania pól magnetycznych była bezużyteczna tutaj, na Ziemi; ten zmysł został przeznaczony dla bardziej delikatnych sygnałów. Zamknęła go, jak zamknęłaby oczy przed rażącym światłem.

Opadła na dno i ruszyła w górę rzeki. Trzymała się głównego nurtu. Minęła dopływy i stopniowo główna rzeka stała się niczym więcej jak tylko strumieniem.

Znowu wyjrzała.

Niedaleko, tuż za źródłem, które dawało początek rzece, znajdowała się przełęcz. Na lewo widniało wielkie osypisko - tu gdzie niegdyś zawaliła się skalna ściana. Rzeka omijała te tony kamieni, wyrzucona z pierwotnego koryta. Osypisko ciągnęło się daleko, na pewno do przełęczy, a przy odrobinie szczęścia może i poza nią. Było idealne. Mroczna ruszyła w poprzek rzeki, ledwie ukryta pod wodą. Czuła, że kamienie pod jej stopami zmieniają się z owalnych, wygładzonych przez wodę w ostre, świeżo odłamane od macierzystej skały. Dotarła do krawędzi brzegu, gdzie poszarpana kamienna płaszczyzna sięgała w głąb rzeki. Odsunęła parę większych kamieni, napięła mięśnie i zaryła się w odłamki.

Jej radar zasygnalizował obecność spękanej krystalicznej skały macierzystej. Spodziewała się, że trafi na ścianę litego kamienia i będzie musiała wyłonić się na powierzchnię, ale cała przeprawa przez przełęcz przebiegała w dobrych warunkach. Po drugiej stronie, gdy zaryzykowała zerknięcie na świat, tekstura terenu zmieniła się radykalnie. Kiedy skończyły się kamienne osypiska, nie musiała szukać drugiej rzeki. Wryła się w miękką ziemię.

W chłodnych suchych ciemnościach przemieszczała się wolniej, lecz znacznie bezpieczniej niż rzeką. Sygnał radiowy nie mógł się przedostać przez warstwę gruntu. Oczywiście przez cały czas dokładnie wiedziała, gdzie znajduje się powierzchnia. W przeciwieństwie do wody i powietrza, nie ulegała ciągłym zmianom. Niewiele mogło zdradzić obecność Mrocznej, jeśli nie liczyć nagłego zapadnięcia się zbocza. To było możliwe, ale jej sonar wykrywał wszystkie słabe punkty i groźne usterki struktury gruntu.

Chciała odpocząć, ale musiała jak najszybciej dotrzeć do kryjówki fruwaków. Nie zostało jej już wiele drogi. Każdy pokonany metr był ważny, ponieważ dopiero po przekroczeniu granic mogła się poczuć bezpieczna... Bezpieczna od zwyczajnych ludzi; nie potrafiła przewidzieć, co zrobią fruwaki.

Jej pole widzenia zmieniło się bardzo od czasów, kiedy była człowiekiem. Za dnia widziała kolory, ale w nocy i pod ziemią korzystała z podczerwieni, która zmieniała mrok w wyraźne i rozróżnialne cienie. Miały być kolorowe, ale widziała je w gamie czerni. Zdradzały, przez jaki rodzaj ziem przechodzi, i mówiły wiele o tym, co rosło na powierzchni. Mimo to po zachodzie słońca przekopała się przez gęstą darń i rozejrzała po lesie. Księżyc jeszcze się nie pojawił, a pobliski strumień był ciemny niemal tak jak lód. Świerki miały ten sam głęboki kolor, co w jasnych promieniach słońca. Ale wszystkie kolory zniknęły w czerni.

Odetchnęła głęboko zimnym powietrzem. Pod ziemią było ciasno, choć nie musiała jeszcze przełączyć się na ograniczanie poboru własnego tlenu. To było zastrzeżone dla terenów położonych znacznie głębiej i o wiele trudniejszych warunków.

Powietrze pachniało mchem, paprociami, drzewami iglastymi i porowatymi kamieniami. A pod tym wszystkim tkwił siarkowy wulkan i słodka, delikatna woń fruwaków.

Znowu zatopiła się w ziemi i ruszyła przed siebie.

Im bliżej była wulkanu, tym bardziej splątane i chaotyczne stawały się warstwy ziemi. Lawa i ruchy tektoniczne, lodowce i erozja zmasakrowały, rozdarły, zgniotły powierzchnię i wszystko, co leżało pod nią. Daleko w dole Mroczna natknęła się na przekrzywiony złom granitu, zbyt twardy, by mogła się przez niego szybko przekopać. Ruszyła ku górze, w nadziei że szybko przedostanie się na jego drugą stronę. Ale tak się nie stało; wyłoniła się na powierzchnię w mroźnej ciszy nocy w dzikich ostępach. Ziemia i kamyki osypały się z jej opancerzonych ramion. Spojrzała w podczerwieni ku celowi, do którego zmierzała.

Widok napełnił ją podnieceniem. Porośnięte drzewami zbocze opadało ku splątanej masie poczerniałych kłód - pierwszej przeszkodzie dla tych, którzy chcieliby się wedrzeć na ziemie fruwaków. Dalej, u stóp wulkanu, rozciągał się kolejny nieużytek - płat stwardniałej lawy. Stopiona skała spłynęła z krateru po zboczu góry; na dole rozdzieliła się na dwa odgałęzienia, które ciągnęły się dalej po obu stronach góry, aż - niczym prawdziwe rzeki - zakończyły swój bieg w morzu. Północne wybrzeże znajdowało się całkiem blisko, a blade nocne fale łagodnie uderzały o ciemną chłodną plażę. Na południu lawa przeorała spory płat lasu, paląc drzewa, które stanęły jej na drodze, i wywracając te, których nie dosięgła jej temperatura. Szeroka zakrzepła fala powodzi i plątanina drzew stanowiły naturalną barykadę. Fruwaki zostały zesłane na ten półwysep, ale zostały na nim z wyboru. Ludzie nie mogli ich opanować ani zabić. Mogli zabrać im skrzydła i przykuć do ziemi lub uwięzić, ale chcieli je tylko odizolować, nie zamordować. Lecz gdyby odmówili im możliwości latania, równałoby się to morderstwu.

Strumienie bazaltu emanowały ciepłem dnia, a wulkan był łagodnie lśniącym stożkiem, połyskującym w miejscach, gdzie magma dosięgła powierzchni. Para buchająca z krateru lśniła, a pomiędzy jej chmurami szybowały cienie, zataczając spiralne kręgi. Jeden z nich ostro zanurkował, ryzykując zderzenie z ziemią, lecz w ostatniej chwili wykonał zwrot i śmignął w górę. Za nim poszedł drugi, i jeszcze jeden, aż wreszcie Mroczna zrozumiała, że to zabawa. Przycupnęła na skale, zafascynowana, i przyglądała się rozbawionym fruwakom. Nie zauważyły jej. Bez wątpienia miały lepszy wzrok niż ona, lecz lśniąca gorąca czerń pewnie zanadto je oszałamiała, by mogły wykryć ciepło opancerzonej istoty.

Dźwięk i światło wybuchły wokół niej z ogłuszającą siłą. Helikopter wyłonił się zza skalnego grzbietu, który go krył, i ruszył ku niej. Aż do tej chwili nie słyszała go, nie widziała ani nie czuła. Reflektory oślepiły ją na chwilę, aż otrząsnęła się niemal automatycznie i rzuciła przez nagie kamienie ku odkrytej ziemi. Maszyna sunęła z rykiem tuż nad nią; podmuch powietrza wzbijał chmury kurzu, liści i kamyczków. Wreszcie musiała się unieść, by uniknąć zderzenia z czubkami drzew. Mroczna umknęła w las.

Pozwoliła sobie na nieuwagę. Fascynacja wulkanem i fruwakami zdradziła ją, gdyż jej bezruch musiał przekonać ludzi, iż zasnęła lub nie może się poruszać.

Zaryła się w ziemię, niepewna, czy dobrze robi. Czuła, że helikopter wylądował, odbierała słabsze wibracje ludzkich kroków. Ludzie mogli ją znaleźć dzięki takiej samej technice, przez wzmocnienie odgłosów jej ruchów. Od tej chwili nie potrzebują nawet jej aparatu.

Dotarła do granicy między skałą i ziemią. Zatrzymała się na chwilę, nasłuchując odgłosów i ich echa. Czuła się schwytana w pułapkę pomiędzy tymi dźwiękami z góry i dołu. Zaczęła kopać, aż wysiłek zagłuszył wszystkie hałasy. Nie zatrzymała się już więcej.

Ludzie mogli poruszać się szybciej od niej po stromym terenie. Bała się, że wyprzedzą ją na tyle, by wykopać rów i przeciąć jej drogę. Jeśli mieli odpowiedni sprzęt albo materiały wybuchowe, mogli ją otoczyć albo po prostu zabić falami uderzeniowymi.

Kopała zapamiętale, prąc naprzód; czuła, że gruz osypuje się po opancerzonych ramionach i plecach. Korzenie żywych drzew, sprężyste i grube, przeszkadzały w ucieczce. Ich ciągliwa konsystencja stawiała opór większy niż lita skała. Potężne pazury Mrocznej potrafiły zdruzgotać kamień, lecz grzęzły w korzeniach. Musiała przerywać te twarde włókna po kilka naraz. Szybko się męczyła i zużywała tlen o wiele szybciej, niż powinna w tych warunkach.

Zamachnęła się z wściekłością na gruby korzeń. Rozpadł się całkowicie w duszącej chmurze węgla. Nie napotykając oporu, straciła równowagę i zaklinowała się w ciasnym tunelu. Nie mogła się ruszyć. Kroki rozbrzmiewały już niemal dokładnie nad nią, a potem zatrzymały się, nie wiadomo dlaczego. Gorączkowo pracując nogami i jedną dłonią - lewa przednia kończyna tkwiła bezradnie pod nią - zdołała poruszyć ziemię w wąskim tunelu. Wreszcie, w każdej chwili spodziewając się strzałów, odzyskała swobodę ruchów.

Mimo bólu w lewym ramieniu, głęboko pod pancerzem, zwiększyła wysiłek. Teraz znajdowała się pod martwymi drzewami, a sucha sypka ziemia zawierała jedynie korzenie drzew, które spaliły się od czubka korony aż po części pod powierzchnią gruntu lub też korzenie toczone przez owady i zgniliznę. Ponad nią, ponad ziemią pnie drzew stanowiły niedostępną plątaninę i to chyba dlatego ludzie się zatrzymali. Teraz już nie przetną jej drogi.

Oceniła odległość dzielącą ją od bazaltowego jęzora na podstawie odbitego echa i zaczęła się przedzierać przez ostatnie parę metrów ziemi. Chciała dostać się pod kamienną zaporę i wyjść po drugiej stronie, już bezpieczna. Ale echo powiadomiło ją, że tak się nie stanie. Bazalt był grubszy, niż się spodziewała. Nie powstał podczas jednego wybuchu wulkanu, lecz w wyniku wielu i tylko bogowie wiedzieli, jak głęboko sięgał. Nie potrafiła się pod nim przeryć, a nie miała czasu ani sił, by przewiercić go na wylot.

To nie ten nagi kamienny złom mógł ją ochronić przed ludźmi, lecz nienaruszalne granice terenów fruwaków. To tam musiała dotrzeć. Z wysiłkiem, zużywając ostatnie resztki przechowywanego tlenu, wydostała się na powierzchnię krawędzi jęzora lawy.

Niezgrabna nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, na ziemi była powolna i bezwładna. Poczłapała przed siebie, dysząc. Jej pazury skrobały o kamień, zostawiały na nim głębokie ślady.

Za nią rozległy się krzyki ludzi, a ich wykrywacze rozjazgotały się tak głośno, że nawet ona je usłyszała. Ludzie zobaczyli ją na własne oczy, niektórzy po raz pierwszy w życiu.

Byli bardzo blisko. Prawie przedarli się przez splątane pnie drzew. Kiedy znajdą się znowu na otwartej przestrzeni, bez trudu ją dogonią. Powlokła się dalej, czując przygniatający ciężar pancerza bardziej niż pod ziemią. Jego krawędzie zgrzytały o bazalt, ryjąc w nim głębokie szramy.

Dwa fruwaki wylądowały cicho jak wiatr, jak puszek dmuchawca, jak pyłek kwiatowy. Mroczna usłyszała tylko szelest skrzydeł, a kiedy poniosła głowę, zobaczyła je tuż przed sobą.

Była niemal bezpieczna: znalazła się na granicy, a kiedy ją przekroczy, ludzie nie będą mogli za nią pójść. Delikatne fruwaki nie zdołałyby się jej przeciwstawić, gdyby zdecydowała iść dalej, ale nie odsunęły się z drogi. Stanęła.

Podobnie jak ona, miały wielkie oczy, poszerzające pole widzenia. Ale jej oczy chroniły i niemal zupełnie kryły opancerzone łuki brwi i przezroczyste tarcze. Oczy fruwaków także były osłonięte - czarnymi gęstymi rzęsami, które unosiły się i opadały jak wachlarze.

- Czego chcesz, malutka? - spytał jeden z nich. Miał głęboki i miękki głos, a ciało owinął lśniącymi tęczowo czarnymi skrzydłami.

- Waszej pomocy - odpowiedziała. - Schronienia.

Ludzie za jej plecami także się zatrzymali. Nie wiedziała, czy nadal mają prawo ją schwytać. Stalowa siatka zgrzytnęła o kamienie; niepewnie zbliżyli się do nich. Czarny fruwak spiorunował ich wzrokiem i ludzkie głosy ucichły. Mroczna zrobiła mały krok naprzód, ale fruwaki stały nieruchomo.

- Dlaczego przyszłaś? - Głos czarnego nie zdradzał żadnych emocji, ciepła ani życzliwości.

- Żeby z wami porozmawiać - odparła. - Mój lud potrzebuje waszej pomocy.

Ten ze skrzydłami jak kruk nawet nie drgnął; mrugnął tylko lśniącymi oczami. Ale jego błękitnopióry towarzysz spojrzał na nią uważnie, zrobił krok naprzód, potem krok do tyłu i nastroszył pióra. Jego ruchy były szybkie i ostre, zupełnie ptasie.

- Nie możemy wam ofiarować pomocy - oznajmił czarny.

- Wpuśćcie mnie, pozwólcie mi do was przemówić. - Poruszyła się nerwowo, zgrzytając pazurami po kamieniach. Nie mogła uciec i nie chciała walczyć. Mogłaby zmiażdżyć i ludzi, i fruwaki, ale nie została wybrana ze względu na skłonności do agresji. Jej prześladowcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Ludzie zbliżyli się o krok. Sieć zgrzytnęła po kamiennej nawierzchni.

- Przyszliśmy tylko po nią - odezwał się jeden z nich. - Uciekła. Nie chcemy was narażać na żadne nieprzyjemności. - Światło silnego reflektora przesunęło się po grzbiecie Mrocznej i uderzyło we fruwaki, które odwróciły twarze. Przeraźliwy biały blask zgasił opalizujące lśnienia na piórach czarnego, lecz rozświetlił błękit skrzydeł jego towarzysza, nadając im intensywny kolor upierzenia sójki.

- Wyłączcie światło - powiedział niebieski, głosem ostrym i natarczywym jak prawdziwa sójka. - Już świta. Dobrze widzicie i bez tego.

Człowiek zawahał się, opuścił reflektor i wyłączył go. Skinął ku helikopterowi, którego światła także zgasły. Fruwaki odwróciły się ku prześladowcom Mrocznej.

- Nie mamy więcej możliwości niż wy - odezwał się ten podobny do kruka. - Dlaczego się spodziewacie, że wam pomożemy? Mamy siebie. Mamy naszą ziemię. Tak jak wy.

- Ziemię! - powtórzyła Mroczna z goryczą. - Widzieliście nasze ziemie? Sterty gnijących kamieni i rozpadliny ze stęchłą wodą... - urwała. Nie chciała się unosić, ale znajdowała się na granicy wolności i niewoli, blisko schronienia, do którego mogła nie dotrzeć.

- Odeślijcie ją, chcemy ją zabrać, nie gwałcąc waszych granic. Ona może narobić wam wiele kłopotu.

- Trochę za późno na ostrzeżenia - rzucił Sójka. - Drozd, jeśli teraz ugniemy się przed ich groźbami, co zrobią następnym razem? Powinniśmy ją wpuścić.

- Więc kopacze mogą zmienić nasze ziemie w to, co zrobiły z własnymi? Rozpadliny i stęchła woda...

- Tam tak już było, kiedy przyszliśmy! - krzyknęła, wstrząśnięta i zraniona. - Tak, drążymy tunele, ale nie siejemy zniszczenia! Proszę, wysłuchajcie tego, co mam do powiedzenia. Potem, jeśli zechcecie, żebym odeszła... usłucham. - Złożyła tę obietnicę niechętnie, gdyż wiedziała, że kiedy zamieszka w pobliżu wulkanu, będzie potrzebować wielkiej siły woli, by odejść.

- Daję wam słowo. - Głos drżał jej z wysiłku. Ludzie mamrotali coś za jej plecami; parę kroków przez granicę i z powrotem... kto oprócz Mrocznej oskarży ich o wtargnięcie na terytorium fruwaków?

Sójka i Drozd wymienili piorunujące spojrzenia, ale nagle Sójka roześmiał się ostro i zawrócił. Zrobił krok do tyłu i machnął skrzydłem, przywołując Mroczną w głąb swoich ziem.

- Wejdź, malutka - powiedział.

Mroczna zrobiła parę lękliwych kroczków, obawiając się, że fruwak zmieni zdanie. A potem, w jednej chwili, po długiej wędrówce, była bezpieczna.

- Nie mamy powodów wierzyć w jej słowo! - rzucił Drozd.

- I nie mamy powodów jej nie wierzyć. Mogła nas zgnieść na miazgę. A mamy wiele powodów, by nie pomagać ludziom.

- Musicie ją oddać! - krzyknął przywódca ludzi. Był zły; stał, miotając wściekłe spojrzenia, na samej krawędzi granicy, może nawet odrobinę poza nią. - Jeśli my jej nie zabierzemy, prawo się o nią upomni. Będziecie mieli znacznie więcej kłopotów.

- Zabierajcie się razem z pogróżkami i tą hałaśliwą maszyną! - zawołał Sójka.

- Pożałujesz, fruwaku.

Mroczna nie wierzyła, że ludzie naprawdę odejdą, dopóki ostatni z nich nie wsiadł na pokład helikoptera, który dźwignął się w powietrze i zniknął z warkotem w szarzejącym porannym niebie.

- Dziękuję - powiedziała.

- Miałem swoje powody - odparł Sójka. Drozd cofnął się, omijając ją wzrokiem.

- Będziemy musieli zwołać radę.

- Wiem. Leć pierwszy. Ja z nią porozmawiam. Spotkamy się na radzie.

- Chyba będziemy tego żałować. Uważam, że jesteśmy bliżsi ludziom niż kopaczom. - Drozd skoczył w powietrze, rozpostarł skrzydła, ukazując ich szkarłatne podbicie, i poszybował.

Sójka położył miękką dłoń na opancerzonej łopatce Mrocznej i poprowadził ją przez płat lawy ku wulkanicznej ziemi. Jego skóra wydawała się jej cienka i bardzo ciepła; metabolizm Mrocznej był teraz znacznie wolniejszy niż niegdyś, podczas gdy procesy w organizmach fruwaków zostały przyśpieszone. Przy nim czuła się brzydka i niezdarna. Miała ochotę zaryć się w ziemię i zniknąć, ale to by świadczyło o braku manier. Poza tym jeszcze nigdy nie znajdowała się tak blisko fruwaka. Nie mogła opanować ciekawości. Zerkając na niego zza krawędzi pancerza, zauważyła, że i on spogląda na nią ukradkiem. Ich oczy się spotkały; odwrócili głowy z zażenowaniem. Mroczna zatrzymała się i stanęła na wprost fruwaka. Usiadła, by spojrzeć mu prosto w oczy.

- Tak właśnie wyglądam - powiedziała. - Nazywam się Mroczna i wiem, że jestem brzydka, ale potrafiłabym spełniać zadanie, do którego zostałam stworzona, gdyby mi pozwolili.

- Uważam, że twoja siła rekompensuje niedostatki wyglądu. Nazywam się Sójka. - Poczuła niedorzeczne zadowolenie, że odgadła jego imię. - Nie odpowiedziałaś na pytanie Drozda. Dlaczego przybyłaś właśnie tutaj? Kopalnie...

- Co możesz wiedzieć o kopalniach?

- Inni ludzie żyli w ich pobliżu, zanim wam je oddano.

- Więc sądzisz, że możemy tam zostać! Odpowiedział łagodnie na jej nagły wybuch gniewu.

- Chciałem jedynie powiedzieć, że tutaj jest ładniej niż w kopalniach, ale istnieje wiele miejsc ładniejszych od kopalni i bardziej odizolowanych niż nasze ziemie. Moglibyście znaleźć sobie własną kryjówkę.

- Przepraszam - szepnęła. - Myślałam...

- Wiem. Nie szkodzi.

- Nikt z mojego gatunku nie dotarł tak daleko, prawda? Pokręcił głową.

- Uciekliśmy w szóstkę. Mieliśmy nadzieję, że dotrze nas tu więcej niż jedno. Ale może jestem pierwsza.

- To możliwe.

- Przyszłam prosić, żebyście do nas dołączyli.

Spojrzał na nią ostro, unosząc z zaskoczeniem grube lśniące brwi. Na chwilę zasłonił oczy półprzejrzystymi błonami, po czym powoli je cofnął.

- Dołączyć do was? Do waszego... rezerwatu? - Tym razem był na tyle uprzejmy, że użył oficjalnej nazwy. Mroczna poczuła słabą nadzieję.

- Źle się wyraziłam. Przybyłam... postanowiliśmy przybyć i poprosić was, byście dołączyli do nas politycznie. Albo przynajmniej udzielili nam wsparcia.

- Żebyście dostali lepsze ziemie. To zdaje się sprawiedliwe.

- Nie całkiem o to nam chodzi. A właściwie o to, ale nie tak, jak sądzisz.

Sójka znowu się zawahał.

- Rozumiem. Chcecie tego... do czego was stworzono. Miała ochotę skinąć głową; zagubiła ruchy ludzkiego ciała i zauważyła, że nie potrafi odczytać gestów Sójki. Przez dwa lata nie miała kontaktu z normalnymi ludźmi. A może to dlatego, że Sójka był fruwakiem, a jego lud wypracował własne gesty.

- Tak. Stworzono nas na odkrywców. To nieekonomiczne, żeby nas trzymać na Ziemi. Po jakimś czasie moglibyśmy nawet przynosić zyski.

Przyjrzała mu się bacznie, ale nie potrafiła się zorientować, o czym myśli.

- Kopaczko... - Wzdrygnęła się wewnętrznie, gdyż tylko tak potrafiła. Ale Sójka chyba z niej nie kpił. - Te projekty zostały zarzucone. Rozmyślili się. Nie będzie już badań ani kolonizacji, przynajmniej nie dla nas. Ale co to za różnica? Wiedziemy spokojne życie, niczego nam nie brakuje. Zostaliście wykorzystani, ale to można zmienić.

- Może - mruknęła z powątpiewaniem. Fruwaki były piękne, jej lud - brzydki, przynajmniej w odczuciu ludzi, a to decydowało o wszystkim. - Ale mieliśmy cel, który już nie istnieje. Jesteście szczęśliwi, nie mając zajęcia?

- Jesteśmy zadowoleni. Twój lud jest gotowy do działania, ale my nie. Musielibyśmy przejść przez równie wiele zmian jak do tej pory.

- Co w tym złego? Zaszliście już tak daleko... Sami się zgłosiliście. Dlaczego nie dokończyć tego, co zaczęliście?

- Ponieważ to nie jest konieczne.

- Nie rozumiem. Moglibyście mieć cały nowy świat dla siebie. Zyskalibyście nawet więcej niż my. To dlatego myśleliśmy, że zechcecie nam pomóc. - Misją, do której została przeznaczona, miało być badanie martwych lub nowo stworzonych światów w ekstremalnych warunkach, w których inne istoty nie mogłyby przeżyć. Ale towarzysze Sójki byli kolonistami; zostali stworzeni dla świata, który miał być do nich przystosowany.

- Kolonizowanie planety dopiero się zaczyna - powiedział Sójka. - Jeśli zaczekamy, aż się skończy...

- Ale my tego nie dożyjemy. Wzruszył ramionami.

- Wiemy o tym.

- Nigdy tego nie zobaczycie! - krzyknęła. - Zmienicie się w proch i pył, zanim planeta zmieni się na tyle, żeby wasz lud mógł ją zasiedlić!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin