Montgomery+Lucy+Maud+-+Jana+ze+Wzgórza+Latarni.pdf

(637 KB) Pobierz
343975493 UNPDF
L UCY M AUD M ONTGOMERY
J ANA ZE W ZGÓRZA L ATARNI
P RZEŁOŻYŁA E WA F ISZER
T YTUŁ ORYGINAŁU J ANE OF L ANTERN H ILL
I
Jana uważała, że ulica Wesoła zupełnie nie pasuje do swojej nazwy, była to dla niej
najsmutniejsza ulica Toronto, dla ścisłości należy jednak zaznaczyć, że Jana w ciągu jedenastu
lat swego życia nie poznała zbyt wielu ulic tego miasta.
Ulica Wesoła powinna być wesoła, myślała Jana. Beztroskie, przyjazne, otoczone kwiatami
domki powinny wołać do ciebie, gdy przechodzisz „jak się masz?”, rosnące wokół drzewa
powinny na twoje powitanie machać gałęziami, a okna tych domków powinny wieczorem
mrugać do ciebie porozumiewawczo. Tymczasem ulica Wesoła była ponura i mroczna, stały
przy niej posępne staroświeckie domy z cegły, dotknięte zębem czasu, a wysokim
przysłoniętym okiennicami oknom nawet nie przyszłoby na myśl, by wesoło mrugnąć. Rosnące
wzdłuż ulicy drzewa były tak stare, ogromne i majestatyczne, że przestały przypominać drzewa,
tak samo zresztą jak te beznadziejne potworki w zielonych donicach ustawione przed stacją
benzynową na przeciwległym rogu ulicy. Babka była wściekła, gdy zburzono stojący tam
uprzednio stary dom Adamsów i zbudowano czerwoną stację benzynową. I nie pozwoliła
Franciszkowi kupować tam benzyny. Niemniej Jana co dzień upewniała się w przekonaniu, że
jest to na tej ulicy jedyna miła dla oka posesja.
Jana mieszkała pod numerem 60. Był to ogromny, udający zamczysko budynek z cegły.
Brama wjazdowa wspierała się na filarach, okna były łukowate i wielkie, wszędzie sterczały
wieże i wieżyczki. Ogród otoczony był wysokimi żelaznymi sztachetami, a bramę z kutego
żelaza — słynną ongi w całym Toronto — Franciszek na noc starannie zamykał na klucz i Jana
co wieczór czuła się jak zamykany za kratami więzień.
Wokół domu nr 60 było więcej przestrzeni niż wokół innych domów przy ulicy Wesołej. Od
frontu rozciągał się spory trawnik — choć trawa marnie rosła w cieniu starych drzew — a
między domem a przecznicą ulicy Wesołej, ulicą Bloor, też znajdował się dość szeroki pas
ziemi, nie dość jednak szeroki, by nie dobiegały z tej strony wrzawa i zgiełk, gdyż ulica Bloor
była w tym punkcie wyjątkowo hałaśliwa. Wszyscy dziwili się, czemu stara pani Kennedy
nadal tu mieszka, choć ma taką kupę forsy i spokojnie mogłaby sobie kupić jedną z tych
rozkosznych nowoczesnych willi na Leśnym Wzgórzu albo przy alei Królewskiej. Przecież
podatki za tak ogromną posiadłość muszą kosztować majątek, a dom jest beznadziejnie
staroświecki. Pani Kennedy słysząc podobne dictum uśmiechała się tylko wzgardliwie, nawet
gdy słyszała to z ust swego syna, Williama Andersona, jedynego członka swojej pierwszej
rodziny, do którego czuła szacunek, jako że powiodło mu się w interesach i o własnych siłach
stał się człowiekiem bogatym. Nigdy nie żywiła do niego głębszych uczuć, ale jego fortuna ten
szacunek nakazywała.
Pani Kennedy wciąż ceniła ulicę Wesołą. Zamieszkała tu jako młoda małżonka Roberta
Kennedy’ego, kiedy ulica ta zaliczała się jeszcze do najmodniejszych ulic miasta, a dom nr 60,
zbudowany przez ojca Roberta Kennedy’ego uważany był za jeden z najpiękniejszych
„pałacyków”. I w jej oczach takim pozostał. Przemieszkała tu czterdzieści pięć lat i zamierzała
mieszkać przez resztę życia. „Jeśli komuś się tu nie podoba, to nikt go siłą nie trzyma” —
mawiała patrząc ironicznym wzrokiem na Janę, chociaż ta nigdy nie pisnęła słówka o tym, jak
nie cierpi ulicy Wesołej. Ale już dawno temu Jana odkryła, że babka posiada niesamowity dar
czytania w jej myślach.
Kiedyś, kiedy w ciemny poranek zaśnieżonego dnia Jana siedziała w cadillacu czekając, by
Franciszek odwiózł ją do szkoły, usłyszała rozmowę stojących na rogu kobiet.
— Widzisz ten umarły dom? — spytała młodsza. — Wygląda tak, jakby skonał już całe
wieki temu.
— Tak, ten dom naprawdę zmarł trzydzieści lat temu, razem ze swoim właścicielem
Robertem Kennedym — odparła starsza kobieta. — Przedtem pełen był życia. Nikt w Toronto
nie przyjmował częściej gości. Robert Kennedy przepadał za życiem towarzyskim. Był to
bardzo przystojny i ujmujący pan. Nikt nie mógł pojąć, dlaczego ożenił się z panią Jakubową
Anderson — wdową z trojgiem dzieci. Co prawda była córką pułkownika Moore, wiesz, z tych
Moore’ów. I była śliczna jak obrazek, i szalała za nim. Wprost go uwielbiała. Mówiono, że ani
na chwilę nie spuszczała go z oczu. Ponoć nigdy nie kochała swego pierwszego męża. Robert
Kennedy zmarł po piętnastu latach małżeństwa, wkrótce po narodzinach pierwszego dziecka.
— Czy ona mieszka w tym zamczysku całkiem sama?
— O nie. Mieszkają z nią dwie córki. Jedna jest, zdaje się, wdową. I chyba plącze się tu
jakaś wnuczka. Mówią, że stara pani Kennedy to prawdziwy tyran, ale młodsza córka — ta
wdowa — mnóstwo bywa, stale są o tym wzmianki w towarzyskiej rubryce Sobotniej
Popołudniówki. Jest bardzo ładna i świetnie się ubiera. To ona jest z domu Kennedy, wdała się
w ojca. Jak ona musi cierpieć, kiedy jej wytworni znajomi odwiedzają ją tutaj! Ulica Wesoła
podupadła — to gorsze niż śmierć. Ale ja jeszcze pamiętam czasy, kiedy należała do
najmodniejszych ulic. A teraz — wystarczy spojrzeć!
— Pozłacana nędza.
— Gorzej. Przecież pod pięćdziesiątym ósmym mieści się podrzędny pensjonat. Ale stara
pani Kennedy dba o wygląd swego domu, choć widzę, że na balkonach zaczyna się łuszczyć
farba.
— Chwała Bogu, że nie muszę tu mieszkać — zachichotała młodsza kobieta i obie pobiegły
do autobusu.
„Ona ma rację” — pomyślała Jana, choć gdyby ją przyparto do muru, nie potrafiłaby
powiedzieć, gdzie chciałaby zamieszkać. Większość ulic, przez które przejeżdżała jadąc do
Świętej Agaty, wyglądała niezbyt zachęcająco, gdyż Święta Agata, kosztowna, ekskluzywna
szkoła, do której posyłała ją babka, znajdowała się także w niemodnej obecnie części miasta.
Świętej Agacie nie zależało na podobnych drobnostkach. Święta Agata pozostałaby sobą nawet
na Saharze.
Dom wuja Williama Andersona na Leśnym Wzgórzu był na pewno ładny, otoczony
strzyżonymi krzewami i strzyżonym trawnikiem, i skalnymi ogródkami, ale tam także Jana nie
miałaby ochoty mieszkać. Człowiek bał się wejść na trawnik, by nie pozostawić śladów na
hołubionym przez wuja Williama aksamicie. Należało spacerować po wyłożonych płytami
ścieżkach. A Jana marzyła, żeby móc się wybiegać. W szkole też nie wolno było biegać poza
godzinami gier i zabaw. Jana nie celowała w grach. Była dość niezdarna. Mając jedenaście lat
była wzrostu trzynastoletniej dziewczynki, przerastała więc o pół głowy koleżanki ze swojej
klasy. A im się to nie podobało i dawały to Janie odczuć. Jana do nich „nie pasowała”.
O bieganinie w domu przy ulicy Wesołej nie było mowy. Czy ktoś tu przebiegł kiedyś
choćby parę kroków? Jana przypuszczała, że mogło się to zdarzyć matce. Matka jeszcze dziś
chodziła tak lekkim krokiem, jakby miała skrzydełka u stóp. Raz zdarzyło się, że Jana
przebiegła cały dom od frontowych drzwi do kuchennych schodów, głośno wyśpiewując.
Sądziła, że babka wyszła. Tymczasem ta pojawiła się w drzwiach śniadaniowego pokoju i
spojrzała ze znienawidzonym przez Janę uśmieszkiem.
— Co to za harmider, Wiktorio? — spytała słodkim tonem, którego Jana nienawidziła
jeszcze bardziej niż uśmiechu.
— Biegałam sobie, bo to pyszna zabawa — wyjaśniła Jana. To chyba było oczywiste. Ale
babka znów się uśmiechnęła i powiedziała tak, jak to miała w zwyczaju:
— Na twoim miejscu, Wiktorio, więcej bym już tego nie robiła.
I Jana nigdy już tego nie zrobiła. Babka bez wysiłku narzucała zawsze swoją wolę, choć była
tak malutka, że chuda, długonoga Jana niemal ją już przerosła.
Jana nienawidziła imienia Wiktoria. Niemniej wszyscy ją tak nazywali poza matką, która
zwykle mówiła do niej „Janino–Wiktorio”. Nie wiadomo skąd, ale Jana wiedziała, że babka jest
z tego bardzo niezadowolona, wiedziała, że z jakichś niejasnych powodów babka nie cierpi
imienia Janina. Jana lubiła je, zawsze je lubiła i zawsze myślała o sobie jako o Janie. Wiedziała,
że imię Wiktoria otrzymała po babce, nie wiedziała jednak, skąd się wzięła ta Janina. Ani w
rodzinie Kennedych, ani w rodzinie Andersonów nie było żadnych Janin. W jedenastym roku
życia zaczęła podejrzewać, że odziedziczyła je po rodzinie Stuartów. I trochę cierpiała z tego
powodu, gdyż przykro było myśleć, że ulubione imię zawdzięcza ojcu. Ojca nienawidziła z
całego serca, choć nie było ono stworzone, by kogokolwiek nienawidzić, nawet babki. Czasem
bała się jednak, że jej nienawidzi, a to by było straszne — przecież babka żywiła ją, odziewała i
kształciła. Jana wiedziała, że powinna babkę kochać, ale wydawało jej się to bardzo trudne,
choć matce przychodziło bez wysiłku. Tyle że babka matkę kochała, kochała bardziej niż cały
świat. A Jany nie. Jana wiedziała o tym od maleńkości. I czuła, że babka niechętnym okiem
patrzy na miłość matki do niej, do Jany.
— Zanadto się nad nią trzęsiesz — oświadczyła lekceważąco babka, kiedy matka niepokoiła
się bólem gardła Jany.
— Mam tylko ją — odparła matka.
Na białą twarz babki wypełzł rumieniec.
— Więc ja jestem dla ciebie niczym?
— Ależ, mamo, wiesz, że nie to chciałam powiedzieć — żałośnie szepnęła matka i
zatrzepotała rękami, był to charakterystyczny dla niej gest i Janie zawsze przychodziły
wówczas na myśl dwa białe motyle. — Przecież ona jest moim jedynym dzieckiem.
— I to dziecko, jego dziecko, kochasz bardziej niż mnie!
— Nie bardziej, tylko inaczej — sprostowała błagalnym tonem matka.
— Niewdzięcznica! — zawyrokowała babka. Jedno jedyne słowo, ale ileż było w nim jadu! I
wyszła z pokoju, wciąż zarumieniona, a jej bladoniebieskie oczy lśniły gniewem.
— Matuś — wyszeptała z trudem Jana, bo przeszkadzały jej powiększone migdałki. —
Dlaczego babcia nie chce, żebyś mnie kochała?
— Ależ moje maleństwo, tak wcale nie jest — zaprotestowała matka nachylając się nad
Jana.
Jana jednak wiedziała, że tak jest. Wiedziała, dlaczego matka rzadko przytula ją i całuje w
obecności babki. Babka była wówczas tak zła, że choć nie mówiła słowa, jej gniew mroził
powietrze. Jana cieszyła się, że matka tego unika. Za to kiedy były same, matka starała się jej to
powetować. Ale rzadko bywały same. Teraz także nie miały dużo czasu, bo matka wybierała się
na kolację. Matka niemal co wieczór chodziła na jakieś przyjęcia, najczęściej wychodziła też po
południu. Jana strasznie lubiła spojrzeć na nią przed jej wyjściem. Matka wiedziała o tym i
zwykle udawało jej się zmylić czujność babki. Była zawsze tak ładnie ubrana, tak ślicznie
wyglądała. Jana była przekonana, że ma najcudowniejszą matkę na świecie. Zastanawiała się,
jak to jest możliwe, żeby ktoś tak piękny mógł mieć tak brzydką i niezgrabną córkę.
— Nigdy nie wyładniejesz. Masz za wielkie usta — oświadczyła jej kiedyś jedna z
koleżanek.
Usta matki wyglądały jak różany pąk, były maleńkie i pąsowe, a w kącikach czaiły się
rozkoszne dołeczki. Matka miała niebieski oczy, ale nie był to lodowaty błękit oczu babki.
Bywają rozmai.” niebieskie oczy. Oczy matki przypominały niebo, kiedy letnim świtem;
wyziera spośród białych chmur. Miała falujące złociste włosy, dziś wieczór sczesane były
gładko z czoła i tylko za uszami i na karku opadały kaskadą loczków. Suknia z bladożółtej
tafty, na ramieniu przypięta aksamitna róża, także żółta, ale ciemniejsza. Jana uznała, że matka
wygląda jak złocista księżniczka, na przegubie jej dłoni błyszczała brylantowa bransoleta.
Tydzień temu dostała ją od babki na urodziny. Babka stale ją obdarowywała. I kupowała jej
suknie — najcudniejsze suknie, szale i kapelusze. Jana nie wiedziała, że wszyscy uważają
toalety pani Stuart za zbyt wystawne, ale miała uczucie, iż matka wolałaby ubierać się
skromniej i tylko udaje zachwyt dla wspaniałości, które kupuje jej babka, gdyż nie chce zranić
jej uczuć.
Jana była bardzo dumna z urody matki. Z przejęciem słuchała szeptów gości: „Jakaż ona jest
śliczna”. Teraz też niemal zapomniała o nieznośnym bólu gardła widząc, jak matka wkłada
brokatowy płaszcz koloru oczu, ozdobiony kołnierzem ze srebrnego lisa.
— Matuś, jesteś taka śliczna — szepnęła wyciągając rękę i dotykając policzka matki, która
schyliła się, by ją pocałować. Wydawało jej się, że dotyka płatka róży. Rzęsy matki opadały jak
jedwabiste wachlarze. Jana wiedziała, że wiele osób wygląda ładniej z daleka, ale matka
najśliczniejsza była z bliska.
— Kochanie, bardzo cię boli? Tak bym chciała z tobą zostać, ale… Matka nie skończyła
zdania, Jana jednak wiedziała, że miało ono brzmieć „babcia byłaby niezadowolona”.
— Nie tak znów strasznie — odpowiedziała dzielnie Jana. — Marynia się mną zajmie.
Ale kiedy matka wyszła szeleszcząc taftą, Jana poczuła, że dławi ją w gardle — i nie były to
migdałki. Najmilej byłoby się rozpłakać, ale Jana nie pozwalała sobie na łzy. Dawno temu,
miała najwyżej pięć lat, usłyszała, jak matka mówi z dumą: „Jana nigdy nie płacze. Nawet jako
niemowlę nie płakała”. Od tamtego dnia Jana pilnie uważała, żeby się nigdy nie mazgaić, nawet
w nocy, kiedy była zupełnie sama. Nie chciała zawieść matki, dawała jej tak niewiele powodów
do dumy.
Teraz jednak poczuła się przeraźliwie samotna… Na dworze wył wiatr. Posępnie dzwoniły
szyby w oknach i wielkie domiszcze pełne było nieprzyjaznych odgłosów. Dużo by dała, żeby
mogła ją odwiedzić Finka. Ale wiedziała, że nie może o tym nawet marzyć. Nigdy nie zapomni,
co zaszło, kiedy Finka — jeden jedyny raz — zawitała w progi domu nr 60.
— No cóż — szepnęła Jana, starając się mimo bólu gardła i bólu serca znaleźć jakąś jasną
stronę sytuacji — przynajmniej dziś wieczór nie będę musiała czytać im Biblii.
„Im” czyli babce i ciotce Gertrudzie. Rzadko w tych seansach brała udział matka, zwykle nie
było jej w domu. Co wieczór, przed pójściem spać Jana musiała przeczytać babce i ciotce
Gertrudzie rozdział z Biblii. Był to najczarniejszy moment dnia, Jana nienawidziła czytania
Biblii. I wiedziała, że dlatego właśnie wymaga tego od niej babka.
Czytanie odbywało się zawsze w salonie, ilekroć Jana wchodziła do salonu, wstrząsał nią
dreszcz. Salon był ogromny i urządzony z przepychem. Stało tam tyle mebli i ozdobnych
przedmiotów, że trzeba było strasznie uważać, by niczego nie potrącić. Nawet w najcieplejsze
wieczory letnie panował tu chłód. A zimą było wręcz lodowato. Ciotka Gertruda brała
spoczywającą na stole z marmurowym blatem ogromną rodzinną Biblię zamkniętą ciężką,
srebrną klamrą i kładła ją na stoliczku między oknami. Ciotka i babka zasiadały z dwóch
końców stołu, a Jana siedziała między nimi, na wprost wiszącego między pluszowymi
błękitnymi kotarami portretu pradziadka Kennedy’ego, który spoglądał na nią groźnym okiem.
Ta kobieta na ulicy twierdziła, że dziadek Kennedy był uroczym człowiekiem, ale nie mogło to
dotyczyć jego ojca. Jana była szczerze przekonana, że ma on minę człowieka, który najchętniej
schrupałby parę gwoździ.
— Znajdź czternasty rodział Exodusu — nakazywała babka. Oczywiście, co dzień chodziło o
inny rozdział, ale ton się nie zmieniał. I Jana czuła się nim tak skonfundowana, że rzadko
udawało jej się znaleźć odpowiednią stronę. Wtedy babka z tym swoim nienawistnym
uśmieszkiem, który mówił: „ty nawet tego nie potrafisz” — wyciągała pomarszczoną maleńką
rękę, bogato upierścienioną olśniewającą staroświecką biżuterią i precyzyjnie otwierała Biblię
w odpowiednim miejscu.
Jana była tak zdenerwowana, że ledwie dukała, źle wymawiając wiele słów, choć nie były jej
one obce. Babka przerywała: — Proszę cię, Wiktorio, czytaj głośniej. Miałam nadzieję, że u
Świętej Agaty nauczą cię przynajmniej otwierać przy czytaniu usta, jeśli już nie udało się
nauczyć cię geografii i historii. — I Jana podnosiła głos tak nagle, żel ciotka Gertruda
podskakiwała z przerażenia. Ale następnego wieczora j słyszała: — Nie tak głośno, Wiktorio.
Nie jesteśmy jeszcze głuche. — I biedna Jana zaczynała czytać szeptem.
Kiedy kończyła rozdział, babka i ciotka Gertruda pochylały głowy i odmawiały Modlitwę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin